Wyprawa Lewisa i Clarka w górę Missouri

opublikowano: 2019-10-22, 12:52
wszelkie prawa zastrzeżone
Meriwether Lewis i William Clark byli amerykańskimi podróżnikami i odkrywcami. Ich ekspedycja okazała się wielkim sukcesem i zmieniła losy Ameryki. Z jakimi trudnościami musieli się zmagać?
reklama

W GÓRĘ MISSOURI

maj–lipiec 1804 r.

Prąd rzeczny wynosił zwykle 5 węzłów, jednakże nasilał się, gdy napotykał przewężenia doliny, wyspy, łachy i wąskie kanały. Wiosenna rzeka była wezbrana, niemalże panowała powódź. Niesamowity był widok przeszkód — całych, wielkich drzew, dębów, klonów i topoli wyrwanych wraz ze zniesionym brzegiem; setek dużych i tysięcy mniejszych konarów; wahacze, czyli drzewa, których korzenie wbiły się w dno, a ich gałęzie wahały się w nurcie, często niewidoczne. Wielkie sterty niesionego wodą drewna zbitego razem, gnającego w dół rzeki i gotowego wybić dziurę w burcie łodzi. Niezliczone łachy, nieustannie zmieniające swe położenie. Prądy i wiry w liczbie niesłychanej. Było gorzej niż na Missisipi. Jakże mieli płynąć ciężką łodzią, dociążoną na dziobie, przeciwko całej potędze ogromnej Missouri? Donald Jackson stworzył obrazowy opis:

Łódź tego typu była użyteczną, lecz trudną jednostką. Wyładowana dwudziestoma tonami ładunku stawała się dzielnym, choć chybotliwym roboczym koniem. Uzbrojona w obrotowe działo i z uzbrojonymi żołnierzami za nadburciem stawała się małą kanonierką. Płynięcie w dół rzeki było łatwe, jeśli uważało się na zanurzone pnie, jednakże w odwrotnym kierunku nie było dobrego sposobu posuwania się naprzód. Przy sprzyjającym wietrze rozpinało się żagiel. Gdy wiatr zawodził, wyciągało się okute na końcu żerdzie i odpychało się od dna. Jeśli było dość głęboko, chwytano za wiosła. Jeśli prąd był zbyt silny dla wioślarzy, można było umocować do masztu czterdziestosążniową linę i posłać załogę na brzeg, by ciągnęła jednostkę naprzód. Gdy wszystko to zawodziło, można było przybić do brzegu i czekać na sprzyjający wiatr.

Mimo wszystko mieli zwykle dobre tempo, a jeśli wiatr wiał od rufy, tempo stawało się znakomite, raz czy dwa razy nawet po 20 mil dziennie.

Gdy jednak wiatr był niekorzystny, pokonanie każdej mili wymagało absolutnej czujności i całkowitego skupienia kapitanów i sierżantów oraz pełnego fizycznego zaangażowania załogi. Była to nieustanna harówka, czy to przy napieraniu na wiosła, czy też pchaniu żerdzi i przenoszeniu ich po kolei z rufy na dziób.

Odkrycie Mississippi przez Hernando De Soto w 1541 roku, mal. William Henry Powell

Dla oddziału Warfingtona w białej pirodze oraz dla przewodników w czerwonej pirodze rejs był nieco łatwiejszy. Ich jednostki były lżejsze i rzadziej osiadały. Były zwrotniejsze, więc łatwiej było unikać niebezpieczeństw. Na łodzi podczas unikania przeszkód załoga musiała nieustannie rzucać się z burty na burtę. W łodziach musieli się jedynie przechylać.

Szeregowi stanowiący załogę łodzi byli twardzi, czujni i zwinni. 16 czerwca Clark odnotował typowe zdarzenie: „Niesiony piasek gromadził się w niezliczonych łachach, łódź uderzyła i stanęła bokiem, bliska przewrotki. Uratowaliśmy ją dzięki ogromnemu wysiłkowi załogi, nieustannie gotowej znosić wszelkie trudy dla sukcesu przedsięwzięcia”.

reklama

1 czerwca wyprawa dotarła do rzeki Osage i obozowała na przylądku na lewym brzegu. Kapitanowie rozkazali ściąć wszystkie okoliczne drzewa, tak by mogli dokonywać obserwacji. Pozostano tam przez dwa następne dni. Spędzali godziny na notowaniu czasu i odległości między słońcem a pierwszym skrawkiem srebrzystej tarczy porannego księżyca. Pomiędzy szóstą dwadzieścia dwie a ósmą dwadzieścia osiem odnotowali dwa zestawy po trzy liczby łącznie 36 razy, czyli jeden na trzy minuty.

Gdy wyprawa była w drodze, Clark był częściej na łodzi, Lewis zaś na brzegu, ponieważ z nich dwóch to Clark był lepszym wodniakiem, Lewis zaś lepszym naukowcem (zdaniem Jeffersona, „lepiej obeznanym [w zoologii] niż w botanice”, jednakże dobrym w obu tych dziedzinach).

Lewis odbywał długie, samotne przechadzki, zbierając próbki roślin i zwierząt, notując fizyczną charakterystykę terenu, oceniając żyzność gleby, obecność źródeł wody pitnej, najlepsze miejsca na osiedla, placówki handlowe i forty. Niestety, nie znamy żadnych zachowanych notatek tego rodzaju z wiosny i lata 1804 r.

Meriwether Lewis

Stanowi to straszną wyrwę w zapiskach. Jego notatki zawierały z pewnością jego pierwszą reakcję na biomasę terenów na zachód od Missisipi. Nie było to terytorium nieznane. Do 1804 r. dolny bieg Missouri zwiedziło już wielu podróżników. Potoki, wyspy i ważniejsze punkty terenowe zostały nazwane, z reguły po francusku. Istniała dokładna mapa odcinka przez ujście Kansas po ujście Platte, i całkiem dobra terenów od Platte po wioski Mandanów. Dla Lewisa jednak wszystko tu było nowe, więc jego punkt widzenia był odmienny.

Do ujścia Kansas większość floty i fauny była znana nauce. Jednakże było tam dość, by Lewis mógł wykorzystać pożytecznie czas na zbieranie i konserwowanie. Po wielu godzinach obserwacji astronomicznych, spoglądania przez instrumenty, podawania odczytów Clarkowi celem ich zapisania, czas spędzany na obchodzeniu prerii na płaskowyżu ponad doliną rzeki i na realizacji marzenia botaników — odkrywania nowych gatunków — z pewnością stanowił dlań przyjemną odmianę.

Jednakże nie jesteśmy zdolni uchwycić ciekawości i radości wyrażanych jego słowami, ponieważ nie mamy jego zapisków. Nie mamy nawet jednego wpisu w dzienniku, mimo że w rozkazach spisanych i ogłoszonych przez Lewisa i Clarka 26 maja sierżantom rozkazano, poza pełnieniem tradycyjnych obowiązków, „prowadzenie osobnego dziennika odnotowującego wszystkie wydarzenia oraz wszelkie uwagi na temat terenu itp., jakie wydadzą się im warte uwagi”.

reklama

Wydaje się niemożliwe, że Lewis wydałby tego rodzaju rozkazy, a samemu dziennika nie prowadził. Jeśli jednak to czynił, nie mamy go. Dlatego o okresie, gdy łódź płynęła na zachód przez obecny stan Missouri, a następnie u ujścia Kansas skierowała się ku północy w stronę ujścia Platte i na tereny obydwu Dakot, możemy się dowiedzieć z relacji innych osób, głównie Williama Clarka. Tenże potrafił znakomicie opisywać wydarzenia, w których brał udział, zaś mijane okolice oddawał z dozą ujmującej liryki, był jednak rozczarowująco oszczędny w słowach co do zdarzeń, których nie widział na własne oczy. Dlatego drugiego dnia podróży, 23 maja, napisał: „Kpt. Lewis wszedł na wzgórze o półwyspach wcinających się poszarpanymi szpilami w nurt rzeki i niemal spadł ze skalnego półwyspu wysokości 90 metrów; osunął się 6 metrów. Uratował się przy pomocy swego noża”.

Z pewnością Lewis mówił Clarkowi więcej o tym niebezpiecznym wydarzeniu, niż Clark zanotował. Jako żołnierze, którzy albo wyciągali wnioski, albo ginęli, musieli omawiać różne zdarzenia stanowiące niebezpieczeństwo dla wyprawy. Musieli unikać niepotrzebnego ryzyka. Dlatego Lewis musiał opowiedzieć więcej Clarkowi na temat tego, dlaczego się osunął i jak się uratował — jednakże nie znalazło się to we wpisie.

Jest jeszcze jedna fascynująca rzecz. Nazajutrz wyprawa minęła osiedle Boone’a. Wioska była kolonią emigrantów z Kentucky pod wodzą Daniela Boone’a, który osiedlił się tam w 1799 r., na działce przyznanej przez władze hiszpańskie. Człowiek, który przetarł szlak do Kentucky, zbudował tu nad rzeką swoją rodzinną farmę. Lewis i Clark zeszli tam na brzeg, osadnicy skupili się wokół nich. Kupili ziarno i masło, po czym ruszyli dalej.

Ten tekst jest fragmentem książki Stephena E. Ambrose’a „W poszukiwaniu granic Ameryki. Wyprawa Lewisa i Clarka”:

Stephen E. Ambrose
„W poszukiwaniu granic Ameryki.
cena:
59,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Poznańskie
Tłumaczenie:
Jan Szkudliński
Okładka:
twarda
Liczba stron:
718
Premiera:
16.10.2019
ISBN:
978-83-66431-16-4

Czy Lewis i Clark spotkali Daniela Boone’a? Czy uścisnęli mu dłoń? Czy życzył im szczęścia, zaoferował radę lub drinka? Czy przekazał im pałeczkę? „Spotkanie Lewisa i Clarka z Danielem Boone’em” brzmi jak tytuł obrazu Charles Russella lub wspaniały temat na powieść. Gdyby jednak Clark spotkał Boone’a, z pewnością coś by o tym napisał. A nie znamy żadnego wpisu Lewisa z tego dnia.

Nazajutrz, 25 maja, wyprawa minęła La Charette, ostatnie osiedle białych nad rzeką. Francuscy i amerykańscy osadnicy mieszkali tam od czterech czy pięciu lat. Daniel Boone miał się tam przenieść w roku 1805. Tego miejsca już dziś nie ma, zostało zmyte przez powódź. Clark napisał:

Ludzie w tej wiosce są biedni, domy małe, dali nam do jedzenia mleko i jajka.

Głównym dokumentem spisanym przez Lewisa obejmującym ten okres są jego rozkazy z 26 maja. Ustalił w nich ramowy plan każdego dnia i przypominał, że ich przedsięwzięcie to coś więcej niż ekspedycja badawczo-zbieracka grupy ludzi. Była to wyprawa wojskowa na wrogie terytorium.

reklama
Daniel Boone

Z punktu widzenia Jeffersona kapitanowie prowadzili ekspedycję na świeżo pozyskane terytorium celem odkrycia drogi wodnej do Pacyfiku, rozwinięcia handlu, zgromadzenia próbek dla nauki oraz potwierdzenia amerykańskich roszczeń do terytorium Oregonu. Z punktu widzenia różnych indiańskich plemion na łodzi znajdowali się obcy, bez zaproszenia przybywający na ich ziemie. Stany Zjednoczone nabyły Luizjanę od Napoleona, jednakże bez lojalności czy uległości tych, którzy w Luizjanie mieszkali.

Dla Lewisa i Clarka każde napotkane nieznane plemię Indian musiało być uznane za wrogie, póki nie dowiodło czego innego. Mieli nadzieję, że Indianie będą gotowi rozmawiać i handlować, jednakże to zależało od samych zainteresowanych. Mogli postanowić walczyć. Z pewnością byłoby to dla nich kuszące. Wieziony przez wyprawę arsenał był zdecydowanie największym, jaki kiedykolwiek znalazł się w Missouri. Plemię, które by go zdobyło, zdominowałoby cały region — niezależnie od ustaleń w ramach zakupu Luizjany — na wiele następnych lat.

Ostatnim, czego Lewis by pragnął, były starcia z tubylcami. Był gotów — zgodnie ze swymi rozkazami — uczynić wszystko, co tylko możliwe dla ich uniknięcia. Najlepszym sposobem uniknięcia walki było zadbać, by się nie rozpoczęła, co oznaczało przede wszystkim dbanie o to, by wyprawa nie dała się zaskoczyć. Natknięcie się na obóz pełen uśpionych ludzi wśród porozrzucanej niedbale broni mogło skusić grupkę Indian do ataku. Dobrze urządzony obóz, z wartownikami, hasłem i odzewem zaskoczony być nie mógł. Zamiast walki musiałoby więc dojść do rozmowy — czego Lewis pragnął najbardziej, ponieważ uważał, że Stany Zjednoczone są w stanie sprowadzić z St. Louis na terytorium Missouri więcej i lepszych towarów niż Brytyjczycy z Kanady. Zyskawszy szansę, Amerykanie musieli zdominować handel futrami.

By uniknąć zaskoczenia, rozkazy Lewisa z 26 maja podkreślały znaczenie czujności. Sierżant pełniący służbę miał obowiązek wystawiać warty i dbać o bezpieczeństwo obozu. Były to jasne, bezpośrednie rozkazy, w których nie nadużyto słów, a zadbano o wszelkie ewentualności. Oznaczały one, że wyprawa znajdowała się obecnie w strefie wojennej i mogła znaleźć się w ogniu walki w każdej chwili. By zwiększyć bezpieczeństwo nocą, gdy tylko to możliwe, obozowano na rzecznych wyspach. Codziennie dokonywano inspekcji karabinów, garłaczy i działka celem upewnienia się, że są sprawne.

reklama

Rozkazy Lewisa z 26 maja dostarczają serii obrazów życia na łodzi. Stały kontyngent podzielił na trzy drużyny albo „stoły”, które oprócz innych rzeczy wspólnie gotowały i jadły. Każdego wieczoru po zejściu na brzeg sierżant Ordway wydawał każdemu ze stołów dzienną rację żywności. Zwykle była to jednego dnia mamałyga i smalec, następnego solona wieprzowina i mąka, kolejnego zaś mąka kukurydziana i wieprzowina.

Zimne posiłki złożone z ugotowanej poprzedniego dnia mamałygi i smalcu z pewnością sprawiały, że żołnierze wyglądali świeżego mięsa. By je dostarczyć, Drouillard z dwoma czy trzema towarzyszami i parą nabytych w St. Charles koni codziennie udawali się na polowanie. Gdy udało im się ustrzelić jelenia lub niedźwiedzia, tego dnia nie wydawano smalcu ani wieprzowiny. Od trzeciego dnia wyprawy Lewis oszczędzał prowiant.

William Clark

Rozkaz kapitana precyzował obowiązki sierżantów w trakcie rejsu w górę rzeki. Jeden miał stać u steru, drugi na śródokręciu, trzeci zaś na dziobie. Pierwszy sterował, pilnował ładunku na pokładzie i śledził wskazania kompasu. Sierżant na śródokręciu dowodził wartami, obsługiwał żagle, pilnował pracy wioślarzy, wypatrywał ujść rzek, strumieni, wysp i innych punktów. Wydzielał także racje whisky, a w nocy pełnił funkcję sierżanta dyżurnego. Sierżant na dziobie miał za zadanie prowadzić obserwacje, meldować o pirogach i innych jednostkach na rzece oraz o wszystkich obozach myśliwskich i grupach Indian.

Dwóch szeregowych miało szczególne obowiązki. Byli to Labiche i Cruzatte, pół-Indianie przyjęci w St. Charles. Już wcześniej pływali w górę Missouri i byli najlepszymi wodniakami wśród żołnierzy. Lewis rozkazał, by „trzymali na zmianę przednie lewoburtowe wiosło. Ten z nich, który nie będzie przy wiośle, będzie pełnił rolę obserwatora dziobowego, zaś gdy konieczna będzie obecność ich obu na dziobie, ich wiosło przejąć miał jeden z wolnych członków załogi”. Zadaniem dziobowego było odsuwanie wszelkich niesionych nurtem rzeki przeszkód przy pomocy okutej żerdzi, ostrzeganie przed zagrożeniami, wyszukiwanie najlepszego miejsca do pokonania rzeki oraz wypatrywanie łach, wirów i wszelkich zjawisk.

8 czerwca jeden z dziobowych krzyknął: „Piroga przed dziobem!”. Łodzie przybiły do płycizny i obie grupy zaczęły wymieniać się informacjami. Trzech płynących w dół rzeki podróżników wyjaśniło, że poprzedni rok spędzili, polując i łowiąc w górnym biegu Missouri. Clark oceniał, że wieźli ze sobą futra i skóry warte około 900 dolarów. W okresie preindustrialnym były to duże pieniądze, mniej więcej tyle, na ile mógł liczyć młody ambitny przedsiębiorca, że zarobi na tego rodzaju wyprawie — chyba że trafiłby na złoże srebra czy złota. Oczywiście tak jak zawsze najmniej zarabiali ci, którzy ryzykowali najwięcej i pracowali najciężej. 900 dolarów, jakie myśliwi otrzymali w St. Louis, miało wzrosnąć dziesięciokrotnie, gdy futra dotarły do Nowego Jorku. W Chinach ich wartość była dziesięciokrotnie wyższa niż w Nowym Jorku.

reklama

Z punktu widzenia Indian futra były ich zasobami, zabieranymi im bez zgody i bez zapłaty. Należy wątpić, by nadal pozwalali białym traperom działać na ich rzekach i strumieniach. Nawet gdyby wyrazili na to zgodę, bez placówek handlowych rozproszonych wzdłuż Missouri ich działalność nie mogła być skuteczna. Napotkana 8 czerwca trójka nie miała już prochu ani prowiantu. Nawet obdarowani przez kapitanów mieli z ledwością dotrzeć do St. Louis.

12 czerwca dziobowy ponownie krzyknął: „Pirogi przed dziobem!”. Tym razem były to dwie łodzie. W jednej znajdowały się futra, w drugiej tłuszcz i smalec z bizonów. Lewis nabył od traperów 300 funtów „tłuszczu podróżników” — czy jako żywność, czy do odstraszania owadów — nie wiemy. Zapłacił kwitem, który można było spieniężyć u Stoddarda w St. Louis.

Przywódcą grupy był Pierre Dorion Senior, pięćdziesięciopięcioletni Francuz, który poznał George’a Rogersa Clarka w Illinois podczas wojny o niepodległość. W roku 1785 Dorion osiedlił się wśród Yanktonów, odłamu Siuksów, nad Missouri, powyżej ujścia Platte. Pojął żonę z tego plemienia i dobrze poznał język, mówił też po francusku i angielsku. Takie bezcenne umiejętności nie mogły pójść na marne: Lewis i Clark przekonali Doriona („starego Doriona” w dzienniku Clarka), by wraz z nimi powrócił do wiosek Siuksów. Mieli nadzieję, że ten pomoże im przekonać niektórych wodzów Siuksów do udania się do Waszyngtonu na spotkanie z ich nowym ojcem.

Ten tekst jest fragmentem książki Stephena E. Ambrose’a „W poszukiwaniu granic Ameryki. Wyprawa Lewisa i Clarka”:

Stephen E. Ambrose
„W poszukiwaniu granic Ameryki.
cena:
59,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Poznańskie
Tłumaczenie:
Jan Szkudliński
Okładka:
twarda
Liczba stron:
718
Premiera:
16.10.2019
ISBN:
978-83-66431-16-4

17 czerwca Clark skarżył się: „oddział cierpi na wysypki, kilku ma dezynterię, którą przypisuję wodzie, która jest wodnista”. Następnego dnia kilku ludzi miało „dyzenterię, dwie trzecie z nich zaś wypryski czy gule, niektórzy po 8–10”.

Lewis zgadzał się z diagnozą Clarka, że przyczyną jest zła woda. Kapitanowie przypominali żołnierzom, że gdy chcą się napić, powinni zanurzać kubki głębiej. Powierzchnia wody pełna była osadów, błota i drobnych przedmiotów. Zanurzając kubki głębiej, dotarliby do czystszej wody. Kapitanowie bez wątpienia mieli rację co do szkodliwości wody, jednakże równie wielkim winowajcom wywołującym wysypki i inne problemy skórne była dieta. Świeże warzywa, jak wodną rukiew, wyprawa jadała niebywale rzadko, a dojrzałych owoców jeszcze nie było. Rzymskie legiony dodawały do wody pitnej ocet, jednakże Lewis i Clark nie zastosowali takiego rozwiązania. Oni i ich żołnierze żyli na mięsie i mamałydze. Mięso było skażone bakteriami (o których istnieniu nie wiedzieli). Choroby powodowały także ukąszenia zainfekowanych komarów.

reklama
Lewis i Clark na rzece Kolumbia, mal. Charles Marion Russell

Na obozowiskach doskwierały kleszcze i meszki, komary zaś były prawdziwą plagą. Nadlatywały chmarami tak gęstymi, że wpadały żołnierzom do oczu, nosów, uszu i gardeł. By się przed nimi chronić, żołnierze stawali w dymie ogniska i pokrywali odsłonięte ręce, szyje i twarze tłuszczem podróżnika.

26 czerwca wyprawa dotarła do ujścia rzeki Kansas, pokonując 400 mil przez obecny stan Missouri. Zatrzymano się na niemal cztery dni, podczas których dokonywano pomiarów, wietrzono, suszono i przepakowywano ładunek. „Kraj wokół ujścia tej rzeki jest bardzo piękny” — pisał Clark o miejscu, w którym dzisiaj znajduje się Kansas City. Zmierzył szerokość rzek — Kansas miała 210 metrów, Missouri zaś 460. Lewis zważył wodę z obu rzek i stwierdził, że woda Missouri była cięższa, jako że niosła więcej piasku. Mimo to Clark zapisał, że „woda rzeki Kansas bardzo mi nie smakowała”.

Wieczorem 28 czerwca oddział przygotował się do wyruszania nazajutrz o świcie. Tej nocy jednak doszło do kradzieży zapasu whisky, na tyle poważnego, że stał się przyczyną opóźnienia.

Wszelkiego rodzaju alkohol od zawsze był przekleństwem i czymś niezbędnym dla dowódców wojskowych. Pijaństwo powodowało więcej przypadków braku dyscypliny i problemów niż cokolwiek innego, jednakże żołnierze musieli też go otrzymywać. Najlepiej ujął to Fryderyk Wielki: „Jeśli planuje się jakieś działanie przeciwko nieprzyjacielowi, intendentura musi zgromadzić wszelkie dostępne piwo i sznapsa, tak by wojsku ich nie brakowało, przynajmniej przez pierwszych kilka dni”. Innymi słowy, wódy musi wystarczyć, aż będzie już za późno na odwrót.

Lewis zakupił tyle whisky, ile jego zdaniem można było zabrać bez nadmiernego umniejszania zapasu innych artykułów, na przykład towarów na handel. Dokładna ilość nie jest znana, zwykle jednak przyjmuje się, że zabrano 120 galonów. Dzienna racja wynosiła jednego gilla, co w razie jej utrzymania musiało wystarczyć na 104 dni. Można było rozcieńczać ją wodą, jednakże było jasne, że alkoholu nie wystarczy na drogę nad Pacyfik i z powrotem.

Bez wątpienia wszyscy uczestnicy wyprawy wiedzieli dokładnie, ile było whisky, i jak wiele z tego przypadało na każdego z nich. Wiedzieli, że whisky się skończy; zdarzało się to już wcześniej; mogli to tolerować, o ile whisky zabrakłoby dla wszystkich tego samego dnia i nikt nie dostałby ani kropli więcej, niż na niego przypadało.

reklama
Madanowie, rys. Karl Bodmer

Tuż po północy z 28 na 29 czerwca wartę pełnił szeregowy John Collins. Na służbie odszpuntował jedną z beczek. Jeden łyczek nie zaszkodzi. Drugi też nie. I kolejny. Wkrótce był pijany. Pojawił się szeregowy Hugh Hall; Collins zaoferował mu jednego, Hall się zgodził. Wkrótce obaj byli pijani. O świcie dyżurny sierżant umieścił ich w areszcie, a Clark wkrótce potem zaczął sporządzać dokumentację procesową sądu wojskowego. Podczas gdy Clark przygotowywał się do rozprawy, Lewis wykorzystał czyste niebo i poranny księżyc. Zmierzył odległość pomiędzy słońcem a skrajem tarczy księżyca 48 razy, pomiędzy godziną siódmą sześć a ósmą pięćdziesiąt siedem. Wiernie odnotowywał wszystko, co mógł i kiedy tylko mógł, pozostawiając specjalistom ze Wschodu określenie, co znaczyły dostarczone dane.

O jedenastej rozpoczęło się posiedzenie sądu wojskowego. Przewodniczył sierżant Pryor, szeregowy John Potts pełnił rolę oskarżyciela, ławnikami zaś było czterech innych szeregowych. Sierżant Ordway oskarżył Collinsa o „upicie się na służbie whisky powierzonej jego pieczy jako wartownika i o nakłonienie Hugh Halla do napicia się whisky z tejże beczki, przeznaczonej dla całego oddziału”.

Collins nie przyznał się do winy.

Sąd naradził się, po czym orzekł: „Winny!”, i skazał Collinsa na 100 batów wymierzonych w obnażone plecy. Hall został oskarżony o „pobranie whisky z beczułki wbrew wszelkiemu porządkowi, zasadom i regulaminom”.

Świadom tego, co spotkało Collinsa, próbował złagodzić karę, przyznając się do winy. Został skazany na 50 dobrze wymierzonych batów.

Lewis i Clark zatwierdzili werdykt i rozkazali wykonać karę o piętnastej trzydzieści. Wykonano ją z ochotą. Clark zapisał: „Nigdy nie brakowało gotowych wymierzać karę za takie przewiny”. Chłosta była okrutna, ale powszechna. Właściciele niewolników widzieli ją niejednokrotnie. Oficerowie regularnie widywali karanych w ten sposób swoich żołnierzy. W tym przypadku spełniła swój cel znakomicie. Pozwoliła żołnierzom wyładować swój gniew w bezpośredni sposób. Sprawiła Collinsowi i Hallowi wielki ból. Jednakże wyprawa nie utraciła ich — tego popołudnia obaj, choć jęczący z bólu, siedzieli już przy wiosłach. Po kilku bolesnych nocach mieli dojść do siebie. Poza tym na łodzi nie było miejsca, w którym można byłoby ich zamknąć.

„Wszędzie widać jelenie, a ich tropy są tak liczne jak ślady świń na farmie” — pisał Clark 30 czerwca. Teraz płynęli na północ i wkraczali do prawdziwego raju. Clark pisał: „maliny purpurowe, dojrzałe i liczne”. 4 lipca żołnierze uczcili wystrzałem z armaty. Szeregowy Joseph Field został ukąszony przez węża. Kapitan Lewis zrobił mu okład zapewne z kory jezuickiej, który wyciągnął jad. W południe wyprawa przybiła do brzegu u ujścia strumienia, szerokiego na niecałe 14 metrów, „płynącego z rozległej prerii” na lewym (zachodnim) brzegu. Podczas kolacji kapitanowie zapytali podróżników i dowiedzieli się, że strumień nie ma nazwy. Kapitanowie postanowili więc nadać mu nazwę, co było dla nich drugą tego rodzaju okazją. Nazwali go Independence Creek, strumieniem

reklama

Niepodległości.

Ten tekst jest fragmentem książki Stephena E. Ambrose’a „W poszukiwaniu granic Ameryki. Wyprawa Lewisa i Clarka”:

Stephen E. Ambrose
„W poszukiwaniu granic Ameryki.
cena:
59,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Poznańskie
Tłumaczenie:
Jan Szkudliński
Okładka:
twarda
Liczba stron:
718
Premiera:
16.10.2019
ISBN:
978-83-66431-16-4

Wyprawa stanęła na noc w miejscu starego osiedla Indian Kansa.

Obozowaliśmy na równinie — pisał Clark — jednej z najpiękniejszych równin, jakie w życiu widziałem, otwartej i cudownie zróżnicowanej pagórkami i dolinami pokrytymi trawą i rzadko rozrzuconymi drzewami, przeciętej meandrującym strumieniem”.

Kapitanowie rozkazali wydanie dodatkowej racji whisky. Popijali swe porcje, obserwowali otoczenie i byli pod ogromnym wrażeniem. Okolicę porastała słodka i pożywna trawa, przetykana drzewami, „których gałęzie rozpinały się nad źródłami i strumieniami czystej wody. Wszędzie widać kępy krzewów pokrytych przepysznymi owocami, zaś Natura zdawała się specjalnie ozdobić okolicę najróżniejszymi kwiatami, wznoszącymi się nad poziom traw, trafiającymi w zmysły i kojącymi umysł”. O zachodzie ponownie wystrzelono z działa. Były to pierwsze w dziejach obchody Dnia Niepodległości na zachód od Missisipi.

Mapa wyprawy Lewisa i Clarka

Być może whisky skłoniła kapitanów do przemyśleń, jak to zdarza się dzielnym młodym ludziom dźwigającym brzemię odpowiedzialności, którzy znaleźli się w Ogrodzie Eden w nadchodzących ciemnościach, rozświetlanych blaskiem ogniska w dzień urodzin swojego kraju. Ostatni wpis Clarka z tego dnia brzmi: „Tak wspaniała sceneria [tu kilka słów, które Clark następnie przekreślił] w kraju położonym tak daleko od świata cywilizowanego, gdzie radują się nim jedynie obfite tu bizony, jelenie i niedźwiedzie oraz Indianie”. Być może kapitanowie zastanawiali się, dlaczego Bóg stworzył takie miejsce i nie umieścił w nim Wirgińczyków, albo czemu nie stworzył tego miejsca w Wirginii.

8 lipca przyniósł obawę przed Indianami — na przeciwległym brzegu spostrzeżono ognisko. Ogłoszono alarm, jednakże nic się nie wydarzyło. W nocy z 11 na 12 lipca szeregowy Alexander Willard zasnął na warcie. Ordway odkrył to i go oskarżył. Przewinienie należało do najcięższych, jakie można było popełnić — zgodnie z regulaminem karano je śmiercią.

reklama

Skład sędziowski stanowili sami kapitanowie — nie zaś szeregowi, jak podczas rozprawy Collinsa. Ordway oskarżył Willarda o „Położenie się i zaśnięcie na stanowisku podczas służby wartowniczej”. Willard przyznał się do położenia się, nie przyznał się jednak do zaśnięcia. Kapitanowie naradzili się. Po rozpatrzeniu dowodów uznali Willarda winnym obu zarzutów. Skazali go na sto batów codziennie przez cztery dni, począwszy od tego dnia o zachodzie słońca. Człowiek wzdryga się na myśl, jak musiały wyglądać plecy Willarda po czwartym dniu; człowiek wzdryga się też na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby pod obóz podeszła grupa Siuksów w chwili, gdy Willard spał na warcie.

21 lipca, 600 mil i 68 dni od obozu w Wood, wyprawa dotarła do ujścia rzeki Platte. Był to jeden z kamieni milowych. Minięcie ujścia Platte było dla pływających po Missouri odpowiednikiem przekroczenia równika. Oznaczało także wkroczenie w nowy ekosystem — oraz na terytoria Siuksów. Wyprawa stanęła tam obozem, by kapitanowie mogli dokonać niezbędnych obserwacji i pomiarów.

Lewis sporządził opis rzeki Platte w 500 słowach — tej wspaniałej rzeki płynącej z Gór Skalistych przez obecną Nebraskę aż do Missouri, szerokiej na milę i na cal głębokiej, dającej życie licznym roślinom i zwierzętom. Największe wrażenie na Lewisie zrobiły ogromne ilości piasku niesionego przez Platte do Missouri oraz szybkość nurtu. Jak zwykle zmierzył go; podczas gdy na Missisipi poniżej St. Louis łódź przepływała z prądem cztery mile na godzinę, na Platte pokonałaby w godzinę co najmniej osiem mil. Zakładając, że nie osiadłaby na mieliźnie, co musiało się zdarzyć na każdym zakolu czy łasze.

Lewis dokonał też obserwacji astronomicznych. Nazajutrz, używając tysiąca słów, opisał użyte przez siebie instrumenty, sposób ich wykorzystania, dokonane pomiary i tak dalej. Wydaje się, że Lewis chciał się upewnić, że ktoś kiedyś sięgnie po jego dane i wydobędzie z nich jakieś pożyteczne informacje.

30 lipca Clark napisał: „Kpt. Lewis i ja poszliśmy prerią na szczyt urwiska i napawaliśmy się najpiękniejszymi widokami, jakie można sobie wyobrazić. Prerię porasta trawa wysoka na 10 do 12 cali”. Po pobliskim stawie pływały łabędzie. Tego wieczoru złowiono wielką liczbę sumów. Szeregowy Joseph Field zabił i przyniósł Lewisowi bobra. Lewis napisał, że „jest to szczególny ssak, niewystępujący w żadnej części Stanów Zjednoczonych”, by następnie opisać jego wagę, uzębienie, oczy i tym podobne. Potem obdarł zwierzę ze skóry, wypchał ją celem odesłania prezydentowi. Po raz pierwszy wówczas skorzystał z umiejętności wypychania zwierząt, jakiej nauczył go Jefferson. Bóbr nie był gatunkiem nieznanym nauce: okaz wysłany w 1778 r. z Kanady do Europy został opisany. (Wyprawa już wcześniej odkryła i opisała — ręką Lewisa — dwa gatunki zwierząt nieznane nauce: nowika oraz kolczastą jaszczurkę)6. Do tej pory, po 640 milach przebytych w górę rzeki, nie dostrzeżono ani jednego Indianina. Wszystkie nadrzeczne plemiona przebywały na preriach, polując na bizony.

Ten tekst jest fragmentem książki Stephena E. Ambrose’a „W poszukiwaniu granic Ameryki. Wyprawa Lewisa i Clarka”:

Stephen E. Ambrose
„W poszukiwaniu granic Ameryki.
cena:
59,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Wydawnictwo Poznańskie
Tłumaczenie:
Jan Szkudliński
Okładka:
twarda
Liczba stron:
718
Premiera:
16.10.2019
ISBN:
978-83-66431-16-4
reklama
Komentarze
o autorze
Stephen E. Ambrose
(1936–2002) - amerykański historyk i pisarz. Autor wielu książek, m.in. biografii prezydentów Nixona i Eisenhowera, a także bestsellerowej „Kompanii braci”. W latach 1960–2002 pracował jako profesor na uniwersytetach w Wisconsin i w Nowym Orleanie.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone