Z Auschwitz do Szwecji
Przekład z języka szwedzkiego: Mariusz Kalinowski
Przez długi czas wyobrażałem sobie, że przybył tutaj przez Most, bo właśnie Most stanowi bramę do Miejsca, właściwie nawet klucz do niego, lecz oczywiście nie mógł wjechać Mostem, ponieważ musiał przyjechać pociągiem z południa. Przez Most wjeżdża się tylko pociągiem z północy. Tylko wtedy otwiera się przepastna głębia nad Kanałem i tylko wtedy przekracza się groźną granicę rozdzielającą dom i świat. Jest nią nie tyle może Kanał, co sam Most. Kanał to przecież mimo wszystko tylko woda, natomiast Most to jest na wskroś złowrogi pasaż, zimny szkielet z nabitych nitami stalowych belek, poskręcanych i zespawanych w trójkąty i nieforemne łuki, na podobieństwo pary kościstych ramion, wyrastających z czterech wielkich kamiennych cokołów po obu stronach zwodzonego przęsła nad torem wodnym.
Ten, kto przyjeżdża pociągiem, nic z tego, rzecz jasna, nie widzi, może nie czuje nawet, jak cała konstrukcja wibruje i trzęsie się pod ciężarem lokomotywy i wagonów, nie słyszy wizgu szyn i huku stalowych sztab odbijających echem metaliczny łoskot i zgrzyt kół, nie czuje swądu spalenizny z iskrzących kontaktów i kabli. Ten, kto nadjeżdża pociągiem, nie może zatem nigdy dzielić strachu z tym, kto przechodzi przez Most. Aby zwyczajnie przejść przez Most, trzeba najpierw przebyć niewielki las oddzielający Miejsce od Kanału, następnie wdrapać się po wąskich, krętych, drewnianych schodkach na wysokość dwudziestu sześciu metrów, następnie wejść na minimalną kładkę dla pieszych, która po jednej stronie podwójnego toru prowadzi nad samą wodą i z której można przez szpary między deskami spoglądać prosto w otchłań i nazbyt łatwo, przez niewysoką metalową poręcz, skoczyć w dół. W Miejscu wciąż krążą straszne opowieści o takich, którzy to zrobili, i o tym, jak ich popękane i napuchnięte ciała potem wyławiano, i jeszcze o tym – co Bóg o tym sądzi. Ja zawsze trzymam się kurczowo wewnętrznej poręczy, tej od strony torów, by zrównoważyć tamten czarny, hipnotyczny zew. Z wyjątkiem chwili, kiedy torem obok z hukiem przetacza się pociąg i metaliczny podmuch szarpie za ubranie, a rozedrgane deski szarpią stopy i nie zostaje nic innego, jak tylko chwiejnie balansować między jednym piekłem a drugim. W moich koszmarnych snach bez przerwy spadam z Mostu. W moich koszmarnych snach docieram też na drugą stronę. Bowiem po drugiej stronie Mostu, już na dole, kiedy się zejdzie po równie wąskich, krętych schodkach, za równie mrocznym pasem lasu czeka śmierć albo przynajmniej te bezimienne podwórzowe bandy, przeciwko którym podwórza z mojej strony Mostu toczą bezustanną i bezlitosną wojnę. To, że się uszło z życiem z Mostu, nie znaczy jeszcze zwycięstwa nad śmiercią. Napady i pobicia na wrogim terenie to niezupełnie urojony koszmar. Most jest naturalnym punktem granicznym Miejsca i rzadko kiedy trafia się okazja, aby przekraczać go na własną rękę.
Gdy się przyjeżdża pociągiem z południa, nie mija się takiej granicy, tylko anonimową panoramę pól i lasów, i to dlatego trudniej zauważyć, gdzie się zaczyna Miejsce. Trudniej jest też zrozumieć, dlaczego leży tam, gdzie leży, i czemu stację kolejową, gdzie duże pociągi w drodze z wielkiego świata i z powrotem robią sobie krótki przystanek, wybudowano właśnie tutaj, a nie w mieście, którego nazwę nosi stacja. Most jest tu przecież najlepszym wyjaśnieniem, ponieważ stacja leży tu z powodu Mostu, Miejsce zaś powstało tu z powodu stacji, i to pewnie dlatego tak chętnie wyobrażam sobie, że on przybywa tu przez Most, kiedy 2 sierpnia 1947, o siódmej wieczorem, wysiada z pociągu, aby w tym Miejscu, poniżej tej właśnie stacji, spróbować zacząć od nowa swoje życie.
Czy to przypadek, że wysiada właśnie tu? Nie, to nie jest bardziej przypadkowe niż cokolwiek, co mu się przytrafiło, nim tu dotarł. Prawdopodobnie nawet mniej, ponieważ szczytem przypadkowości w jego życiu jest sam fakt, że żyje. Życie każdego z nas to oczywiście ślepy traf, ale akurat na jego drodze śmierć była bardziej metodyczna i przewidywalna niż u większości z nas, a zatem fakt, że przeżył, ma w sobie więcej z przypadku. Poza tym przecież dobrze wie, czemu wysiada właśnie tu, a nie gdzie indziej. Nazwę stacji ma wypisaną dokładnie na kartce, którą pokazał konduktorowi, a ten obiecał go uprzedzić, gdy będą dojeżdżać. A oprócz tego na peronie, tak jak się umówili, czekają na niego A. i S., a nawet trzeci ktoś, o kim z początku sądzi, że to kolega z ławy szkolnej, z łódzkiego gimnazjum. To oczywiście nie jest on, bo przecież byłoby to w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, ale ponieważ na jego drodze zdarzyło mu się tyle nieprawdopodobieństw, to jeszcze jedno albo dwa przyjąłby raczej bez zdziwienia. Tak czy inaczej, wszyscy trzej stoją tam na peronie, czekając na niego; ściskają go i pomagają mu znieść po schodach walizki; odprowadzają go następnie na kwaterę, gdzie ma mieszkać, opowiadając po drodze, w tym ciągle jasnym sierpniowym zmierzchaniu, co wiedzą o miejscu, do którego dopiero co wszyscy przybyli i o którym żaden z nich nie wie zbyt wiele; sami z kolei wypytują nowo przybyłego o ludzi i zdarzenia w miejscu, gdzie wsiadł do pociągu, a gdzie widzieli się ostatnio. Wszyscy oni wciąż pozostają w podróży, a każde miejsce jest wciąż tylko krótkim przystankiem w drodze dokąd indziej i ci, co chwilowo są tutaj, próbują, jak tylko potrafią, wywiedzieć się wszystkiego o tych, którzy chwilowo są tam, bo ta ruchliwa i niespokojna społeczność to w tym momencie jedyna wspólnota, jaką mają. Z czasem każdy z nich, jeden po drugim, będzie próbował uznać któreś z tych wszystkich miejsc za własne i z czasem miejsca te, jedno po drugim, będą ich rozdzielać, zwykle już na zawsze, i to miejsce także stanie się z czasem jednym z nich. Tylko jeden z tych mężczyzn spróbuje uznać je za własne – ten, który właśnie wysiadł z pociągu.
No cóż, ja sam o tym jeszcze nic nie wiem, bo jeszcze nie znam tego człowieka, który właśnie wysiadł z pociągu i który jeszcze nie jest moim ojcem, i jeszcze nie wie, że to jego ostatni przystanek. Nie sądzę nawet, że jest w stanie w ogóle wyobrazić sobie jakiś ostatni przystanek, przypuszczam bowiem, że jeszcze nie umie pomyśleć o jakimkolwiek miejscu jako własnym. Mimo to sądzę, że rozgląda się stale dokoła ciekawie, sprawdzając, czy to jednak nie mogłoby być takie miejsce, bo już zaczyna odczuwać potrzebę przynajmniej dłuższego przystanku. I że dlatego właśnie zauważa i zapamiętuje świeżo wybudowane i zapraszające podłużne, dwupiętrowe bloki wzdłuż nowo wytyczonej, wyłożonej kostką i obsadzonej rzędami jarzębin ulicy przecinającej nowo utworzone osiedle tuż poniżej stacji, na której właśnie wysiadł. Sądzę też, że dlatego natychmiast chce wiedzieć, co to za miasto, do którego przybył, i jacy ludzie tam mieszkają, i jakie są warunki pracy w tej wielkiej fabryce, gdzie ma nadzieję znaleźć zatrudnienie, i jakie są ewentualne możliwości znalezienia pracy dla dziewczyny, niespełna dwudziestodwuletniej, bez wyuczonego zawodu, nie bardzo jeszcze osłuchanej z tutejszym językiem, z którym zetknęła się później niż on. Przypuszczam zresztą, że już wcześniej wywiedział się o taką pracę i że ma tylko zbadać sprawę bliżej i przede wszystkim sprawdzić, czy da się zamienić kwaterę z utrzymaniem na jakieś mieszkanie, zanim poprosi ją, by wsiadła do pociągu w miejscu, które dopiero co opuścił, i przyjechała tu, do miejsca, dokąd dopiero przybył.
Lecz co on myśli o przyszłości w ten sierpniowy wieczór 1947, to przecież tylko spekulacje z mojej strony, a ja chciałbym uniknąć spekulacji, a przede wszystkim nie chcę wybiegać naprzód w jego życiu. Przeżył dopiero lat dwadzieścia cztery i zarazem przeżył już tyle, że ma prawo układać sobie dalej życie nieobciążany przeze mnie zawczasu tym, co wydarzy się przez jego resztę. Pokażę jego dni tak, jak nadchodzą, tam zaś, gdzie niedokładnie widzę jego dni, pozwolę im przychodzić do mnie.
A zatem tego dnia, którego wieczór jest jeszcze wczesny i jasny, on razem z trzema przyjaciółmi, niezbyt bliskimi, ale jedynymi, jakich ma w miejscu, gdzie przed chwilą wysiadł z pociągu, taszczy dwie zdarte i dosyć ciężkie walizki; wszak ma tu jednak osiąść na jakiś niewiadomy czas, a rzeczy niezbędne do życia, choćby dopiero zaczętego, ważą sporo. Jeden garnitur oczywiście ma na sobie, może ten elegancki w jasnoszarą kratkę, do tego białą koszulę z odpowiednio dobranym krawatem, a na głowie kapelusz, choć wciąż jeszcze jest lato. To było najgorętsze lato od stu lat i wieczór jest ciepły, i przyjemniej byłoby iść z gołą głową, lecz kapelusza i tak nie dałoby się zapakować do walizki, a przecież było nie do pomyślenia wybierać się w podróż pociągiem w nieznane miejsce, w nowym kraju, bez marynarki, w samej koszuli. Czterej mężczyźni ruszyli pieszo ze stacji, niosąc walizki na zmianę, i A., który jest tu najdłużej, mówi, że muszą wsiąść do autobusu na następnym przystanku, bo jeszcze został im do przejścia kawał drogi; w przeciwnym razie będzie już za późno, żeby gdzieś zjeść kolację, poza tym jest sobotni wieczór i w mieście grają dobry film, na który jeszcze zdążą pójść, jeżeli się pośpieszą. Więc śpieszą się jak tylko mogą i mężczyzna, który dopiero co wysiadł z pociągu, zostawia jedynie bagaż w wynajętym pokoju w nowo wykończonej willi i pośpiesznie przedstawia się właścicielce, której mąż akurat zmarł, co zmusiło ją do wynajmowania tych pokojów samotnym robotnikom z fabryki, choć miały być jej elegancko urządzonym domem, która jednak mimo to wita go miło i uprzejmie. Potem wychodzą szybko, by uczcić fakt, że wszyscy znajdują się akurat w jednym miejscu i we wzajemnym towarzystwie. Film, na który udało im się zdążyć, rozgrywa się na statku niewolników i grany jest w kinie Castor, przy idyllicznym basenie portowym w środku miasta, gdzie w sobotnim bezruchu spoczywają rybackie łodzie z sakami na wielkich obręczach, a mieszkańcy zażywają wieczornej przechadzki po nabrzeżu. Kapitan statku chce skończyć z handlem niewolnikami, ponieważ ma się żenić i zależy mu na reputacji, więc rozkazuje pierwszemu oficerowi zmienić ładunek i załogę, lecz kiedy wkracza na pokład z młodą żoną, którą chce zabrać ze sobą w podróż poślubną, odkrywa, że ładunek i załoga są te same. To ciekawa historia na podstawie scenariusza Williama Faulknera, z Mickeyem Rooneyem i Wallace’em Beerym w rolach głównych, i choć rozgrywa się w dziewiętnastym wieku, to wyobrażam sobie, że mogą się z nią odrobinę utożsamiać, ponieważ wszyscy oni właśnie doświadczyli, jak zwyczajne na pozór statki albo, w ich przypadku, zwyczajne na pozór pociągi mogą okazać się czymś całkiem innym. A jaki to statek czy pociąg akurat teraz ich wiezie albo przynajmniej w jakim miejscu akurat teraz wysiedli, tego bodajże nikt z nich jeszcze nie jest całkiem pewien. Może idą potem do kogoś na kwaterę i rozmawiają o filmie, do tego piją trochę ciepłej wódki, kieliszek lub dwa, palą, aż ich spowija siwy dym, opowiadają sobie to i owo, grają w karty i na chwilę zapominają, że znajdują się w miejscu, którego nie znają i które ich nie zna; są jeszcze młodzi i jest sobotni wieczór, i noc rozsrebrza księżyc w pełni, a oni chcą wyzyskać jak najlepiej ten krótki postój, przystanek w ich długiej podróży, która z woli przypadku zetknęła ich przelotnie właśnie tu.
•
O tych trzech mężczyznach, którzy czekają na peronie, nie wiem nic więcej poza tym, że tak jak większość innych w tej podróży wkrótce wyruszą dalej. Wiem za to, że nazajutrz mężczyzna, który będzie moim ojcem, pisze list do kobiety, która będzie moją matką, a która od pół roku jest jego żoną, że miasto, do którego właśnie przybył, to jest Södertälje i wydaje się większe od miasta, które dopiero co opuścił, to jest od Alingsås. Odnotowuje, że podobnie jak wszystkie miasta w tym nowym kraju wydaje się rzadko zabudowane i że z dzielnicy do dzielnicy to pieszo kawał drogi, i że wokół małego, choć niezbyt gęsto zabudowanego centrum rozciągają się duże osiedla nowych domków i bloków czynszowych, gdzie pod dostatkiem światła, powietrza i zieleni. Wygląda na to, że wszędzie są wysokie drzewa, ba, całe lasy rosną niemal tuż za oknem, a przede wszystkim jest tam wielka fabryka farmaceutyczna produkująca leki, gdzie potrzebują młodych kobiet, które by zwinnie pakowały te leki do pudełek i słoiczków, a im szybciej się z tym uwijają, tym więcej mogą zarobić. „Wczoraj wieczorem wróciłem do siebie nie później jak o jedenastej – zapewnia – bo chciałem się rozpakować i obejrzeć pokój, ale mój nowy współlokator już spał, więc trzeba z tym było zaczekać”. Współlokator to „młody, spokojny ślimak”, który z rana zdążył opowiedzieć – ponieważ jest niedziela i wszyscy mają wolne, a w domowej jadalni dostali śniadanie, kanapki z serem i kawę, bo w pokojach nie wolno im nawet zagrzać wody na herbatę – że dzień roboczy w wielkiej fabryce ciężarówek zaczyna się o siódmej, a kończy o czwartej, z półgodzinną przerwą na obiad o wpół do pierwszej, i że do pracy można iść w zwykłym ubraniu i przebrać się już na miejscu, bo potem można się porządnie umyć pod prysznicem. Mają też nowoczesne klozety spłukiwane wodą, ale jak cię przyciśnie w czasie pracy, to trzeba pytać o zgodę, i drzwi się w nich nie zamykają, nie mówiąc już o ryglowaniu, tak żeby nikt tam nie chodził, żeby odpocząć czy się zdrzemnąć. Nic z tego jednak nie jest jego zdaniem szczególnie istotne. Pisze zwięźle i trochę jakby z obowiązku, i zbyt pośpiesznym charakterem pisma, bo chce natychmiast nadać list. „Jedyne, co jest ważne – pisze – to znaleźć mieszkanie albo przynajmniej jakiś kąt dla nas obojga, gdzie można zagrzać trochę wody, urządzić sobie dom, tak żebyś mogła wsiąść do pociągu i tu przyjechać”.
Widać też, że się o nią niepokoi – może aż za bardzo. „Bądź ostrożna na rowerze i przy kąpaniu się”, pisze, jakby była małym dzieckiem. Przez prawie rok, aż do tej chwili, byli ze sobą nieprzerwanie razem, a przedtem, prawie przez dwa lata – w nieprzerwanej rozłące, jeżeli można tak powiedzieć. Bo „żyli w rozłące” to może niewłaściwe słowa, gdy miejscem, gdzie ich rozłączono, jest rampa selekcyjna w Auschwitz-Birkenau. I to, że „jedno niepokoi się o drugie”, to może także niewłaściwe słowa, bo przecież wszystko, czego człowiek się w życiu obawia i co go może napawać niepokojem, już się tym dwojgu przydarzyło – nie mówiąc już o wszystkim tym, co było nie do pomyślenia, ale i tak się wydarzyło – wszystko z wyjątkiem tego ostatniego, co w dalszym ciągu może się wydarzyć, ale po prostu nie ma prawa się wydarzyć, i wobec czego słowo „niepokój” już nie wydaje się właściwe. Ponieważ ilość niepokoju wystarczająca, aby zatruć świat, skoncentrowała się do jednej czarnej kropli żrącego lęku, który nieprzerwanie unosi się nad chwilowo najsłabszym punktem tego związku, wciąż tak nieprawdopodobnego, że jeszcze nie do uwierzenia – dwojga młodych, którzy ostatnio rozstali się na rampie selekcyjnej w Auschwitz-Birkenau. Nie, którzy ostatnio rozstali się na peronie w Alingsås.
Już nie tak łatwo odróżnić jedno pożegnanie od drugiego. Nie, jej nie wolno zabić się na rowerze albo utopić się w jeziorze czy potknąć na schodach albo paść ofiarą jakiegokolwiek, prawdopodobnego czy też nie, zrządzenia losu, które by mogło przeciąć tę ostatnią wątłą nić będącą szansą na jakieś nowe życie, wbrew wszystkiemu. „O mnie masz się absolutnie nie troszczyć – dorzuca chwacko. – Jutro przed obiadem pójdę do fabryki w sprawie pracy. M. mówił, że z moimi meriter [kwalifikacjami] na pewno mnie przyjmą. Dzisiaj pomówię z tą kobieciną, której mąż zmarł, czy się wkrótce nie zwolni jakiś pokój, i strasznie martwię się o ciebie, jak mówiłem, nie wychodzisz mi ani na chwilę z myśli, i właściwie może by było lepiej, gdybyś tu razem ze mną przyjechała, to byśmy nie musieli się o siebie bać, a wszystko by i tak jakoś się ułożyło. I na pewno wszystko się wkrótce ułoży i niedługo będziesz tu u mnie”.
Jako adres nadawcy podaje R 639 B, Södertälje. Co to za adres? Bez ulicy, bez nazwiska, tylko jakiś kod. Adres do jeszcze jednego baraku, w kolejnym obozie? Czy na taki adres może dojść odpowiedź? Jak długo taki adres będzie miał prawo ich rozdzielać?
Dwa dni później zaczyna pracować w tej wielkiej fabryce ciężarówek. Jego robota to spawanie rur paliwowych w podwoziach. Zatrudnili go bez problemów. Sumienny i pracowity, można przeczytać w wystukanym na maszynie świadectwie dyrektora działu kadr z tkalni bawełny w Alingsås, co przypuszczalnie już wystarcza dyrektorowi personalnemu w Scania Vabis, ale na wszelki wypadek informuje się go także, że mężczyzna siedzący przed nim ma oprócz tego doświadczenie w produkcji samochodów ciężarowych. „Pracował przy toczeniu wałów do ciężarówek w firmie Büssingwerke w Braunschweig/Vechelde od września 1944 do marca 1945”, zapisuje skrzętnie dyrektor w rubryce „doświadczenie i kwalifikacje” w nowo otwartej teczce personalnej. Nie żeby to miało, jak mówię, jakieś większe znaczenie. Europa potrzebuje w tym momencie więcej ciężarówek niż Scania-Vabis może wyprodukować, a Scania-Vabis potrzebuje więcej robotników niż w tym momencie może znaleźć. Wiele europejskich fabryk samochodów ciężarowych wciąż jeszcze leży w gruzach i nie jest w stanie dostarczyć tych wszystkich ciężarówek, które są niezbędne, aby je podnieść z ruin, nie mówiąc już o wszystkim innym w Europie, co nieodzownie wymaga ciężarówek, aby powstać z ruin. Ta okoliczność daje w tym momencie fabryce Scania-Vabis w Södertälje dużą przewagę nad, dajmy na to, firmą Büssingwerke w Brunszwiku, która w ciągu ostatnich dwóch lat nie była w stanie wytoczyć żadnych wałów korbowych.
Dwa tygodnie później pod adresem pocztowym R 639 B w Södertälje otwiera się nowa możliwość i ów niepokój, którego inaczej nie da się zażegnać, zostaje uśmierzony tym sposobem, że kobieta, która ma być moją matką, udaje się pociągiem do mężczyzny, który ma być moim ojcem, aby zamieszkać razem z nim w wynajętym pokoju bez kuchni. Tam we wczesne, szybko mroczniejące jesienne poranki zagrzewają sobie wodę na herbatę po kryjomu, na odwróconym do góry żelazku, zanim on uda się do swojej fabryki ciężarówek, ona zaś do fabryki medykamentów, a po jakimś czasie do pewnej rodzinnej fabryki konfekcji, gdzie wszywa podszewki do płaszczy, na akord i w takt muzyki. „Dziewczęta nie lubią muzyki marszowej, poza tym wszystko, od muzyki poważnej do popularnych szlagierów”, mówi dyrektor fabryki lokalnej gazecie. Ona jest młoda i zręczna i ma już roczne doświadczenie w pracy szwaczki nabyte w Szwedzkich Zjednoczonych Fabrykach Lnu SA w Alingsås, i w dobry dzień, przy ośmiu godzinach pracy, potrafi dojść do siedemdziesięciu pięciu öre za godzinę, co razem z niedużą, chociaż większą pensją z fabryki ciężarówek pozwala im wkrótce jakoś stanąć na nogi. Już 1 października 1947 mogą wynająć sobie z drugiej ręki kawalerkę z małą kuchenką i z prawdziwym adresem, Villagatan 22. Rok później pod tym adresem, w domu, z którego nie mam żadnych wspomnień, ten młody człowiek zostanie moim ojcem, a ta dziewczyna moją matką. Natomiast do domu, z którego mam wiele wspomnień, przenosimy się jakiś kolejny rok albo dwa lata później; co innego mówią dokumenty, a co innego postarzała pamięć, ale to bez znaczenia, to tam się zaczyna, w domu poniżej stacji kolejowej, gdzie młody człowiek, który będzie moim ojcem, wysiada z pociągu w pewne sierpniowe popołudnie 1947, w tym domu, który widać z góry z okna wagonu po lewej ręce, gdy się nadjeżdża pociągiem z północy, przez Most.
To właśnie jest Miejsce. To tu mój świat nabiera swoich pierwszych barw, blasków, zapachów, dźwięków, gestów, imion, słów. Nie jestem pewien, jak wczesne doznania człowiek jest w stanie zapamiętać, niektórzy twierdzą, że sięgają do przeżyć dwulatka, moje pierwsze wspomnienie to śnieg i mróz, więc przypuszczalnie jest trochę późniejsze, urodziłem się bowiem w październiku, natomiast jestem niemal pewien, że jeszcze zanim zaczynam pamiętać ten świat, który spotykam po raz pierwszy, on już odcisnął we mnie swoje ślady całkiem poza pamięcią, więc nawet to, czego nie będę pamiętał, nie będzie także zapomniane. To jest Miejsce, którego piętno zawsze będę nosić w sobie, choćbym był święcie przekonany, że to ja sam siebie uformowałem.
To jest różnica między mną a nimi. Oni spotkali świat po raz pierwszy w zupełnie innym miejscu i noszą w sobie świat zupełnie inny, i tyle dla nich już się zaczęło i skończyło, i ciągle jeszcze nie jest pewne, czy coś tutaj może się zacząć od nowa, ponieważ tylu rzeczy, których nie mogą albo nie chcą już pamiętać, nie mogą także zapomnieć. Im te barwy i blaski, i zapachy, i dźwięki, i głosy tego miejsca często będą przypominały o czymś innym, czasem niejasnym dla nich samych. Aby mimo to chociaż z grubsza udało im się przyswoić to miejsce, muszą je poznać tak dokładnie i pozwolić mu odcisnąć w sobie ślady tak głębokie, że kiedyś właśnie o tym miejscu pomyślą sobie, słysząc nocą, jak się przetacza pociąg towarowy, lub czując zapach smażonego śledzia na klatce schodowej czy spacerując pod wysokimi sosnami, czy spotykając smolisty powiew od Bałtyku, czy widząc czerwień jarzębin jesienią, czy patrząc na swoje dzieci.