„Yesterday” – reż. Danny Boyle – recenzja i ocena filmu
„Yesterday” – reż. Danny Boyle – recenzja i ocena filmu
Powiedzmy sobie szczerze – z muzyką The Beatles można byłoby sprzedać nawet największego gniota. Dobry soundtrack potrafi uratować i najgorszy produkt filmopodobny, a ciężko sobie wyobrazić bardziej chwytliwe piosenki niż te autorstwa słynnej czwórki z Liverpoolu. Tyle, że w przypadku „Yesterday” nikt nie poszedł na łatwiznę i dzieło wyreżyserowane przez Danny’ego Boyle’a (wcześniej odpowiedzialnego m.in. za „Slumdoga” czy „Trainspotting”) broni się nie tylko na płaszczyźnie muzyki.
Historia zaczyna się dosyć klasycznie. Jack Malik (w tej roli Himesh Patel) to sympatyczny i utalentowany muzycznie chłopak, którego kariera grajka nie poszła jednak tak, jak sobie wymarzył. Wierzy w swoje piosenki, podobnie jak jego menedżerka i dawna koleżanka ze szkoły, Ellie (Lily James), ale szczytem jego osiągnięć są występy w opustoszałych barach i małym namiocie na lokalnym festiwalu. Na dodatek pasję coraz ciężej mu łączyć z pracą na pół etatu w markecie, więc pewnego dnia podejmuje mocne postanowienie porzucenia marzeń i wtedy (a jakże!) zdarza się cud: przez świat przechodzi dziwna „fala” która powoduje na chwilę globalną utratę prądu, a Jack ulega wówczas dość groźnemu wypadkowi.
Dobrze – taki opis brzmi obrzydliwie schematycznie, ale w rzeczywistości jest to naprawdę dużo bardziej zjadliwe. Jak można się domyśleć, to właśnie wtedy następuje twist – główny bohater budzi się w szpitalu bez pojęcia, co się właściwie wydarzyło (a także bez dwóch przednich zębów – ups) i ze zdumieniem odkrywa, że nikt oprócz niego nie pamięta o zespole znanym dotychczas jako The Beatles. Gdy wygrywa na gitarze swoim przyjaciołom tytułowe „Yesterday”, ci chwalą go za „jego” świetne nowe dzieło. Beatlesi, ku lekkiemu przerażeniu Jacka, zostali całkowicie wymazani – ich płyt nie można nigdzie znaleźć, a Google na nazwę zespołu reaguje pokazaniem żuków. Kiedy do bohatera w końcu dociera, co się stało, staje przed dylematem moralnym – zostawia muzykę Johna, Paula, George’a i Ringo tylko w swojej pamięci, albo próbuje ją przedstawić światu firmując własnym nazwiskiem. Oczywiście film byłby zbyt krótki, gdyby wybrał opcję pierwszą.
Tyle o ogólnym zarysie fabuły – bo jest zwyczajnie warta do odkrywania na własną rękę zamiast z suchego opisu. Warto jednak napisać nieco o zmanipulowanym biegu dziejów, który stanowi przecież rdzeń całego scenariusza. Tu trzeba przyznać, że jego autor, Richard Curtis, nie poszedł na łatwiznę – naprawdę starał się pokazać świat bez The Beatles na tyle szczegółowo, na ile było to możliwe. Najsłynniejszy zespół muzyczny świata nie jest więc jedynym „wyciętym” elementem rzeczywistości – działa efekt motyla, więc Lennon i spółka zabierają do innego wymiaru także Oasis, nie można również już wyskoczyć na wspomnianego papierosa, a Harry Potter to co najwyżej anonimowy Anglik, a nie czarodziej z książek. Gdzieś poza fabułą działa więc proces przyczynowo-skutkowy, który ciężko tłumaczyć widzowi krok po kroku, ale uwiarygadnia on to, co się dzieje na ekranie.
Innym aspektem, który został dobrze poprowadzony, jest przeniesienie samej muzyki liverpoolczyków do naszych czasów jako „świeżynki”. Początkowo nawet z hitami Beatlesów Jack nie potrafi się wybić, dopóki nie zostaje przypadkowo odkryty i nie uruchamia się wielka machina marketingowa, wspierana przez media społecznościowe. To prowadzi do przewrotnie zabawnych sytuacji – choćby tego, że „Hey Jude” trzeba zamienić na bardziej współczesne „Hey Dude”, a „Biały album” jest niekoniecznie politycznie poprawny. Mimo wszystko utwory Jacka stają się wielką sensacją, co można chyba uznać w pewien sposób za pokazanie ich ponadczasowości.
Polecamy e-book Agaty Łysakowskiej – „Damy wielkiego ekranu: Gwiazdy Hollywood od Audrey Hepburn do Elizabeth Taylor”:
W trakcie trwania filmu, oczywiście oprócz tytułowego „Yesterday”, usłyszymy też inne znane hity, jak „All You Need Is Love”, „Back in the U.S.S.R.”, „Help” czy „Eleanor Rigby”, a do masy innych pojawią się też różne nawiązania. Jeśli mnie uszy nie myliły, to w paru momentach do soundtracku sprytnie wpleciono wersje instrumentalne niektórych kawałków, jak „A Day In The Life”. Jest to o tyle dobre, że tekstowo piosenki te często wpasowują się w przeżycia głównego bohatera – jak wtedy, gdy targany za kulisami silnymi emocjami musi potem zagrać przed publiką wspomniany „Help”. Cóż można rzec – jeśli ktoś jest fanem tego grania, to nie może być po seansie niezadowolony.
Nie mamy do czynienia jednak z filmem wyłącznie muzycznym, co więcej muzyka jest tylko pewnym tłem, spoiwem fabularnym dla emocjonalnych przeżyć postaci granej przez Patela. Jack Malik otrzymał niesamowitą okazję – może skorzystać z genialnych dzieł i zabrać całą sławę dla siebie, mimo, że nie napisał w nich ani jednego słowa czy nuty. Może przy tym zrobić to absolutnie bez żadnych konsekwencji, bo prawdy nie zna nikt z jego otoczenia. To generuje ciekawy dylemat moralny, który ciągnie się za bohaterem prawie do samego końca i nastręcza mu wiele przemyśleń. A nie są to oczywiście jedyne wewnętrzne spory muzyka.
Aktorsko Himesh Patel i Lily James, wokół których kręci się najważniejszy wątek, dają sobie radę całkiem dobrze. Postać Ellie stanowi jednak uzupełnienie dla Jacka Malika, który sprawia dobre wrażenie i widz może go dość szybko polubić. Mimo to gitarzysta i jego agentka pozostają trochę rozmytymi postaciami, a dużo ciekawiej napisane wydają się role drugoplanowe.
Tu wyróżniłbym przede wszystkim wiecznie roztrzepanego kumpla-lekkoducha Malika (Joel Fry naprawdę dobrze go zagrał), który wyrusza za muzykiem w świat wielkiego biznesu fonograficznego. Przysięgam – chyba każdy zna osobę o podobnym charakterze, a tu wypadło to całkiem autentycznie. Drugie wyróżnienie przekazuję Kate McKinnon, która zagrała Debrę Hammer – całkowicie wyzutą z sentymentów muzyczną agentkę, która wszystko traktuje w kategoriach zysku. Ta postać wydawała mi się odrobinę zbyt mocno przerysowana, ale była jednocześnie ciekawa i bardzo wyrazista.
Warto też wspomnieć o osobie, która w filmie zagrała samą siebie – mowa tu o Edzie Sheeranie, którego utwory też skądinąd pojawiają się w niektórych momentach „Yesterday”. Eda można mieć już czasem dość – w ostatnich latach wyskakuje bowiem na widza zarówno w „Grze o tron”, jak i reklamie specjalnie dedykowanego dla niego… keczupu. Trzeba jednak przyznać, że w filmie Boyle’a jego udział jest całkiem sympatyczny i okraszony paroma fajnymi gagami. Jednocześnie nie wytrąca odbiorcy ze świat przedstawionego, choć nagle ma do czynienia z realną, rzeczywistą postacią.
Na koniec warto wspomnieć o epizodycznym w zasadzie występie Roberta Carlyle’a. Tu zamiast gry aktorskiej chciałbym jednak podkreślić przede wszystkim fantastyczną charakteryzację jego postaci i sam pomysł jej zamieszczenia. O kogo mi dokładnie chodzi? Nie będę psuł niespodzianki, ale mowa o bohaterze, którego pojawienie się jest bardzo sensowną klamrą spinającą wizję alternatywnej rzeczywistości.
W „Yesterday” najmniej może się podobać mało zaskakujący początek i cukierkowy, niezbyt mocny finisz. Nie oznacza to jednak, że te fragmenty są bardzo złe – odstają po prostu lekko od „mięsistego” środka, w którym historia znajduje się na pełnych obrotach.
Oczywiście dla fanów The Beatles wizyta w kinie jest wskazana – nie ma co się jednak nastawiać ani na quasi-biograficzny film o muzykach, a raczej na lekką i przyjemną komedię opartą o bardzo fajny pomysł na scenariusz, z wyraźnie zaakcentowanym wątkiem uczuciowym dotyczącym centralnej postaci. Postronny widz z kolei w trakcie oglądania odnajdzie rozrywkę na więcej niż przyzwoitym poziomie. Ob-la-di, ob-la-da, jak to mawiał klasyk – i do kina!