XIX wiek, czyli rewolucja w obyczajach cz. 1
Nowości w obyczajach Świątecznych
Z dawien dawna chadzał w noc grudniową Św. Mikołaj po Polsce. Zapewne już pan Zagłoba przebierał się w ornat papierowy, a dryblasy Skrzetuskich szukały pod poduszką pierników toruńskich. Barokowa moda jezuicka wymyśliła aniołka i diabełka oraz moralizujące wierszyki. Obyczaj chowany w Mało- i Wielkopolsce zatracił się w zaborze rosyjskim, gdy imię samo zaliczano do przeklętych, przez renegatów chyba popierane. Dziadzio z piernika uległ wtedy banicji. Kongresówka zachwycona nowym obyczajem choinki wigilijnej kładła pod nią upominki, dawane dotąd osobom bliskim na Nowy Rok. Jedynie służbę obdarzano w tym dniu. W Poznaniu, Krakowie, Lwowie zaswoił się przywożony zwyczaj witania Nowego Roku w północ sylwestrową, zrazu tylko w domach, nie w lokalach publicznych. Od początku stulecia sypały się lawiną życzenia kominiarzy, pocztylionów, suflerów teatralnych, bar wnie ilustrowane, gdy rozwinęła się litografia.
Dziewica wychodząca z kościoła w popielec pilnowała, by „klocka” nie złapać, czyli kawałka Śledzia, gęsiej szyjki, kaczej nogi, przyszpilonych na kuperku. Warszawianka jedna zyskała w r. 1847 taki nadto wierszyk tamże:
A żeś była taka harda
I w karnawał mnie nie chciała,
Niech ci służy ta kokarda.
Bodaj kaczka cię zdeptała!
Jakoś od połowy stulecia dzień Św. Józefa zaczął z wolna rozgrzeszać tańczących, Warszawa obdarowywała solenizantów litograficznymi widokami osobliwości stolicy, szpilkami złotymi, talizmanami z koralu lub pierścionkiem ze schowadełkiem na włosy najdroższe.
W Malwinie znajdujemy opis modnej od niedawna rozrywki magnatów, kwesty wielkanocnej. Autorka, córka Izabeli Czartoryskiej, kwestując w r. 1809 na Starówce i Lesznie, zebrała 550 dukatów, Maria Walewska – 300. Strojni kawalerowie słodzili rozmową utrudzenie dam. Od połowy XIX wieku zaczynano brać baby, placki, mazurki z cukierni modnego Lursa, Fritscha, Miniego.
Poniedziałek oblewany najrojniej obchodzony bywał przez szerokie, żądne tradycyjnej zabawy rzesze warszawiaków na Bielanach i na karuzeli w ogrodzie Krasińskich.
Z tradycyjną, barokową pompą przebiegają procesje Bożego Ciała, może skromniejsze niż za Zygmunta III, który patrzy na nie ze swej kolumny; przed statuą Bogarodzicy wystawioną w r. 1683 mieści się jeden z czterech ołtarzy procesji. Około roku 1850 upowszechniają się uroczyste nabożeństwa majowe. Nowością nieznaną dotąd są też wianki, rzucane w noc Świętojańską na warszawską i krakowską Wisłę, jako też szopka krakowska, od roku mniej więcej 1830 rozwinięta z motywów przedmiejskich i upiększona sentymentem krakowskim przez poetę Edmunda Wasilewskiego.
Wielkanocne obżarstwo, najgłębszą we wszystkich klasach społeczeństwa tradycję, tak opieśnił wilnianin Massalski:
Tyran kucharzów, niszczyciel spiżarni,
Już Wielki Tydzień ponuro nadchodzi.
Rzeźnicy krwawią żelazo bezkarni,
Tysiąc jaj pęka, mąka w drożdżach brodzi.
Tworzą się placki, mazurki i pianki,
Bieleją z masła lepione baranki…
Choć nie tak bezmyślnie jak za króla Sasa, wszystkie klasy od pałacu, dworku do chałupy wiejskiej starały się popuszczać pasa również za Sasa – księcia warszawskiego. Głodowała czasem potwornie wieś Śląska i galicyjska, dzielnice centralne umiały zawsze użyć Święconego, chociażby w myśl tradycyjnej zasady: „zastaw się, a postaw się!”
Na koniec osobliwość. Był obrzęd miejski zaswojony ongi we wczesnym Średniowieczu w narodach romańskich i w Polsce, zatracany powoli, zaniknął wreszcie, by zmartwychwstać w dobie romantyzmu, w większej chyba niż ongi krasie i popularności: krakowski Lajkonik. Zaktualizowany pomysłowo przez Konstantego Majeranowskiego przez dodanie motywu Tatara, harcować miał odtąd w oktawę Bożego Ciała na tradycyjnej trasie od klasztoru Norbertanek na Zwierzyńcu do Rynku i Pałacu Biskupiego. Był to jeden z tryumfów romantyzmu wskrzeszającego zamarłe postacie ludowej przeszłości i obyczaju.
Romantycy zaczynają jeździć do wód
W ubiegłym stuleciu XVIII jedynie arystokracja wojażowała do „Badów” zagranicznych. Teraz obyczaj ten schodzi na zwykłą szlachtę, ba, nawet na śle urodzonych inteligentów. W pogardzanych zdrojowiskach krajowych wyjątkowo chyba pańska fanaberia podejmuje inwestycje. Około r. 1805 obcy podróżnik podziwia piękną zabudowę Krzeszowic pod Krakowem, natryski, urządzenia kąpielowe w przyzwoitych murowanych domkach. Za 2 guldeny austriackie dostawałeś tam dwa pokoje z kuchnią, wodę żelazistą i siarczaną. Gości nie bywało zbyt wiele, mimo że zapraszał modny park angielski i skała Najady do rycia imion kuracjuszów. Woleli Badeny, Karlsbady, Wiesbadeny.
Magnaci dzielnic południowych snobowali się wycieczkami na Krym w trzech pierwszych dziesiątkach stulecia. Nieszczęsny rywal Puszkina, Gustaw Olizar, osiadł tu w charakterze romantycznego pustelnika na fermie nazwanej przez niego „lecznicą serca”. Tu odwiedził go twórca Sonetów krymskich, poświęcając jemu, nie sobie, wspaniały sonet na Ajudahu skale. Niestety, wieki nie uplotły wróżonej Olizarowi ozdoby skroni, bo nie spełnił oczekiwań.
O rozwoju zdrojów krajowych jeszcze ani mowy. Krynica, Szczawnica, Iwonicz odstraszały chorych i zdrowych ponurym prymitywizmem urządzeń. Chyba ludzie wyjątkowej woli obywatelskiej, jak Tadeusz Wasilewski ze Lwowa, zachwycali się ok. r. 1845 czarem tych miejscowości. Natomiast kąpiele w Truskawcu chwalił sobie schorzały historyk Karol Szajnocha, któremu reuniony i tańce gości przy orkiestrze cygańskiej nie przeszkadzały w pisaniu dalszych ksiąg Bolesława Chrobrego. Zachwalanym Środkiem przeciw chorobom piersiowym była żętyca owcza, którą pijano w Korczynie i w Szczawnicy. Zakopanego jeszcze Chałubiński nie odkrył.
Stolica kraju urządziła sobie na rok przed Wiosną Ludów pijalnię sztucznych wód mineralnych opodal ogrodu Krasińskich, gdzie od wczesnego rana wody karlsbadzkie czyściły jelita warszawiaków. Młody Bolesław Prus podziwiać będzie jowialnie osobny gmach w Ogrodzie Saskim na ten cel.
Klasyfikacja naszych wód na Podkarpaciu i pierwsza ich organizacja jest dziełem znakomitego lekarza, Józefa Dietla, z Sambora rodem. Dietl już w r. 1854 w rozprawie naukowej wykazał, że Krynica, Szczawnica, Iwonicz, Rabka i Żegiestów nie ustępują zdrojom zagranicznym. Niestety tania a nieuczciwa reklama nie zdołała przekonać do nich społeczeństwa. Wydawano barwne, litografowane prospekty, opłacano serwisy ogłoszeniowe w pismach niemieckich, nie dając wygód minimalnych. Oto opinia krakowskiego „Czasu” z lata 1859: „Szczawnica i Krynica! Z jednej strony malownicze góry tak powabne w… litografiach i opisach, z drugiej smutna perspektywa, że zajechawszy na miejsce za takie pieniądze, za jakie można by nad Ren dotrzeć, widzisz się skazany na dobrowolną nędzę i niewygody… Wygląda to na żart, żeby sztucznymi Środkami wzbudzać w lekarzach i chorych zapał do wód ojczystych, a nic nie zrobić już nie dla wygody, ale dla przytułku Śpieszących pacjentów z najdalszych kątów Litwy i Ukrainy!… Nędza i głód zacięcie bronią przystępu”.
Cóż mogli zobaczyć głodujący kuracjusze w Krynicy? Najwyżej Artura Grottgera malującego przy sztalugach. Młody dziennikarz lwowski Juliusz Starkel w r. 1865 opisywał wykończony właśnie obraz: „Na przedzie lipa z woniejącym kwiatem i tarninowe zarośla, i polskie niebo, tuż obok kordon, rozdzielający bratnie ziemie… Pomiędzy słupem granicznym a zaroślami, na głównym planie prześliczna dziewoja wiejska z wstęgami w kosach i malowniczym gorsecie! Przeprowadza powstańców przez granicę, ręką daje znak, by się zatrzymali”.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Życie polskie w XIX wieku autorstwa Stanisława Wasylewskiego:
Głupota, krótkowidztwo, niechęć do jakichkolwiek wkładów ze strony właścicieli tych pereł balneologicznych miały jeszcze przez dziesiątki lat utrzymywać je na odstraszającym, prymitywnym poziomie. Odwiedzanie „badów” zagranicznych stało się regułą dla wszystkich posiadających Środki i paszporty.
Płacić za obiady?
To był przewrót obyczajowy, z którego niełatwo dziś zdać sobie sprawę. Wolny, niepodległy, żarłoczny Polak ma wejść do nowomodnego „restoranu”, gdzie się płaci za jedzenie! Możliwe to bywało dotąd chyba w czasie podróży, w zajeździe, nie na co dzień. Chyba biedota odżywia się w gospodach, ludzie niezależni, przyjeżdżając do miasta, mieli sto okazji obiadowania u znajomych. Teraz szlachcic jednowioskowy nawet, który nigdy sztuki mięsa bez kilku gości nie zjadł, wchodzi rad nierad, a też z ciekawości, do traktierni, gdzie w izbach szafran z kuchni zalatuje, a tatarak w gruzły posiekany zalega podłogę. W Krakowie czekają podróżni na południowy hejnał na A–B, hasło rozpoczynania obiadów w traktierniach. Gib mir nochmals diese psiajuchy und Rzewuski mit powideln! wołają niemieccy beamterzy.
Miejski pasibrzuch teraz już nie schudnie,
Nie ranek tylko, wieczór i w południe
Wzywa go usty restauratora
Każda dnia pora.
Tak woła w słynnej od r. 1820 Odzie do brzucha poeta warszawski Kantorbery Tymowski. Pamiętnikarze też zapewniają, że najwziętsza była jadłodajnia Rosengartowej, żony wąsatego majora Obucha, który z uderzeniem godziny 2 zasiadał do wspólnego stołu. Obiad z 5 smacznych potraw kosztował 2 złp. W piątki bywały sławne w całym kraju pierogi rosengartowskie ze śmietaną. W niedzielę barszcz z białym drobiem i szpikiem (po warszawsku: tukiem) z olbrzymich rur.
Jedyną usterką tych biesiad było smętne poczucie uczestników, że zasiadają do obiadów kupnych, jak literata początkowo mierziło, gdy posłyszał o wynagrodzeniu za płody ducha… Zaradzono i temu. Wąsaty major zapraszał na czarną kawę i fajki, i na karty, stołownicy byli jego gośćmi, mogącymi najwyżej stracić nieco dukatów przy faraonie. Ormianin Bazyli w Opatowie przed r. 1830 gościł przejezdnych bezpłatnie znakomitymi kapłonami, zapraszając jedynie do wypicia z nim paru butelek niemniej znakomitego węgrzyna, za który winno się było zapłacić po 20 złp. Od wypitej butelki – kupcowi, z którym miał spółkę.
Konserwatyści, nieufnie spoglądający na „traktyjery”, chadzali bez protestu przed obiadem na kiełbasę „na widelec”, albowiem początek jej dał bohater znad Elstery, który ze swą „blaszaną” kompanią zwykł jadać drugie Śniadanie na stojąco, à la fourchette. Mickiewicz, jak to wiemy choćby z Pana Tadeusza, był znawcą i orędownikiem dobrego stołu. Wycierpiał niemało w kaźni wileńskiej, gdzie strawę „dość było w pokoju zakadzić, żeby myszy wytruć i Świerszcze wygładzić”.
We Włoszech porównywał kotlety mediolańskie z wytworami Foka z Pohulanki, w Szwajcarii pałaszował ze wzruszeniem pierożki „szołtonosy”, których od lat 10 nie spotkał. W niedzielę wielkanocną 1830 kazał ugotować jaja na twardo i na czerwono w łusce od cebuli, częstując nimi obecnych w Tivoli na pamiątkę polskiego Święconego. W Paryżu na Święconym w Hotelu Lambert u Czartoryskich poznał się z pisarzem, którego komedie są dziś tak żywe i nieśmiertelne, jak arcydzieła Mickiewicza – z Fredrą.
Ile tradycyj staroszlacheckich Święconego obżarstwa dotrwało do połowy XIX stulecia – uczy w Pieśni o domu naszym Wincenty Pol. Dzik w poprzek stołu, nadziewany pardwami, przekładany głowizną, szynki jelenie, sarnie, baranie, prosię z chrzanem w pysku, sterty mazurków, przekładańców z „urobionym z przysmaków” koniem w tureckim siodle.
Mickiewicz, który obyczajem prawego Polaka wybuchał gniewem, ilekroć był głodny, przyklasnął Towiańskiemu, nauczającemu swych wyznawców: „Rozum pożyteczny jest i konieczny do życia ziemskiego w swoim zakresie, jak brzuch w swoim. Rozwijając przesadnie rozum, grzeszysz więcej jak przez obżarstwo brzuchowe. Wszelako, dając ciału pożywienie, częstokroć tym żerem dajemy wnijście złym duchom”. O tych zaleceniach nie pamiętał poeta, znalazłszy się nad Bosforem w obliczu wszystkich specjałów kuchni litewskiej, jakimi raczyli go nad miarę emigranci, i to był bezpośredni powód katastrofy 1855 r.
Obiady literackie
„Ponieważ Maria na obiad mnie prosi i wybór potraw mnie samemu daje, niech barszcz co gęsta Śmietana go rosi, z uszkami w misie na początku staje”. Do kogo zaprasza się w tym żartobliwym wierszątku autor Pamiątek Soplicy, Henryk Rzewuski? Do Marii Szymanowskiej, znakomitej pianistki, teściowej Mickiewicza in spe. Poeta zaś był amfitrionem nie lada i mógł nad Newą rozwinąć te skłonności na częstych przyjęciach u słynnego z wystawnych uczt Żelwietra. W Moskwie też niezgorzej bywało. Pisze Mikołaj Pogodin jesienią 1826: „Wspólny obiad – bardzo przyjemnie było widzieć ich wszystkich razem. Z rozkoszą piliśmy zdrowie Mickiewicza, potem Puszkina. Podpiliśmy. Szkoda, że nie było ogólnej rozmowy”. (No chyba, skoro nad miarę podpili). Podziemne zajęcia nie zawsze pozwalały twórcy Wallenroda na rozkosze gastryczne. „Dziękuję Ci, drogi Pogodinie, za pamięć… – pisał w r. 1828. – Trudno mi jednak cieszyć się Twoimi blinami i towarzystwem, gdyż mam paskudną sprawę do załatwienia”.
W Warszawie do najgościnniejszych należał dom gen. Wincentego Krasińskiego. Kuchnia przednia, dysputy klasyków z romantykami też. Skończyło się jak nożem uciął, gdy Krasiński zdyskredytował się swą postawą wobec spiskowców oskarżonych przed sądem sejmowym. Na hasło Niemcewicza zbojkotowano gremialnie obiady literackie, które przez dziurkę od klucza podglądał młodziutki Zygmunt Krasiński. Zapewnia on, że główny przedmiot szyderstw na tych zebraniach, słynny wierszokleta Jaxa-Marcinkowski, dorównywał znakomitym apetytem niemal największemu żarłokowi Francji romantycznej, Wiktorowi Hugo.
Bitni żołnierze listopadowi nie zapominali o problemach żołądka. Autor pieśni Janusza, sam żołnierz lubiący podjeść przednio, gromi jednak powstańców za „wygódki i obżarstwo”. Lepiej sytuowani emigranci ucztowali w Paryżu niezgorzej. Oto wieczór imieninowy w r. 1841 Leonarda Niedźwieckiego. Obecni: Słowacki, historyk Leonard Chodźko, krytyk Stanisław Ropelewski i inni. Indyk pieczony z kapustą kwaśną i kasztanami, porter, szampan, sery. „Obdzieliwszy się ciałem jendykowym – pisze solenizant – byliśmy w najlepszym usposobieniu… Nazajutrz był wieczór Chodźki, gdzieśmy tańcowali. Ale jak? Nigdy lepiej”. Pani Olimpia Chodźkowa słynęła z uroku i aktywnej zalotności. 27 czerwca 1842 wznosił Juliusz Słowacki zdrowie zbiorowe czterech Władysławów, wśród nich – czteroletniego synka Mickiewicza.
Wyspa wszelkiej pomyślności i głód na wsi
Światową sławę zdobył francuski teoretyk dobrego smaku w kuchni, Brillat-Savarin, autor Fizjologii gustu (1825), która mimo żartobliwego tonu była wyrocznią dla wszystkich miłośników dobrego żarcia. Przedtem jeszcze poeta Berchoux ogłosił satyryczną Gastronomię (1801), do jej przekładu zabierał się filomata Malewski w Wilnie. Z oryginalnych utworów wyróżniła się Wyspa wszelkiej pomyślności znanego wesołka-satyryka Żółkowskiego ojca. Piękniejsza od raju biblijnego, szczyci się ta polska wyspa gmachami z najprzedniejszych smakołyków: firanki z naleśników, frędzle z makaronów. W doniczkach rośnie bigos, kotlety zasiewa się, ulicą płynie porter i wino, błoto z konfitur, bruki z leniwych pierogów. Nawet gdy się pośliźniesz i wykopyrtniesz, ugryziesz coś dobrego. Kołdry, prześcieradła z pasztetów, zefirek usłużny chłodzi czekoladę. Nie ma restauracji, bo gdy człek zgłodnieje, nimfy stół zastawiają, przynoszą obiady i żeby się człek najadł, służą mu – Najady.
Powyższy tekst jest fragmentem książki Życie polskie w XIX wieku autorstwa Stanisława Wasylewskiego:
Lucyna Staszewska-Ćwierczakiewiczowa nie o utopiach żartobliwych, lecz o praktycznym pomyślała krzewieniu sztuki gotowania, smażenia, wypieku. Prowadziła szkołę kucharską dla kobiet, pisywała pouczające prace fachowe. Wreszcie wsławiła się podręcznikiem 365 obiadów za 5 złotych, nieodstępną przez trzy pokolenia biblią kuchenną naszych gospodyń. Zaszczytem było uczestniczyć w obiadach pokazowych z nowymi kreacjami Ćwierczakiewiczowej. Okraszała je cięta babina swoim dowcipem, rąbiąc prawdę prosto z mostu.
Przepaść oddzielała dwory szlacheckie, przejadające zazwyczaj substancję, od chałup wiejskich, jakże często głodujących. Na ciężkim przednówku lub w roku nieurodzaju dwór zazwyczaj jedną służył dobrą radą chłopom, aby pili więcej wódki, zwiększając tym samym dochód dziedzica. W pamiętnikach tej epoki głód na wsi jest zjawiskiem tak powszednim i niejako koniecznym, że się jak najkrócej o nim wspomina. Stołeczna gawiedź wyczekująca na olej kapiący z latarń i transparentów w czasach Napoleona, niedożywieni chłopi, podnoszący bunty przeciw dziedzicom w epoce Królestwa Kongresowego. W Małopolsce w czasach listopadowych wybucha kilkakrotnie tyfus głodowy po wsiach, na Śląsku jest zjawiskiem stałym, gdyż rząd pruski rozmyślnie nie zapobiegał epidemiom i nie udzielał pomocy, aby żywioł polski do szczętu wyniszczyć.
Herbata, kawa i kawiarnie
Anna Potocka, chcąc upamiętnić w swych wspomnieniach chwilę swoich zaręczyn i pierwszą rozmowę z narzeczonym, gdy powracał z audiencji u Napoleona, zaczyna opis od uroczystych słów: „podano herbatę, nowość najmodniejszą, z wolna się przyjmującą”. General Chłopicki pijał rankiem herbatę, zabieloną kilkoma kroplami surowej Śmietanki. Do tego 4 jajka na miękko, bułeczkę lub rogal z masłem, co dzień w domu robionym, dogryzał sardynkami, kawiorem i ulubionym „strachinem”. A oto scenka z Fantazego:
Hrabina Respektowa mówi do córki:
– Dianko, nalejże panu hrabiemu…
Lecz patrz… herbatę daj mu jak najlżejszą
Daj cień herbaty.
Fantazy:
Cień jej? – A to czemu?
Respektowa:
Szanuję pana nerwy…
Dla propagandy nowego napoju pisywano całe traktaty. Henryk Rzewuski wywodził w Teofraście, że herbata musi być naparzana rączką uroczej kobiety, nalewana z małej, srebrnej herbatniczki, owiniętej w serwetę. Jakiś wieszczek marzył:
Druhu miły, pójdźże bliżej, dłoń do dłoni daj!
Ulecimy jak ptak chyży w zapomnienia kraj.
Ulecimy w jasny, wonny Świat marzeń i dum,
Popod cichy, monotonny samowaru szum.
Piękne, w kształcie urn, srebrne lub mosiężne były pierwsze samowary, szybko przyjęte przez zabór rosyjski, nieznane reszcie Europy. Na Białorusi i Litwie pijano herbatę, zabełtaną konfiturami pod wpływem sąsiadów. Granicą jej popularności była linia Prosny. Polak zachodni pijał gotowaną w garnku herbatę jako lekarstwo jedynie w czasie choroby.
Rozkosze czarnej kawy uświetnił Bach specjalną kantatą, Beethoven spijał ją beczkami, sam sobie parząc, bo nikt mu nie dogodził. Talleyrand jest autorem znanego powiedzonka: „kawa winna być czarna jak diabeł, gorąca jak piekło, czysta jak anioł, słodka jak miłość”. Gdy Napoleon po bitwie pod Waterloo podnosił filiżankę kawy do ust, kula wytrąciła mu ją z rąk. Na ulicach warszawskiej „wyspy wszelkiej pomyślności” płynie rynsztokiem kawa lewancka, a Śmietanka w tyle, kożuszki zaś latają jak u nas motyle. Słowacki chwali się w Podróży na Wschód, że umie zgrabnie domieszać cykorii do kawy mokkańskiej. W mocnej czarnej lubował się fenomenalnie płodny arcypisarz Kraszewski. Wnuczka jego ofiarowała piszącemu te słowa na pamiątkę maszynkę mosiężną, z której sobie kilkakrotnie w ciągu dnia parzył kawę. Niestety, trudno było jej używać zbyt często, tyle pożerała spirytusu. Starzy patrzyli zezem, jak stwierdza Beniowski:
Złoty to był wiek… bo niewinność raju
I nieświadomość – u kobiet Ewiana
Nie piły jeszcze kawy ani czaju,
Lecz proste piwo grzane jadły z rana;
Rzadko się która kochała w lokaju…
Na Śląsku Opolskim kawa jest ozdobnikiem pieśni żniwiarzy:
Kto nie dożnie do końca,
Nie pójdzie do tańca.
Nie pójdzie do ławy,
Nie dostanie kawy…
…Uciec z domu, który stał się więzieniem, utonąć w kłębach dymu, pykać lulkę bez przerwy i bez obawy przed kobietami, wobec których to stanowczo nie uchodzi – nażłopać się do syta gorącego, czarnego trunku, wykrzyczeć się do zachrypu i na koniec tworzyć to, co najważniejsze: opinię publiczną. Tych wielu uciech zażywano równocześnie w kawiarniach. Powszechne we Francji już za czasów rewolucji, dopiero u progu romantyzmu nabrały u nas znaczenia.
Instytucją macierzystą jest warszawska „Honoratka” przy ul. Napoleona, głośna w przededniu i przez ciąg Nocy Listopadowej. Tu się Ścierali klasycy z romantykami, tu w największym strachu przed ojcem tyranem wpadał młodziutki Krasiński, tu dawał się słyszeć wódz jutrzejszych podchorążych, Piotr Wysocki, tu zapijał się kawą z rumem Maurycy Mochnacki, arcykrytyk i stylista romantyzmu, wreszcie groźni klubiści radzili nad masówkami i demonstracjami ludu stolicy. „Znałem ich wszystkich – pisze przybysz z prowincji – ludzie młodzi, oburzeni bezczynem rządu 1831 r., przeklinali go, ale wziąć rząd w ręce, przeprowadzić cele socjalne było zaledwie ich marzeniem”. Spokojnie po mieszczańsku rajcowali aktorzy, literaci, dziennikarze oportunistyczni (Osiński, Brodziński, Kudlicz, Dmuszewski) w kawiarence „Pod Kopciuszkiem” przy ul. Długiej.
Małomieszczańską raczej i ludową niż studencko-literacką była pierwsza kawiarnia w Krakowie. Drewniana, zielonej barwy wywieszka z rogalem i filiżaną kawy obwieszczała, że wdowa po krawcu Maria Bałucka opodal Panny Marii służy ci o każdej porze dnia kawą czarną i ciastkiem lub białą z rogalikiem. Dopiero gdy michaś, przyszły autor Grubych ryb, podrośnie, ściągnie tu swoich przyjaciół: Matejkę, Grottgera, Władysława Żeleńskiego.
Nie gustował zrazu w życiu kawiarnianym Lwów, choć Niemcy pozakładali tu wiedeńskie „Kaffeehausy”, liczne w drugim i trzecim dziesiątku wieku. Młodzież egzaltowana miała swoją na ul. Krakowskiej, „Pod Sobieskim”, z uroczą Julką uwiedzioną, rzuconą i uratowaną przez brata. Rolę stołecznej „Honoratki” pełnił lokal Puśnikowskiego (róg pl. Katedralnego i św. Ducha), gdzie zapijano się pomarańczówką i akwawitą chłodzoną. W czasie bombardowania miasta w r. 1848 właścicielka jednej z kawiarń, Łysakowska, zatrzymawszy się nad Pełtwią w Śródmieściu, nad trupami, została Śmiertelnie raniona odłamkiem kartacza. Młodzież jednak od podejrzanej kawy czy likworu wolała bombę piwa na Pohulance, gdzie Ściany nie miały uszu, tylko kręcił się szpieg austriacki.
Wtedy jeszcze Warszawa mało używała wyrazu „kawiarnia”. Całą i pół czarnej pijano w cukierniach. Lessel był najsławniejszy, opiewany w Odzie do brzucha:
Tobie puncz tworzy i chłodzące lody,
Jakich nie znały Pelejowe gody,
Pieni kakao i leje karmelki
Lessel nasz wielki.
W r. 1811 spieszy Warszawa co dzień po południu oglądać panią Walewską, wystrojoną w najnowsze kreacje paryskiego domu mód Leroy. Zwykła siadywać w modnej altance przy czekoladzie, wygląda bardzo Świeżo, choć nie tak piękna jak dawniej. Przybyszowi z prowincji nie wolno było powrócić z podróży do stolicy bez funta karmelków od Lessla. Potem wschodzić zaczyna gwiazda Lursa. Filomaci wileńscy (np. Czeczot) cuda opowiadają o wykwincie kawy i ciast u Lursa, który dopiero w epoce paskiewiczowskiej, po otwarciu Teatru Wielkiego w r. 1833, stanie się punktem zbornym stolicy na placu Marywilskim.