XIX wiek, czyli rewolucja w obyczajach cz. 2
Pierwsza część tekstu
Napoje wyskokowe
W Panu Tadeuszu po uczcie w zamku butelka zostawiona w kącie strzela na toast duchom, na grzybobraniu pewne grzyby wydają się gościom Soplicy „wysmukłe jako szampańskie kieliszki”. Urągają wprawdzie, że fałszywe wino szatańskiego pochodzenia nie umyło się do staropolskiego węgrzyna, ale ciągną ile wlezie. („W stary tokaj z niemeńskich przymieszany zdrojów. Tego królem badaczów ogłosi biesiada, czyje oko najpierwej dno kielicha zbada” – orzeka młody, ale doświadczony Mickiewicz). Inwazja win zagranicznych usunęła nie tylko tokaje, lecz staropolskie wiśniaki, maliniaki, dereniaki i nawet miody. Modne były Soterny, Tavele i zakończone na „esy” jakieś Xeresy. W restorantach Księstwa Warszawskiego płaciłeś raczej za tytuł niż za wartość. Wódka gdańska, sławiona przez Sędziego i Beniowskiego, popularna była wszędzie. Nie przepędziła jednak starki, którą zachwycał się arcybirbant Wincenty Pol:
In quo nati. Ależ starka!
Dobrze taką post odprawić
– Tylko trochę wielka miarka…
– A ja radzę, by poprawić.
Ileż gatunków i nazw między nalewkami. W Krakowie „komendantka” Kościuszkę pamiętająca, kminkówka i puncz w Kongresówce, piołunówka w Galicji, gorzała w Poznańskiem. Na balu u Senatora narzekano: „Jak od nich rumem czuć”. W powstaniu listopadowym miała u Lursa powodzenie bardzo mocna „belwederka”. Z fabrykacji wyśmienitych nalewek słynął na emigracji anachoreta Lelewel.
O piwach polskich, których wziętość za romantyzmu zmniejszyła się nieco na korzyść importowanych porterów, byłby cały tom do opowiadania. Wspomnimy chyba piwo owsiane, które w szarych kamionkach sprzedawał w Krakowie imć Pagaczewski. Mickiewicz z Bohdanem Zaleskim chadzali na piwko i wino pod „arana” (Śledzika) już w czasach towianizmu. Zręczną fraszkę (Napis na kuflu) napisał na Litwie obrońca ciemiężonych chłopów, Władysław Syrokomla:
Niemcy nam chcieli ukraść Kopernika,
Z przywłaszczonego odarto ich blasku.
Chcieli nam dowieść, że piwo wynika
Z ich wynalazku.
Ale w Dytmara pismach zostawiona
Pamiątka stara, kronikarska, żywa;
Bolesław Wielki przyjmował Ottona
Kufelkiem piwa.
Ile wódki i piwa wypiła wieś pańszczyźniana w wieku XIX, ile razy chłopi zmuszeni byli okseftami gorzały wykupywać zastawione w karczmach przez dziedzica klucze od kościoła, kto krzewił pijaństwo w Ziemi Czerwieńskiej, na Czarnym i Zielonym Śląsku? – na to nie prowadzono statystyk. Plama to ciemna, nie do zmazania w historii.
Strój narzędziem propagandy politycznej
Naucza Mickiewicz w Księgach narodu i pielgrzymstwa: „Jeśli niektórzy z was różnią się od drugich, tedy dlatego, iż przybrali suknie cudzoziemskie… Ale skoro ubiorą się wszyscy w czamary polskie i usiędą na kolanach Matki, ona was wszystkich zarówno uściśnie”. Przemówił Polak rasowy. Od Piastów, od Reja suknia była nie tylko objawem zamożności, lecz programem politycznym. Z odmianą stroju Polak się odmieniał. Zaborca, prześladując kokardy, stroje, mundury narodowe, wydawał się sroższym i też umiał zmyślnie zagrywać tym atutem.
Dzieje stulecia to nieustanny prawie ciąg manifestacyj kostiumowych, zastępujących jakże często wszelką produktywną robotę!… Cywil włożył rogatywkę na bakier, czamarę, buty palone, oficer ustroił się w pożyczony mundur, uważając, że dopełnili najpilniejszego obowiązku wobec Ojczyzny. Błahe dziś dla nas szczegóły stroju bywały w ich oczach instrumentem agitacji, propagandy.
Gdy noszącego się kuso ks. Staszica ubrano do trumny w r. 1826 w ornat kapłański, tchórz Zajączek w obawie wrogich manifestacyj tłumu kazał trumnę zamknąć. Lizus Rożniecki zaproponował zmianę polskich haftów jeneralskich na laury, używane w carskiej armii; po awanturze Konstanty projekt wycofał. Na mundur honorowy powstańczej gwardii akademickiej (1831) za 200 złp. Tylko zamożni mogli się zdobyć, kokardy biało-amarantowe i trójkolorowe były tańsze i powszechne. Maciejówki wprowadził w modę major listopadowej jazdy poznańskiej, Maciej Mielżyński.
Z wybuchem Wiosny Ludów nieoczekiwany tryumf spotkał rogatywkę. Tłum berliński witał z entuzjazmem Mierosławskiego w błękitnej rogatywce i malowniczym stroju polskim. Bismarck zapewnia, że jego wystąpienie bardziej porwało Prusaków niżeli królewskie obietnice wolności. Posłuch tłumu był tak wielki wobec Polaków, że zaproszono umundurowaną legię akademicką do rozproszenia gawiedzi napierającej na lombard. Rogatywki sprawiły, że odbiór zastawów odbywał się spokojnie. Równocześnie Mickiewicz maszerował przez Włochy, od miasta do miasta z legionistami, na których piersi widniały napisy: Per la nostra e vestra libertà (za naszą i waszą wolność). Umiejętnie zastraszał kontuszem Austriaków w przemyślu i Wiedniu (1855) Adam Sapieha. Nawet Aleksander II, kokietując Polaków w r. 1862, odmówił prośbie margrabiego o nadanie polskiej odznaki dla pułku gwardii, mającego składać się z Polaków. Tak dalece bali się zaborcy naszych barw narodowych.
Zegary i zegarki
Ten zegar kurantowy, za którego sznurek ciągnie Tadeusz z dziecinną radością, Świadczy, że i do Soplicowa dotarł jeden odprysk wielkiej ofensywy przemysłu zegarmistrzowskiego Niemiec. Z powstaniem Legionów Dąbrowskiego oferowały one już swój towar najnowszy, Mazurek naiglony na walcu pozytywki. Dochowane do naszych czasów wcale liczne egzemplarze tego kuranta Świadczą o jego zasięgu i popularności. Dusił ten najazd skromną, pracującą bez poparcia i kapitału wytwórczość warsztatów rodzimych; Polacy z dawna wykazywali zdatność wybitną do mechanik i zegarmistrzostwa (pyszna postać wioskowego wynalazcy Łukaszewicza na Litwie, w tomie pamiętnikarskim Stanisława Morawskiego Bracia szlachta).
Po swym poprzedniku przejął wiek XIX dbałość o zbytkowny wygląd zegarków kieszonkowych. Bijące w kieszeni godziny repetiery były częstokroć prawdziwymi cackami artystycznymi. Emalia, różnobarwne złoto (or à quatre couleurs), perełki, drogie kamienie – oto nieodzowny materiał zdobniczy, uświetniający sceny z mitologii czy zdarzenia historyczne wyryte na kopertach. Grube cebule angielskich Nortonów natomiast dbały, przy idealnej dokładności, o purytańską surowość ozdób.
Inaczej puszyły się zegary szafkowe, często oryginalne w kompozycji artystycznej, uświetnione jakąś maksymą czy powiedzonkiem w rodzaju: „Wybijam jedynie godziny szczęśliwe” albo: „Czas ucieka, wieczność czeka”.
Czasy Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego wprowadzają nowy motyw zdobniczy: herosa znad Elstery, który w rozmaitych ujęciach i pozach, importowany z Paryża czy Wiednia, w marmurze, spiżu, pozłocistym srebrze – powtarza swe ostatnie słowa: „Należy umrzeć mężnie!”. Napoleon na globie ziemskim z kapeluszem pod pachą jest przedmiotem admiracji na cokole zegara niejednej szwoleżerskiej siedziby.
Mimo przygniatającej wspaniałością wykonania i względną taniością konkurencji zagranicy, wytwórczość krajowa żłobi sobie drogi zbytu. W Krakowie najwyżej stała pracownia Michała Żebrawskiego, który słynął z empirowych zegarów o dwóch wahadłach. Znane były też wyroby rodziny Taborskich
Zegarek był artykułem pierwszej potrzeby. Wymowne są dzieje łańcuszka do zegarka, danego na drogę w r. 1821 wyruszającemu na studia młodziutkiemu margrabiemu Wielopolskiemu przez plenipotenta dóbr, który tak czelnie rabował dochody ordynacji, że nie było za co wysłać dziedzica olbrzymiej fortuny. Nabyty we Lwowie w r. 1807 za 17 dukatów składał się z 30 złotych ogniwek; długie lata trwać będą targi, przebiegi o zwrot jakiegoś ogniwka poszkodowanemu srodze plenipotentowi!
Mickiewicz w Genewie, olśniony wspaniałością Genewy wyczynów na tym polu, rujnuje się dokumentnie, nabywając za 230 fr. Takie cudeńko. Chciał, jak Świadczy Odyniec, kazać wyryć na nim swoją cyfrę albo monogram, ale za radą panny Anastazji stanęło na herbie Poraj, podług starej pieczątki, którą miał na pamiątkę po ojcu.
Inaczej postąpił Dezydery Chłapowski, przystępując do reformy metod gospodarstwa rolnego w Wielkopolsce, uprzątnął tarczę herbową znad głównego wejścia do pałacu w Turwi, wstawiając w jej miejsce duży – zegar.
W kilkanaście lat później twórca Pana Tadeusza miałby czym nacieszyć oko w Genewie. Już dała się poznać twórczość polskich zegarmistrzów. Stanowi ona jedną z najpiękniejszych kart w dziejach emigracji. Przybyli z kraju zegarmistrze postawili od razu swe warsztaty na wysokim poziomie. Antoni Patek, Badurski, Gostkowski – wybili się na czoło. Patek przystąpiwszy do spółki z Czechem Czapkiem zyskał rozgłos Światowy swą produkcją. Zegarki jego nosiły z reguły polskie napisy: „wychwyt ankrowy”, „wychwyt cylindrowy”, „8 rubinów”. Były emaliowane wizerunkami bohaterów polskich: Sobieskiego, Kościuszki, Rejtana, oraz Madonny z Jasnej Góry. Jako zdobnik i kierownik artystyczny pracował u Patka znany rysownik, Antoni Oleszczyński. Około r. 1845 Patek „rozwiódł się” z Czapkiem i odtąd pracowali na własny rachunek.
Kierownictwo artystyczne w pracowni Gostkowskiego oddano rzeźbiarzowi Markowskiemu, którego pomysłowe kompozycje na złotych repetierach były poszukiwane i cenione przez zbieraczy w kraju.
Niezwykle uzdolnionym technikiem okazał się krakowianin Badurski, pracownik w słynnej wytwórni Ekegrena. Jego wynalazkiem jest ulepszony przyrząd zwany wychwytem, regulujący ruch zegarka z wielką dokładnością.
Nadprzyrodzoną rolę zegarka podkreśla mocno twórca Dziadów drezdeńskich w scenie 8: gdy Nowosilcow, okłamawszy potwornie biedną Rollisonową, słucha donosu Doktora na filomatów, służalec spostrzega, że jego zegarek stanął:
Doktor:
Co, już piąta? – Ledwie oczom wierzę.
Mój indeks na dwunastej, na samym numerze
Stanął, i na dwunastej sam indeksu nosek;
Żeby choć o sekundę ruszył, choć o włosek!
Ksiądz Piotr:
Bracie i twój już zegar stanął i nie ruszy
Do drugiego południa. – Bracie, myśl o duszy!
Wkrótce potem grom ugodził w mieszkanie Doktora, zabijając go i topiąc srebrne ruble w biurku, które posłużyły za „konduktora”.
Chłop nasz do połowy stulecia i długo później nie potrzebował żadnych wymysłów. Ekscytarzem najlepszym był mu piejący kogut lub gwiazdy oznajmujące, jak rychło dzień będzie. A w ciągu dnia słońce. Gdy Jan Słomka z powiatu tarnobrzeskiego nad galicyjską Wisłą zdecydował się w latach sześćdziesiątych w największym sekrecie przed opinią wsi zakupić w miasteczku za 4 reńskie zegar Ścienny, uważano to za wielkie dziwo i gorszącą marnotrawność. Pod koniec stulecia wreszcie stał się artykułem koniecznej potrzeby.
Magnetyzm serca
Mówi o tym Gucio z panienkami w najmilszej komedii Fredry; wiemy również, że potknął się na nim i załamał Świetny poeta Malczewski, autor Marii i rekordowy zdobywca najwyższego szczytu Alp. Cóż to była za modna zabawka? Teorię magnetyzmu stworzył lekarz wiedeński Mesmer, stąd zwano ją też mesmeryzmem. Tajemniczej sile organizmu, tak ludzkiego, jak zwierzęcego, przypisywał on poważne możliwości lecznicze. Przekonano się, że skutki lecznicze zabiegów magnetycznych są złudzeniami wyobraśni, mimo to mesmeryzm zyskiwał nowych zwolenników na Zachodzie, stanowiąc podnietę do dalszych, ściślejszych badań naukowych, z których rozwinęła się m.in. Nauka o hipnotyzmie.
Nowinki te wywołały najwięcej zaciekawienia na Wileńszczyśnie, która od początku stulecia, znużona oschłością ideałów oświecenia, wypatrywa nowych. Zanim zrealizował je romantyzm, Wilno rzuciło się gorliwie do propagandy magnetyzmu. Nawet pismo osobne powstało w r. 1815: „Pamiętnik Magnetyczny”, wydawane przemistycznie usposobionego i oczytanego Ignacego Lachnickiego. W czasie krótkiej swej działalności wydał Lachnicki 3 tomy swego pisma, w którym nie rozsmakowała się publiczność szersza, lecz młodzi romantycy chłonęli chętnie nową teorię, gdy przeniosła się w dziedzinę Świata uczuć. Do roku 1830 było wielu zwolenników mesmeryzmu i magnetyzmu, wierzących w jego doniosłe skutki lecznicze w chorobach nerwowych. Z metafizyką i mistycyzmem niewiele to miało wspólnego.
Epidemia stolików wirujących
Stara ziemia spoczywała właśnie po wielkim wstrząsie i zawiedzionych nadziejach Wiosny Ludów, gdy zelektryzowała ją nagle wiadomość z Nowego Świata: pani Małgorzata Fox, żona pastora z Hydesville w stanie nowojorskim, uzyskała wraz z trzema córkami kontakt ze Światem nadprzyrodzonym przez wirujące stoliki. Przynosiło jej to znaczne dochody, wstęp na seans wynosił 5 gwinei od osoby. W jednym tylko stanie Ohio w ciągu kilku miesięcy znalazło się w domu obłąkanych 26 osób, którym od wirowania stolików zaczęło wirować w głowach. Jednakże kilkanaście tysięcy osób domagało się od senatu amerykańskiego zbadania przyczyn tych niepokojących zjawisk.
Z wiosną 1853 roku zaczęły stoliki pukać w całej Europie. Paryż i Kraków należały do miast najgorliwszych. Zielony karnawał pod Wawelem stał się karnawałem magnetycznym. Stolarze zacierali ręce, widząc góry zamówień i znoszonych do naprawy stolików. Uniwersytet Jagielloński objął protektorat, fizycy i chemicy pukali bez ustanku, dzienniki informowały dokładnie o przebiegu doświadczeń, tylko starzy klasycy drwili z „romantyków”. „Mówił mi p. Rektor, że dwie ładne córki księgarza Czecha wprawiały w ruch stoły, szafy i poduszki – pisał poeta Wężyk – jak za dotknięciem ich rączek wszystko się podnosiło, stało i w ruch szło. Było to i dawniej. Mieliśmy nawet poetyczne opisy podobnych zjawisk przez ojca Staszica, które młodość naszą rozweselały”. Ba, ale przemawiali zmarli wielcy nieboszczycy. Tu Aleksander Wielki, o parę kamienic dalej Mahomet, o piętro niżej z szumem i trzaskiem przylatywał archanioł Gabriel. Skarga z miłą chęcią podyktował nowe kazanie sejmowe, Kochanowski szydził ze swych wspaniałych Trenów; w Tarnowie bywał Alcybiades, Kiliński i Pius VII. Ulubioną atrakcją kresowego Lwowa stał się Napoleon Bonaparte, dyktujący drżącym paniom długie elukubracje w doskonałym akcencie kleparowskim (wydano je nawet drukiem!). Gdy redaktor Dobrzański napisał w swych „Nowinach”, że stolik kichnął od położonej na nim tabakiery, oburzone spirytystki zbojkotowały tygodnik, który też wkrótce przestał wychodzić. „Patrząc na to wszystko – medytuje «Czas» przerażony – drżeć nam potrzeba o rozum ludzki, o stosunki społeczne, o prawdy religijne!”.
Warszawa ochrzciła nowe zjawisko nazwą stołomanii, reagując w sposób sobie właściwy. Na chwilę zapomniano nawet o fenomenalnej Deotymie, oblegając sensacyjną premierę sztuki Stanisława Bogusławskiego na ten temat. Jeszcze nie było na Świecie Strasznego dworu, a już stała się rzeczywistością groźna fraza tej opery: „Prababka ta z prababką tą wychodzą z ram, gdy pieje kur!”. Dawno zmarłe babunie, które już za życia wróżyły na dwoje, wróciły do rządów: kojarzyły i rozwodziły małżeństwa ku rozpaczy ojców, a uciesze narzeczonych, wystukiwały często wysokość posagu wnuczek w srebrnych rubelkach…
Mania ta dawała czasami życie uroczym kreacjom poetyckim. Ilekroć w Dreźnie zasiadł do stolika Gustaw Olizar, poeta romantyczny i spiskowiec, ze swą córką i nie mniej egzaltowaną kuzynką, pojawiała się pod piszącą ekierką Almażenna (tak się sama nazwała) i przez szereg lat – od wojny krymskiej do powstania styczniowego – dyktowała tej trójce egzaltowane, jednak pełne wdzięku „Almy”, polsko-francuskie, które skrupulatnie zapisywano. Na koniec obiecawszy, że Polska powstanie, „lecz pod gruzami łez i krwi” – Almażenna przestała istnieć, albowiem trójka spirytystów opuściła Drezno.
Spirytyści obstawali przy nadprzyrodzonym tłumaczeniu zjawiska, wyłonili nawet z siebie grupę „metapsychików”, usiłujących stosować metody naukowego badania. Inaczej większość Świata, tłumaczącego zjawiska metodą wprost przeciwną: animistyczną. Konflikt zwaśnionych obozów trwał, stoliki wirowały i pukały dalej do końca epoki romantyzmu. Schyłek stulecia nie doprowadził do rozstrzygnięcia. Nawet w kołach najzawziętszych pozytywistów epidemia nie wychodziła z mody. Eusapia Palladino zawracała warszawiakom w głowach nie gorzej niż Almażenna Olizarom w Dreźnie.
Seans u państwa Mickiewiczów
Zgnębiony pryśniętą złudą towianizmu i rozczarowaniem 1848 roku krył się Mickiewicz na dalekim od gwaru Paryża przedmieściu, porządkując książki w ciemnych ubikacjach Biblioteki Arsenału. Paroksyzm spirytyzmu nie wzruszył go.
Ostrzegał wszak od dawna rodaków przed każdą pospolitą, gruboskórną szarlatenerią w tej dziedzinie. Właśnie napisała mu pani Towiańska, że mistrz nie zamierza się mieszać do stolików wirujących. Jeśli to istotnie duchy, wiele fałszu może stąd wynijść na Świat. Następnego dnia byli u państwa Mickiewiczów goście na herbacie, przyjaciele poety, firmowi romantycy z Goszczyńskim na czele, wśród nich młoda mężatka, Komierowska, która notuje w swym dzienniku pod datą 27 V 1853: „…ktoś wspomniał o wirujących stolikach, że coraz więcej zajmują się nimi… Poeta zasiadł przy ciężkim stole dębowym, wzywając całe towarzystwo, aby poszło za jego przykładem… wpośród zupełnej ciszy i uroczystego oczekiwania usiedliśmy dokoła, trzymając się za końce palców, spoczywających na stole… trzymaliśmy tak ręce przez pół godziny… stół jednak stał zupełnie nieruchomy, bez żadnych szczególnych objawów… Zniecierpliwiony Mickiewicz dał znak do powstania, mówiąc, że raz jeden można było tę próbę odbyć, więcej jednak stanowczo do niej nie powróci”.
Seans pod przewodem arcyromantyka, umiejącego jak nikt inny kontaktować się z istotnym Światem duchów, nie udał się. Widocznie zabrakło dobrego medium. Mickiewicz nie porzucił jednak tej sprawy. Na jesieni 1853 r. Pisze Józef Bohdan Zaleski: „Adam z wizytą u nas w Fontainebleau… z całym domem na rydze! Obiad suty. Adam w przednim humorze. Gawędziliśmy razem o stolikach wirujących”. Uważał snadś sprawę tę za doskonały temat do gawędy po sutym obiedzie. Wśród przedniego humoru i wesołości. Gdy przyjaciel tych lat, Armand Lévy45, nalegał o dokładną opinię, odparł: „Niepodobna negować istnienia duchów pukających, ale ze zjawisk tych nie może wyniknąć nic dobrego… Czy to duchy dobre, czy złe?… Któż to wie? Na pewno są niższego gatunku. Korzyść z nich jedyna ta, że skłaniają umysły pozytywne do wierzenia, że istnieje coś jeszcze innego niż to, co się widzi i czego się można dotknąć. Jest to jakby Środek uboczny, ożywiający wiarę w Świat nadprzyrodzony”.
O właściwościach medialnych jeszcze wówczas nie mówiono.
W oberży szatana
Jakoś w roku 1856 szwagier Zygmunta Krasińskiego, Aleksander Branicki, który posiadał również zbyt wiele pieniędzy, zainteresował się we Włoszech medium amerykańskim, Dawidem Hume i powiózł go z sobą do Paryża. Dawid Hume fruwał jak ptaszek w powietrzu, poruszał kiwnięciem palca najcięższe meble, wywoływał na życzenie wszelakich nieboszczyków. Odtąd seanse odbywały się na dworze Napoleona III. W Tuileriach duch Napoleona I podpisał się na arkusiku welinowego papieru, podając przeźroczystą, widmową dłoń do pocałowania pięknej cesarzowej Eugenii. W prasie paryskiej pojawiły się wkrótce notatki, że znakomity hrabia polski K. Przemienił swój salon na oberżę szatana. Istotnie twórca Nie-Boskiej komedii postanowił u siebie w domu odbyć szereg seansów, aby poznać „niewątpliwego ambasadora Lucyfera”. „Przeciw piekłu podnieść kord, bić szatanów straszny ród!” – pisał nie tak dawno. Daremnie nieszczęsny Hume tłumaczył, jak umiał, w krętej francuszczyśnie, że ma wyłącznie z dobrymi duchami do czynienia i właśnie dlatego „Bóg pozwolił mu na te dziwne praktyki po salonach, aby zwątpiały ród człowieczy przywieść do wiary w nieśmiertelność duszy!”. Krasiński nie uwierzył. „Ten herszt mediumów – pisał do przyjaciół – zesłany został przez opatrzność na przestrogę, że już wkrótce w dziejach ukażą się klęski szerokie i powszechne. Jest on, nie wiedząc o tym, przedsłańcem apokaliptycznych podrzutów historii… Ja jeden wśród zajętych nim zachowałem rozwagę i przytomność. Śledziłem go, podejrzewałem, ostrzegając drugich”. Ostatecznie poeta doszedł do przekonania, że: 1) objawy istotnie z zaświatów pochodzą, ale 2) charakter samego pośrednika lichy i lichy wpływ wywierany na widzów.
Właściwie jednak w tej „walce z piekłem” zwyciężył bohater Nie-Boskiej komedii hrabia Henryk. Bo dręczony dociekliwym badaniem Dawid Hume na sam widok Krasińskiego dostawał drgawek kataleptycznych, nazywając upartego prześladowcę… złym duchem! I wreszcie, rezygnując z dochodów, dał nogę do Ameryki z powrotem. Żył jeszcze długo, ale moc jego „nadprzyrodzona” ustała wraz z epoką romantyzmu.
Imiona dobrej i złej wróżby
Imiona bywały trojakie: zaswojone w danej rodzinie czy okolicy, przyniesione przez kalendarz, dyktowane przez modę lub koniunkturę epoki. Z tradycji domowej wziął imię kościuszko, z modnego romansu Klementyna Hoffmanowa, z kalendarza nazwał Mickiewicz syna Władysławem. Katarzyna II, marząc o zdobyciu Stambułu, kazała wnuka ochrzcić Konstantym. Epoka czułego sentymentalizmu namnożyła Alfredów, Hortensje, Hiacyntów, Narcyzy, od której pod pseudo Gabrieli ucieknie Żmichowska. Romantyzm chrzci synów Gustawami, Konradami, Kordianami nawet. Januszów i Haliny rozsiała opera Moniuszki, Witoldów wprowadził do Kongresówki Kraszewski. Stary Maciek gorszy się w wariantach Pana Tadeusza:
Jeden zwie się Arturem, a drugi Alfredem,
myślałbyś, że ten Niemiec, a drugi jest Szwedem…
Któż to wszystko zrozumie?…
Pięć było imion w całym kraju najpopularniejszych. W kolejności: Stanisław, Jan, Józef, Władysław, Kazimierz. W spieszczeniach istniały różnice dzielnicowe: Stachu w Wielkopolsce, Stasiek na Mazowszu, Staszek i Staszka w Galicji.
Wiek nowy nadał u nas prawo obywatelstwa dwom imionom kobiecym dotąd wcale nie używanym. Zaciekawienie bajecznymi dziejami narodu, głównie jednak kalendarz imion starosłowiańskich z r. 1828 spowodował wielką popularność legendarnej, dotąd obcej kalendarzowi staropolskiemu – Wandy. Modną piosenkę „Wanda leży w naszej ziemi” nucił falsetem nawet Napoleon, jadąc w powozie z jednym jenerałem polskim. Gorzej i trudniej poszło w drugim wypadku. Istniała od wieków Marianna służebnica Marii – nigdy ona sama, jako imię. Używanie imienia Maria wydawało się wielu romantykom swawolą, godną potępienia, nawet w tytule poematu Malczewskiego. Heroina filomatów przybrała snobistycznie postać zaswojoną wśród ludu białoruskiego (Maryla, atczyni dwieri – mówią tam do dziś). Mickiewicz zaliczał Marię do imion dobrej wróżby, mimo sprzeciwu przyjaciela Witwickiego, który jeszcze w r. 1837 piorunował na takie powiedzonka bluśniercze, jak „panna Maria kłamie”. Cóż by rzekł na soczyste przydatki do zaswojonych w Hiszpanii Jezusów? Fredro nazwał córkę swą Zosią na pamiątkę Tadeuszowej, sam zaś za młodu protestował trzpiotem Guciem przeciw patetycznemu Gustawowi Mickiewicza.
Ultralojalni obywatele, jakich nie brakło nigdy, mnożyli Aleksandrów, rzadziej Napoleonów, przylizywali się tu Fryderykom i Wilhelmom, tam Mikołajom. Nacisk lojalnego kleru działał nieustannie. Jeszcze na ziemiach Âląska prusactwo nie rozpoczęło polityki eksterminacji, a już włazikupscy farorze narzucali Jadwigę, bo rząd widział w niej patronkę niemczyzny, odradzali Bronisławę i Jacka jako patronów regionalnych. Tradycjonalnie imię Jacka (Hiacynta) przechowało się u zniemczonych jego potomków, choć nawet nazwiska przodka (Odrowąż) wykrztusić nie zdołali!
Kłopoty z nazwiskami
Ileż utrapień miewał z nazwiskiem swym największy artysta polski, nękany od dziecka jego obcością! Mimo nalegań nie raczył się przezwać Szocińskim czy Szopskim, uważając to za nietakt wobec swych zmarłych dziadów. Cieszył się chyba wtedy, gdy generał Bem zaczynał w listach po prostu a czule: „kochany Szopciu”. Nie zawsze uchodziło używać swego nazwiska. Oto zapis w sztambuchu z r. 1831: „Adam niegdyś Mickiewicz, później Mühl, na koniec Niegolewski. Nie wiem, jak mię dalej nazywać będą, od Pani chciałbym zawsze nazywanym być życzliwym sługą”. Tyleż nazwisk, co peruk miał pod ręką nieustraszony spiskowiec Dembowski. Młody autor Nie-Boskiej komedii i Irydiona unika Polski w obawie,
Że car odkrywszy ich autora, każe go w lot zapakować w kibitkę!
Mało ceremonii robiła sobie biurokracja w trzech zaborach, gdy wypadło uporządkować patronimiczne nazwiska chłopów, po zniesieniu pańszczyzny, i Żydów. Zależnie od wysokości opłat nadawano Żydom mniej lub więcej dświęczne nazwiska, bezmyślnie często korygowano nazwiska chłopów, które bywały odojcowskie, od zatrudnienia, siedziby, cech fizycznych czy innej starej tradycji.
Prawdziwe kłopoty z wyborem nazwiska odczuwały dzieci poboczne, lewe potomstwo dziedziców, księży, urzędników. Zwyczaj kazał ich nazywać Niewiadomskimi, podobnie jak nowochrzczeńców Majewskimi. Szlachty wciąż przybywało. Wciska się w jej rząd przedsiębiorcza gawiedś miejska, dorobkiewicze. Człowiek zamożny w Kongresówce czy Galicji uzyskiwał łatwo klejnot szlachecki. Istniały całe biura fałszywych drzew genealogicznych za niewielką opłatą. Fredro wykpił to w komedii Pan Geldhab, Kraszewski, Korzeniowski w powieściach, Orłowski, Grottger w karykaturach.
Snobizm szlachetczyzny był dla kas zaborczych nie samym tylko źródłem dochodów za patenty szlacheckie i tytuły hrabiowskie, kupowane skwapliwie w Galicji i Wielkopolsce. Lękali się najeśdścy upiora szlachty nawet drobnej, zagonowej czy chodaczkowej. Jej najwięcej. Wiemy, jak trudno było wąsalom w zaścianku dobrzyńskim drabować się ze swego odwiecznego szlachectwa. Konsekwencje zaś były fatalne: kto się nie wywiódł z klejnotu, nie miał w ogóle wstępu do szkół; szlachcic bez „czynu” (tj. Bez nabytego stopnia w służbie rządowej) nie mógł w czasach Mikołaja I zostać urzędnikiem ziemskim. Mickiewicz aż z Rosji ostrzegał rodaków w piosence
Gdy młody Polak czynem się zbłaźni.
Dopóki krzyża nie dopnie,
Pnie się na Świecie, jak w ruskiej łaśni,
Na coraz wyższe i wyższe stopnie.
Lecz darmo czady pije.
Próżno ćwiczy pieczenie:
Jeżeli zbrukal sumnienie,
Dalibóg, że skręci szyję.