Wyrok na Inę Benitę
Jest 1942 rok, szwabska okupacja. Dostałem rozkaz zlikwidowania Iny Benity.
– Jerzy?
– Tak, Alinko?
– Jesteś jakiś nieobecny. Znów jesteś nieobecny, Jerzyku. Słowo „znów” zaświdrowało mi w uszach. Moja Alinka miała rację. W pamięci skrystalizowało mi się wspomnienie naszego pierwszego razu. I wtedy przed paroma laty, i teraz byłem nieobecny. Tylko że w tej chwili byłem przeraźliwie nieobecny zupełnie inaczej.
– Ja? – wymamrotałem bez sensu.
– No ty. Jest jeszcze ktoś z nami w łóżku? Bo w łóżku leżeliśmy z Alinką. To było mieszkanko mojego przyjaciela z dywersyjnej grupy. Powiedzmy, że na imię mu Romek. Powiedzmy, że Romek nosi pseudonim „Sokół”. Powiedzmy, że służy w dywersji dla „I”, czyli dla centralnej sieci informacyjnej. W „cywilu” Romek pracuje w warsztacie samochodowym na Grochowie i kiedy bierze nadgodziny, możemy z Alinką oddawać się miłosnym rozkoszom w jego garsonierze (nie mogę nadmienić adresu. Wspomnę tylko, że to skromna czynszówka na Czerniakowie). Trudno tę klitkę nazwać mieszkaniem. To raczej komórka wielkości znaczka pocztowego, że użyję wyświechtanej przenośni. Najważniejsze, że stało tam żelazne łóżko z ciepłą kołdrą, pod którą kochaliśmy się z Alinką. Musieliśmy to robić ostrożnie nie tylko z wiadomych względów, ale również z tego powodu, że za ścianą mieszkała handlarka z Kercelaka, która na mojego nosa musiała mieć jakieś konszachty ze szwabami, bo odbierała dostawy mięsa ze wsi dowożone koleją, a żaden bahnschutz jeszcze jej nie zdybał na lewiźnie. Ściany w klitce były cienkie, łóżko skrzypiące. Ponadto musieliśmy mieć się na baczności, by nie zatracić się w czasie i zdążyć do naszych domów przed godziną policyjną. Jak wspomniałem wcześniej, Alinka już przed wojną nie była dziewicą, o czym ciotka Eliza oczywiście nie miała zielonego pojęcia. To przykra sprawa. Alinka straciła cnotę z przyjacielem ojca, pewnym wziętym warszawskim adwokatem. Nie chcę wchodzić w szczegóły, powiem tylko, że gdyby mi się mecenasina napatoczył, chętnie bym użył swojej parabelki. Niestety, nie było okazji. Obesraniec, że się tak wyrażę, osiadł tuż przed wojną w Wilnie, skąd go Sowieci po 17 września ponoć przesiedlili do Kazachstanu. Mam nadzieję, że będzie mu dane zgnić w jakiejś ziemiance.
Tego wieczora byłem w istocie milkliwy i moje myśli kotłowały się w mózgu jak kasza w garnku, co trafnie zauważyła moja Alinka, mówiąc, że ktoś oprócz nas leży na żelaznym łóżku. To była Ina Benita. Mój od lat drzemiący w sercu fantom, zwid i fantazja. Kobieta, którą miałem zlikwidować.
– Alinko. Nie jestem zamyślony – kłamałem jak z nut.
Położyła mi dłoń na czole. Jej skóra oblekła się zimnym potem. Palce lekko drżały. – Oszust. Zawiesiłem spojrzenie na spękanym suficie, po którym wędrowały odblaski karbidowej lampy. Zacisnąłem usta, jakbym tym podświadomym gestem chciał zatrzymać tajemnicę na dnie jaźni. Alinka nic nie wiedziała o mojej dywersyjnej działalności, o tym, że trafiłem w konspiracji do egzekucyjnego „Wapiennika”. W ogóle nie wiedziała nic o mojej podziemnej robocie. Oczywiście coś tam musiała się domyślać, bo kiedyś mi wprost powiedziała, że nie może już dłużej na tyłku bezczynnie siedzieć, że chciałaby coś zrobić dla ciemiężonej Polski i takie tam podniosłości. Alinka była dziewczyną mocno stąpającą po ziemi, ale jak my wszyscy zaczytana w Mickiewiczu, Słowackim i Norwidzie. No, może nie jak my wszyscy, bo taki na przykład Romek-„Sokół” chyba nie liznął poetycznych fraz wieszczów. Romek chciał po prostu, jak to ujmował dosadnie, napierdalać szkopów. A ponieważ był nadzwyczajnie inteligentny, odważny i sprytny sprytem bajeranta z Powiśla, trafił do wywiadu. Poza tym „Sokół” miał dojście do szwabskich informacji, jako że dosyć często oficerowie niemieccy naprawiali te swoje mercedesy, ople i inne volkswageny w warsztacie, w którym pracował.
Do jasnej anielskiej cholery miałem się Alince przyznać, że mam zlikwidować Inę Benitę?! Tę, której okładkową fotografię od przedwojny trzymam w szufladzie nocnej szafki? Tę, która mnie nachodzi w majakach?
– Tak, masz rację, Alinko – przyznałem się przez półzaciśnięte usta. – Myśli mam zajęte.
– Czym? Bogu niech będą dzięki, że nie spytała „kim”.
– Śmiercią – odrzekłem.
Podniosła się na łokciu, zajrzała mi w twarz. W świetle karbidówki miała zwilgotniałe szafirowe oczy, źrenice rozszerzone strachem. Spytała z ostrożnością:
– Co ci się kołacze w głowie, Jerzyku?
Ująłem ją dłońmi za policzki. Wyszeptałem:
– Chodzi za mną śmierć, Alinko.
Nie przyznałem się, że to ja jestem wysłannikiem śmierci. Po chwili dodałem, czując pod powierzchnią dłoni przeraźliwe drżenie jej policzków:
– Ale ja się jej nie boję. Ona idzie z daleka.
Następnego dnia (chyba to była środa) odwiedziłem „Sokoła” w jego grochowskim warsztacie samochodowym (dokładny adres zachowuję dla siebie). Romek grzebał w silniku kadetta jedynki. Trochę się znam na samochodach, oczywiście nie jak „Sokół”. To moje takie osobne szczególarskie hobby. Zawsze może się przydać w pisaninie. Opel kadett I jest produkowany w Rüsselsheim od trzydziestego szóstego roku. Napęd rzędowy, czterocylindrowy. Silnik o pojemności 1,1 litra, dwadzieścia trzy konie mocy. O ile pamiętam, waży prawie osiemset kilogramów, a ma osiąg prędkości prawie do stu kilometrów na godzinę. Gdyby nie szwabska, hitlerowska robota, chętnie nazwałbym toto cackiem.
Romek zauważył mnie spod wygiętego nad przepustnicą ramienia. Posłał z oczu grom. Rozejrzał się po warsztacie. Na szczęście nie było nikogo. Kiwnął ze złością głową w stronę drzwi kantorka. Zniknął za pękniętą szybą, wycierając zamaszyście szerokie dłonie w szmatę. Odczekałem dziesięć sekund, sprawdziłem, czy nikt mnie nie śledzi, i wlazłem do pakamery.
[…]
Ten tekst jest fragmentem powieści Cezarego Harasimowicza „Tajemnica Iny”:
– Ważna sprawa jest. – No? Bez zbędnych ceregieli wyjąłem z kieszeni fotografię Benity, którą mi dał porucznik „Jasieńczyk”. Romek zwinął usmarowane dłonie w pięści. Zniżyłem nieco głowę. Romek jest niecnego wzrostu. Góra metr sześćdziesiąt. Nie musi uginać karku w roboczym kanale.
– Za co? – spytałem prawie szyfrem.
– Za zdradę ojczyzny – wybąkał. – Konkretnie gadaj – naparłem.
– Poj…o cię, Jerzy? To tajemnica…
Przerwałem mu:
– To jest Ina Benita. K… mać, Romek. To nie jest byle jaki obiekt. Chcę wiedzieć, jakim g… sobie upaprzę ręce.
– Spokojna twoja głowa. Zasłużyła blać.
[…]
Otóż postaram się w sposób quasi-literacki przedstawić wersję domniemanej przyczyny, której skutkiem miała być egzekucja najpiękniejszej i w moim mniemaniu najjaśniej świecącej gwiazdy polskiego kina. Kobiety, którą, w której, za którą, dla której… Nie, nie. Proszę darować, nie dokończę zdania. Powiem tylko, że owszem, kocham moją Alinkę. Jej wilgotne spojrzenie pełne stanowczości i smutku jest dla mnie najpiękniejszą wizją na świecie, ale wiem, jakoś podskórnie i podświadomie przeczuwam, że Alinka nie jest mi przeznaczona. Dlatego mogłem zanurzyć się w fantazmatach o zupełnie innej kobiecie. Ot, tragiczny paradoks. Miałem świadomość, że to chłopięce majaki, durnowate urojenia. Nie dane mi było nigdy spojrzeć w oczy z bliska mojej ulubienicy. Kimże ja byłem? Początkującym pisarzyną, dla którego drzwi do wielkiego świata srebrnego ekranu były zaryglowane na amen, który mógł się jedynie potknąć o wysoki próg high life’u. Nie potrafiłem pana Waszyńskiego przekonać do swojego scenariusza, bo nawet nie napisałem tekstu, nie oprawiłem w introligatorni na Nowolipkach, nie lśniły na skórkowej okładce złote zgłoski: „w roli głównej Ina Benita”. Zastanawiam się, jakiego czasu użyć, by opisać OWO zdarzenie, którego treść wypluł mi prosto w twarz „Sokół”. W krótkim streszczeniu posłużę się czasem teraźniejszym, by lepiej oddać dramatyzm sytuacji. Czas przeszły oddala, zamydla, cieniuje fakty i zdarzenia. Czas teraźniejszy jest jak ostrze brzytwy.
Miejsce akcji: niewielka uliczka na Powiślu (nie wymieniam jej nazwy ze względu na bezpieczeństwo). Podwórko z pięciopiętrową kamienicą. Czas akcji: końcówka września 1939 roku. Trwa obrona Warszawy. Już wiadomo, że miasto niedługo skapituluje. Okolica: spalony Zamek Królewski, wypalone mury Pałacu Kronenberga i Teatru Wielkiego, gruzy w Sali Plenarnej Sejmu, ruiny Giełdy przy Królewskiej, Pałacu Małachowskich i Pałacu Kossakowskich przy Nowym Świecie, zgliszcza kamienicy Roeslera i Hurtiga na rogu pobliskiego Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej. Ulice rozkopane. Siatki transzei. Przy Trębackiej leży martwy koń, z którego zaraz głodna ludność zacznie kroić mięso. Jesteśmy na rzeczonym podwórku przy uliczce z elegancką kamienicą. W budynku mieści się tymczasowo podchorążówka oddziału saperów. Nadchodzi wieść o kapitulacji. Podchorążowie wykopują na podwórku dół. Zakopują pod drzewem skrzynie z bronią. Karabinki bojowe marki Mauzer i Mosin oraz karabiny marki Mannlicher, pistolety Vis, granaty obronne typu „O”. Podczas ewakuacji podchorążówki widać w oknie budynku kobiecą sylwetkę. W kamienicy mieszka Ina Benita ze swym ojcem.
Mija czas. Warszawę już okupują hitlerowcy. W eleganckiej kamienicy pojawiają się od czasu do czasu niemieccy oficerowie. Pewnego dnia (niechże to będzie dzień słoneczny) na podwórko wjeżdża oddział Waffen-SS. Dirlewangerowcy z 36 Dywizji Grenadierów wykopują zdeponowane przez polskie wojsko skrzynie z bronią. Wszyscy lokatorzy eleganckiej kamienicy zostają wysiedleni. W opróżnionych mieszkaniach będą zakwaterowani oficerowie niemieccy.
Ina Benita zostaje w eleganckim mieszkaniu i będzie podejrzana o kolaborację z Niemcami.