Z diabłem czy przeciwko diabłu?
Otoczony, obmyślaj plany. Zagrożony śmiercią, walcz.
2 stycznia 1939 roku amerykański tygodnik „Time” ogłosił, kogo uważa za Człowieka Roku ubiegłego. Tytuł otrzymał Adolf Hitler. Taka noworoczna okładka „Time” to ponoć nie nagroda, lecz jedynie konstatacja, kto wywarł największy wpływ na wydarzenia danego roku. Może to prawda, a może istniejący do dziś tygodnik tak legenduje swoje wpadki, gdyż 365 dni później ogłosił Człowiekiem Roku 1939 Józefa Stalina. W istocie Hitler wywarł jeszcze większy wpływ na rok, który właśnie się zaczął, i to on, a nie Josif Wissarionowicz, powinien znów zostać Człowiekiem Roku tygodnika „Time” za rok 1939.
Świat wchodził w nowy rok z oczywistą obawą przed konfliktem zbrojnym, ale też z wielkimi nadziejami, że agresywni awanturnicy zostaną powstrzymani bez uciekania się do ostatecznych środków. Nawet w Polsce – gdy prześledzimy zwykłą aktywność ludzką – widać było, że optymizm był czymś przeważającym. W lutym 1939 roku w Zakopanem odbyły się narciarskie mistrzostwa świata, na których reprezentanci Trzeciej Rzeszy zdobyli dwa złote medale, zajmując drugie miejsce w kwalifikacji medalowej. Pierwsza była Finlandia. My wypadliśmy słabieńko – jedynym pocieszeniem był brązowy medal w patrolu militarnym, jak wówczas nazywano biatlon. Przez cały rok, aż do wybuchu wojny, w Polsce kończono szereg budów o przeznaczeniu cywilnym i zaczynano – bez strachu przed wojną – nowe. Finalizowano wykończenie monumentalnego, gigantycznego wręcz, Dworca Głównego w Warszawie czy ultranowoczesnego gmachu Muzeum Śląskiego w Katowicach. Nawet latem, gdy kraj mobilizował się do stawienia oporu Hitlerowi, w stolicy ruszyły prace ziemne pod budowę wieżowca przy placu Unii Lubelskiej, który miał być siedzibą Polskiego Radia. Projekt przewidywał obiekt o wysokości 70 metrów z umieszczoną na dachu podniebną przestrzenią koncertową. Zresztą jeżeli chodzi o imprezy sportowe, to ostatni międzynarodowy mecz w Warszawie, pojedynek z Węgrami na stadionie Legii, odbył się 27 sierpnia. Czyli jeden dzień po pierwotnym terminie ataku Niemiec na Polskę. Tym odwołanym przez Hitlera kilka godzin przed zaplanowanym uderzeniem.
Ważny polityk Polskiej Partii Socjalistycznej Mieczysław Niedziałkowski witał nowy rok artykułem w kierowanym przezeń „Robotniku” – głównym organie PPS. Prognozował, że w rozpoczynającym się roku powstanie wielki i zwycięski blok państw oraz sił antytotalitarnych. Powody do optymizmu znajdował w wydarzeniach poprzednich miesięcy: „rok 1938 był zarazem rokiem, który będzie – sądzę – kiedyś nazwany początkiem odwrotu prądów faszystowskich i faszyzujących. […] Doktryna faszyzmu przestała zdobywać nowe mózgi i nowe serca ludzkie”. Dziś, gdy zna się bieg dalszych wypadków, łatwo śmiać się z tej nadmiernej pewności. Przyszłość całkowicie zaprzeczyła profetycznym wizjom Niedziałkowskiego, który – rzec można – własnym życiem zapłacił za pomyłkę, bo półtora roku później został rozstrzelany przez Niemców w Palmirach. Ale nie o to tu chodzi. To pokazuje, że w Polsce nie było nastroju do ustępliwości lub więcej – ustępliwość była postrzegana jako defetyzm. Pokazuje też jeszcze jedną rzecz. Niekiedy, już w naszych czasach, pojawia się fraza o „prężeniu muskułów” przez Polskę w 1939 roku. Występuje jako gniewny sarkazm, zamiennik zużytego wyrażenia o wymachiwaniu szabelką. Przywołujemy tu Niedziałkowskiego, aby dzisiejsi rezonerzy – bo Polska wcale nie prezentowała wówczas nierozsądnej postawy – wiedzieli, że rzucając oskarżenie o „prężenie muskułów”, uderzają nie tylko w sanację, lecz także w całe ówczesne polskie społeczeństwo. O „prężenie muskułów” trzeba więc oskarżyć również Niedziałkowskiego i całą PPS, całą endecję, wszystkich ludowców, chadeków, a nawet – jak się niebawem przekonamy – Komisję Episkopatu Polski, łącznie z zasiadającymi w niej biskupami obrządku greckokatolickiego.
Nieustępliwość Niedziałkowskiego brała się z optymizmu. Zdarzali się też nieustępliwi pesymiści, bo nie tylko optymizm napędzał ludzi do przeciwstawienia się totalitaryzmowi. Do nieustępliwych pesymistów, tym razem poza Polską, należał Winston Churchill rozgoryczony tym, że wskutek polityki appeasementu Wielka Brytania traci wpływy i znaczenie w Europie. A on zalecał politykę twardą, aby skutek był inny. Pozytywny dla jego kraju i całej Europy. Jeszcze w końcu ubiegłego roku pisał o tym do żony Clementine. Przewidywał przy tym, że następnym prawdopodobnym celem Hitlera będzie Polska, a nie Rumunia. Pomylił się jedynie co do daty ataku – sądził, że dojdzie do niego już w lutym lub marcu 1939 roku – ale nie tego, że na początku roku nastąpi całkowita zmiana dynamiki zdarzeń. „Na początku 1939 roku Hitler wreszcie natrafił na taki opór ze strony innego państwa, którego nie potrafił przezwyciężyć słowami” – napisał historyk zza oceanu Timothy Snyder. 5 stycznia Józef Beck przyjechał do alpejskiej rezydencji Hitlera w Berchtesgaden. Wracał z urlopu na Lazurowym Wybrzeżu i wykorzystał tę okazję do odbycia kolejnych rozmów z Niemcami. Führer przyjął go całkiem kurtuazyjnie, ale treść propozycji zdenerwowała Becka. Hitler ponowił propozycję z października 1938 roku dotyczącą Wolnego Miasta Gdańska, eksterytorialnego tranzytu i dołączenia do paktu antykominternowskiego. Przekonywał Becka: „Wspólnota interesów Niemiec i Polski we wszystkim, co dotyczy Rosji, jest całkowita. Dla Niemiec Rosja, czy carska, czy bolszewicka, jest równie niebezpieczna. Z tego też powodu silna Polska jest po prostu niezbędna dla Niemiec”. Dodał też słowa, które w jego intencji miały być zachętą, ale faktycznie brzmią jak antyreklama proponowanego przedsięwzięcia: „Każda polska dywizja zaangażowana przeciwko Rosji oszczędzi jedną dywizję niemiecką”. Następnego dnia Beck rozmawiał także z Ribbentropem. Z obu spotkań wyszedł z przeświadczeniem, że nie chodzi o Gdańsk ani o „korytarz”. To były tylko preteksty, powiązane z propagandowym efektem, który Hitler chciał osiągnąć wobec niemieckiej opinii publicznej. Jego prawdziwym celem była wasalizacja Polski. Beck wyczuł to od razu.
Był gotów do negocjacji i ustępstw w sprawach gdańskich i tranzytowych, ale uznał też, że nie może cofnąć się zbyt daleko. Nie na tyle, by pomniejszyły one suwerenność Rzeczypospolitej. Rozmowy toczyły się jeszcze w przyjaznej atmosferze, ale natarczywość Hitlera i Ribbentropa coraz bardziej irytowała Becka. Szef polskiego MSZ wspominał: „Jeżeli chodzi o Hitlera, to novum dla mnie 4 stycznia była lekkość, z jaką traktował te myśli i doktryny, które w swoich poprzednich operacjach on sam i cała propaganda niemiecka podnosiły prawie do miary religii. Mówiąc o poszczególnych zagadnieniach Europy Wschodniej, Hitler stosował już tym razem do każdego z nich zupełnie inne kryterium. Raz była etnografia, w innym wypadku ekonomia, kiedy indziej znowu »Prestigefragen«. Widać już było skutki zbyt łatwych powodzeń”.
Ten tekst jest fragmentem książki Piotra Gursztyna „Ribbentrop-Beck. Czy pakt Polska-Niemcy był możliwy?”:
Od razu po powrocie Becka do Warszawy odbyła się w niedzielę 8 stycznia konferencja na najwyższym szczeblu. Miejsce – siedziba prezydenta RP, Zamek Królewski. Uczestniczyli w niej prezydent Mościcki, marszałek Rydz-Śmigły, premier Składkowski, wicepremier Kwiatkowski, minister Beck. Ten ostatni zreferował swoje rozmowy w Berchtesgaden i poinformował „o niepokojących zjawiskach, mogących prowadzić do wojny”.
Zebrani stwierdzili, że nie należy okazywać uległości wobec Niemiec. Sprawy Gdańska i autostrady uznali tak samo jak Beck za pretekst, zaś chwiejność z polskiej strony – według uczestników konferencji – doprowadziłaby na „równię pochyłą”, co skończyłoby się utratą niepodległości.
Cztery dni później w Berlinie odbyło się tradycyjne przyjęcie noworoczne dla korpusu dyplomatycznego. Jego uczestników zaskoczyło zachowanie Hitlera. Człowiek, który tydzień wcześniej zapewniał Becka, że dla Niemiec każda Rosja – carska czy bolszewicka – jest wielkim niebezpieczeństwem, postanowił w szczególny sposób wyróżnić ambasadora sowieckiego. W poprzednich latach Hitler ostentacyjnie lekceważył na tego typu przyjęciach przedstawicieli dyplomatycznych Związku Sowieckiego. Tym razem poświęcił dużo czasu na serdeczną pogawędkę z ambasadorem Aleksiejem Mieriekałowem. Tego samego dnia, 12 stycznia, poseł RP w Finlandii Henryk Sokolnicki depeszował do Warszawy na temat swojej rozmowy z dowódcą fińskiego lotnictwa gen. Jarlem Frithiofem Lundquistem. Fiński wojskowy opowiedział mu treść rozmowy, jaką odbył z jednym z generałów francuskich: „Generał ów proponował gen. L. <b>zakład, że do jesieni 1939 r. nastąpi czwarty rozbiór Polski, przy czym Francja nie będzie chciała i nie mogła interweniować w obronie Polski</b> – przy czym gen. L., znany notabene ze swych sympatii do Polski, miał odpowiedzieć, że zrozumiałym jest, że Francja nie będzie mogła – natomiast bardzo dziwnym, że nie będzie chciała”.
Nie wiemy, skąd francuski generał miał taką wiedzę. Polityka jego kraju nie wskazywała, żeby podjęto tam jakieś działania związane z tą prognozą – ani pozytywne dla nas, ani negatywne. Tak samo nie było widać po polityce fińskiej, aby rozmowa między dwoma generałami wpłynęła na jej bieg. Finlandia dalej głosiła neutralność, co potem okazało się zupełnie nieskuteczne, a jej przygotowania wojenne nie były szczególnie intensywne. Dzisiaj możemy snuć tylko hipotezy – że francuski generał był narzędziem gry psychologicznej, jaką Sowieci prowadzili z państwami Europy Środkowo-Wschodniej oraz z Francją, aby nacisnąć na Paryż w celu zbliżenia między obu krajami. A może było to zwykłe plotkarstwo, które też zdarza się na najwyższych szczeblach władzy.
Wraz z ostateczną polską odmową wydarzenia zaczęły przyspieszać. Pod jedną datą dzienną coraz częściej będziemy napotykać zdarzenia, wypowiedzi i sygnały o randze takiej, że trudno je pominąć. Zapis wydarzeń z 1939 roku przypomina kalendarz szczelnie wypełniony notatkami pod każdą datą.
Tego samego 12 stycznia amerykański attaché wojskowy w Warszawie William H. Colbern wysłał do Waszyngtonu raport z ciekawymi uwagami: Jeśli Niemcy będą w stanie całkowicie zlokalizować wojnę z Polską, to nie będzie wątpliwości co do jej wyniku. Jestem pewny, że żaden polski oficer nie wierzy, aby Polska sama mogła się oprzeć przewadze siły liczebnej i zasobom przemysłowym Niemiec. Bezpieczeństwo Polski zależy od jej sojuszy i jeśli te sojusze będą mogły być sprowadzone do zera w ciągu wiosny lub lata tego roku, to byłoby dziwne, gdyby Niemcy nie zażądały zwrotu Śląska, Poznańskiego, korytarza i autonomii lub niepodległości dla polskiej Ukrainy. Drugą możliwością otwierającą się dla Niemiec byłby sojusz wojskowy z Polską przeciwko Rosji. Zgadzałoby się to z oczywistymi intencjami Niemiec i byłoby zdecydowanie korzystne z tego powodu, że Niemcy nie musiałyby walczyć o dostęp do rosyjskiej granicy. Łącząc się z Niemcami, Polska zrzekłaby się definitywnie jej długotrwałego sojuszu z Francją.
I dalej pisał o tym, co jest oczywiste dla każdego, kto spojrzy na mapę, a czego nie rozumieją wyznawcy rzekomego „realizmu”:
Polska reakcja na proponowany sojusz z Niemcami przeciwko Rosji z całą pewnością odzwierciedlałaby głęboko zakorzenione przeświadczenie, że skoro Niemcy osiągną swoje cele w Rosji (panowanie nad Ukrainą), to wtedy zażądałyby zwrotu tych obszarów, od których zależy życie gospodarcze Polski: Śląska, Poznańskiego, Pomorza, korytarza i rejonu Ukrainy. Sądzę, że można spokojnie powiedzieć, iż sojusz wojskowy z Niemcami rozważany byłby tylko jako ostateczność.
Warto przyjrzeć się autorowi tych słów. William H. Colbern, wówczas 43-letni oficer, dobrze znał nasz kraj. Dwa lata spędził na szkoleniu w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Tam nawiązał wiele przyjaźni, co przyszło mu łatwo z racji jego mocnej żołnierskiej osobowości i poczucia humoru. Gdy w 1938 roku objął funkcję attaché, od razu zdobył zaufanie ludzi ze szczytów władzy – prezydenta Mościckiego, marszałka Rydza-Śmigłego, wicepremiera Kwiatkowskiego, ministra Becka. Miał znakomite źródła informacji wśród polskich elit wojskowych i politycznych, o czym jeszcze nieraz się przekonamy.