Wspomnienia „zwyczajnego szpiega” z PRL
Świat „zwyczajnych szpiegów” był jeszcze ciągle przed nami. Ciągle daleko. Jak mętne wody Amazonki. W trakcie naprawdę trudnego szkolenia przygotowującego do zanurzenia się w tym świecie trafiały nam się liczne przygody, zawsze godne uwiecznienia. Ale wtedy, w 1978 roku, wszystko jawiło się nam jako tajne specjalnego znaczenia. Ta formuła paraliżowała. I uwiecznialiśmy te nasze przygody wyłącznie w naszej pamięci z przekonaniem, że utoną one w jej odmętach na zawsze. Dziś próbuję wygrzebać coś, co zasługuje jedynie na nazwę „okruchy”.
Zaraz na początku szkolenia, tuż po zakończeniu poligonu w Raduczu, 16 października 1978 roku, wraz z całą Polską doznaliśmy szoku i poruszenia. Habemus papam! Widzieliśmy, z jakim trudem na początku nasi wykładowcy starali się ocenić znaczenie wyboru Karola Wojtyły na tron Piotrowy. Część z nich przepełniał pesymizm (szklanka w połowie pusta), a część – optymizm (szklanka w połowie pełna). Nam było wszystko jedno. Ale sytuacja w kurii rzymskiej i polityka Watykanu zaczynały nam się jawić jako istotne elementy sytuacji międzynarodowej. Typowaliśmy, że na egzaminach te wątki muszą być obecne. Dlatego lektura zagranicznych źródeł otwartych piszących na ten temat stanowiła ciągły element naszego zainteresowania. Do danych niejawnych nie mieliśmy dostępu. Jedynym powiewem prawdziwego „szpiegostwa” bywały gościnne wykłady naczelników poszczególnych wydziałów lub ich zastępców.
Nie dość, że jesienią kardynał Karol Wojtyła zaczął kierować Stolicą Apostolską, to opatrzność zesłała na Polskę zimę stulecia. Natura zaczęła pokazywać swoje pazury tuż przed Sylwestrem. Jakimś cudem udało nam się wrócić z Warszawy z przerwy świątecznej. Śnieżyce i zawieje błyskawicznie zasypały drogi wokoło Szczytna. W pierwszych dniach 1979 roku zostaliśmy odcięci od cywilizacji. Pełniący obowiązki komendanta OKK W pułkownik Jan G. z poważną miną zrelacjonował zgromadzonym w auli słuchaczom sytuację. Zajęcia zostają zawieszone, a ośrodek przechodzi w reżim oszczędnościowy.
Wszyscy rozumieliśmy, że sytuacja jest nadzwyczajna. Ale w duchu zaśmiewałem się, słysząc od komendanta, że słuchacze elitarnej i prestiżowej szkoły polskiego wywiadu muszą pogodzić się z nową, dramatyczną sytuacją. Oto ze względu na brak możliwości dotarcia do miasta będziemy zmuszeni do akceptacji wędlin rozmrażanych ze strategicznego zapasu ośrodka zamiast świeżych szynek, kiełbasek i baleronu. Ponadto zamiast świeżutkich ziemniaczków będziemy musieli znosić makarony, ryż i wszelakie kasze. A po chleb do piekarni w Szczytnie zostanie wysłana pod wodzą kapitana Gutka specjalna ekspedycja na nartach biegówkach złożona z ochotników. To było dopiero prawdziwe wyzwanie – po chleb powszedni z plecakami, na skróty przez pola, do Szczytna na biegówkach.
Reszta miała sformować karny batalion i udać się z szuflami, łopatami i kilofami do odśnieżania drogi na trasie brama główna, Stare Kiejkuty, Lemany, Szczytno. Uformowani w szyk bojowy zadziałaliśmy w sposób planowy. Szturmowy pluton wyrąbywał drogę na wprost. Druga linia wywalała złomy zbrylonego już śniegu na lewo i prawo. Zgrzani do mokrego podkoszulka szturmowcy i drugoliniowcy wycofywali się co pewien czas, aby zrobić miejsce następcom z trzeciej linii. Po ostygnięciu i kilkunastu minutach relaksu następowała ponowna zmiana grup.
Po dwóch godzinach dotarliśmy do szosy wiodącej przez Stare Kiejkuty do Lemanów i Szczytna. W miejscu gdzie droga schodziła w dół, tworzyły się zaspy przekraczające wzrost najwyższego z nas. Tam było bardzo ciężko. W wyrąbanym w śniegu tunelu musiał się zmieścić przynajmniej jeden samochód ciężarowy. Ale aby usunięty z czoła śnieg nie zawalał drogi za nami, należało go wyrzucić wysoko ponad głowami na bok. Nad zalegające na poboczach zaspy.
Prawdziwe wyzwanie. Zmiany grup atakujących zaspy musiały następować coraz częściej. Co pewien czas wyznaczaliśmy mijanki dla pojazdów, tam gdzie niezbyt głębokie zaspy nam to ułatwiały. Ale ponieważ droga na tym odcinku też się wznosiła, to wiatr na szczytach wzgórków zwiewał śnieg z drogi na pobliskie pola. Posuwaliśmy się wtedy nieco szybciej, co dawało nadzieję, że to szaleństwo kiedyś dobiegnie końca. Niestety.
Morale spadało powoli coraz niżej i niżej. Ale ratunek przyszedł niespodziewanie, od naszego zaplecza. Oto od strony ośrodka powoli przyturlał się nasz dostawczy żuk.
Na pace siedziała sobie pani Amelia, zwana powszechnie „Emalią”, nasza barmanka i równocześnie kelnerka ze stołówki, wraz z koleżanką. A głębiej za nimi stały dwa potężne ogólnowojskowe baniaki-termosy, z których pani Amelia zaraz zaczęła serwować nam słodką i bardzo gorącą herbatę.
Efekt rozgrzewający tej herbaty niespodziewanie wzbudził entuzjazm całej grupy bojowej. A kiedy opróżniliśmy pierwszy baniak, nieustająco walcząc z kolejnymi metrami zasypanej śniegiem drogi, z szoferki żuka wyskoczył szef naszego kwatermistrzostwa i zza pazuchy – dzwoniąc szkłem – wyciągnął cztery półlitrowe butelki.
Oczy nam rozgorzały na ten widok. Kwatermistrz po kolei otwierał flaszki i wlewał ich zawartość do parującego baniaka. Z piersi wyrwało się nam chóralne „hurrrra!”. Poznaliśmy nalepki z daleka – był to kultowy rum Señorita, pobrany z niezniszczalnych zapasów strategicznych ośrodka.
W połowie drogi do Lemanów byliśmy już mocno zmęczeni mimo rumowego dopingu i dożywiania kanapkami oraz żołnierską grochówką. To była dla nas niezaplanowana lekcja solidarności, nieugiętości i wytrwałości. Nikt się nie obijał, każdy, prawie warcząc, rzucał się na niekończące się ściany śniegu. Tempo pracy jednak powoli, ale zauważalnie słabło. I wtedy nadeszła nieoczekiwana pomoc.
Zza naszych pleców dobiegł przytłumiony warkot. Przerwaliśmy pracę. Oparłem się o trzymaną szuflę, starając się wyprostować zmęczone plecy. Żadne wyginanie się nie przynosiło jednak spodziewanej ulgi. Bolało jak cholera.
Nasz żuk stał we wnęce mijanki, którą koledzy z drugiej linii właśnie skończyli cyzelować w wysokiej na trzy metry zaspie nawianej od pól. Warknęło, zadymiło i spoza zakrętu wynurzyła się potężna, zębata łycha. Wewnątrz tej łychy leżała sobie beczka. Pewnie z ropą. A zaraz za beczką pojawiła się reszta pomalowanego na żółto spychacza.
Operator tego „stalińca”, potężnej maszyny budowlanej z Państwowego Ośrodka Maszynowego chyba z miejscowości Marksoby, przebił się asfaltową drogą do Starych Kiejkut na wysokości naszego ośrodka i ku swojemu zdumieniu niespodziewanie zobaczył wykopany w śniegu wielokilometrowy tunel wzdłuż drogi do Szczytna. Jechał więc dalej i dalej. Pod Lemanami dotarł do naszej kolejnej mijanki i gapił się trochę zaskoczony na widok uzbrojonych w szufle i łopaty pięćdziesięciu wojaków w zielonych mundurach.
Nasz słabnący szturm na zaspy zyskał nowy impuls. Teraz praca szła nam jak stachanowcom w Sojuzie. „Staliniec” najpierw robił sobie miejsce, rozpychając zaspy na boki po obu stronach drogi. Potem wbijał się w zaspę czołową, nabierał stertę śniegu, cofał się i lekko skręcając to w prawo, to w lewo, wywalał śnieg na pobocze. Kiedy ruszał do przodu, my na jego zapleczu oczyszczaliśmy drogę do asfaltu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że po luźnym śniegu nie da rady jechać na zwykłych oponach i byle samochód zablokuje nam tak ciężko przekopaną „drogę życia”. Należało to wyczyścić. To była już sama przyjemność.
Ten tekst jest fragmentem książki Filipa Hagenbecka „Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”:
Jeszcze tylko dwie godziny i dotarliśmy do Lemanów. Z naprzeciwka, od strony Szczytna, dotarł do nas inny spychacz. Koniec epopei. „Nasz” operator musiał teraz wytrzymać uściski pięćdziesięciu par wdzięcznych męskich dłoni. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Najbardziej zmęczeni wskakiwali na pakę żuka. Pozostali powolnym marszem zmierzali w stronę Starych Kiejkut, czekając, aż dostawczak po odwiezieniu do ośrodka pierwszej grupy wróci po kolejną.
W tym czasie wygładzaliśmy jezdnię z napotykanych kupek śniegu.
Poprawiliśmy też jedną i drugą mijankę, bo wiadomo było, że tylko tam żuk da radę wygodnie zawrócić. Wkrótce cała kompania przebrana w suche dresy meldowała się na obiadokolacji. A na stołach w koszyczkach dumnie prężyły się pokrojone równiutko świeże, złociste bochenki polskiego chleba przytargane ze Szczytna przez sztafetę na biegówkach. Więcej takiej sztafety już nie urządzano. Kilkanaście dni potem pogoda odpuściła.
Ale nie odpuścił nam Gutek. Bohaterowie odśnieżania zostali przez niego zagnani do fińskiej sauny mieszczącej się w budynku basenu. Wodą nabieraną z cebrzyka wielką drewnianą chochlą polewaliśmy rozgrzane kamienie. Było nam cieplutko jak w tropikach. Niestety, tylko przez chwilę. Po trzech minutach, gdy skóra zaczęła już puszczać soki przez otwarte pory, Gutek wygnał nas z sauny i zamiast skierować pod zimny prysznic w celu schłodzenia rozgrzanego ciała i spłukania toksyn, bo tak stanowiła instrukcja, otworzył okno. Polecenie „wszyscy za mną na śnieg” wykonaliśmy automatycznie. Grupa kilkunastu golasów tarzała się więc w zaspach śniegu, nie przejmując się bajkowym krajobrazem i płatkami łagodnie opadającymi z nieba, bo wiatr jakby specjalnie przycichł na tę chwilę. Gdyby ktoś podglądał nas wtedy, zapewne nie domyśliłby się, że ci nadzy faceci to kandydaci na „zwyczajnych szpiegów”, którzy już za parę lat wyruszą w świat wykradać tajemnice Watykanu, NATO, EWG. I nie tylko.
Funkcjonowanie NATO i EWG było stałym elementem zajęć ogólnopolitycznych. W trakcie „piwa”, czyli zajęć poświęconych pracy z informacją wywiadowczą, uczyliśmy się głównie tworzenia notatek, raportów i opracowywania informacji pochodzących od źródeł osobowych. Nakładanie wiedzy ze źródeł otwartych na wiedzę pochodzącą ze źródeł niejawnych (lub odwrotnie) było sztuką jakby trochę marginalizowaną.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale w Centrali zmagano się z poważnym problemem. Prawdopodobnie tylko garstka wyższych oficerów rozumiała, że problem jest i że jest poważny. Polityka władz PRL coraz bardziej grzęzła w bagnie niewydolności systemu, bagnie pogłębianym arogancją szeroko pojętej ekipy towarzysza Gierka. A jedynym sposobem, aby zejść z niewłaściwej drogi, było przekonanie decydentów, że błądzą. Ha! Dobre sobie! Przekonać arogantów, że błądzą!
W czasie gdy my w „Lesie” ćwiczyliśmy „odmrażanie” agenta, w Centrali nowe kierownictwo pionu informacyjnego walczyło o zminimalizowanie dziedzictwa popiołów. Dziedzictwa z czasów, w których wydawało się, że hasło „Pomożecie?” przemawia nie tylko do wściekłego społeczeństwa polskiego, ale także do zagranicznych kredytodawców, prywatnych i rządowych. Walka trwała na dwóch wywiadowczych frontach – wewnętrznym i zewnętrznym.
Na froncie wewnętrznym toczono walkę o podwyższenie jakości informacji pozyskiwanych od agentury i równocześnie starano się poprawić jakość kadry pracującej w Wydziale XVII nad analizowaniem tego, co dostarczały piony operacyjne. Problem stanowiło zgromadzenie się w pionie informacyjnym wielu osób, które z różnych powodów nie mogły pracować operacyjnie lub nie były pożądane w innych wydziałach. Niektórzy nie powinni nigdy trafić do pionu analiz. Inni czuli się odsunięci na bok i ich zapał do analizowania niuansów i meandrów światowej polityki był minimalny. Grali na przeczekanie. I trudno im się dziwić.
Kierownictwo Departamentu I MSW na początku gierkowskiej dekady prawdopodobnie nie odczuwało presji na poszukiwanie „wywiadowczej wartości dodanej” ukrytej we właściwie zarządzanym wysiłku intelektualnym kadry analityków. Ale problem ten dostrzegały kolejne kierownictwa Wydziału XVII. I powoli, powoli przesuwano tych, których nazywano – często niesprawiedliwie – „spadami”, albo na emeryturę, albo na inne, niezwiązane z analizami stanowiska w macierzystym wydziale lub wydziałach logistyczno-sztabowych. Czasem takie osoby przenoszono do innych jednostek resortu.
Wspominam o tym w tym miejscu, bo ówczesna sytuacja w Centrali zaważyła na moich późniejszych losach. Jak zaważyła? Zaraz opowiem.
Po wielkiej śnieżycy zima odpuściła. Nadchodziła wiosna, a z nią kolejne etapy naszego szpiegowskiego szkolenia. Wspominałem o nich wcześniej. Dodatkowym – „szpiegowskim”, a jakże – elementem naszego programu szkoleniowego była konieczność napisania „pracy dyplomowej”. Gdy to usłyszałem, moja wrodzona przekora od razu sprawiła, że zacząłem tę pracę nazywać „podyplomową”. Jak zwał, tak zwał. Napisać było trzeba. Ale nawet gdybyście wyrywali mi paznokcie – co jak wiadomo, stanowiło naszą ulubioną technikę przesłuchań – to nie dowiedzielibyście się, na jaki temat napisałem pracę „podyplomową”. Najwyraźniej ten wredny Niemiec Alzheimer wyciął mi ten element z pamięci i nie zostawił najmniejszego okruszka. Za to zostawił coś innego. Pośrednio z tą zapomnianą pracą związanego.
Kilka lat wcześniej, jeszcze na studiach, jako młody tata walczyłem z uniwersytecką logiką planowania zajęć. Ponieważ moja żona w tym czasie kończyła swoją dwuletnią szkołę pomaturalną i program tej szkoły nie dopuszczał żadnej elastyczności, na mnie spoczywał główny ciężar takiego ustalania swojej obecności na uniwersytecie, aby żona mogła być na zajęciach, a moja mała córeczka miała wtedy ojcowską opiekę. Czasami pomagała nam babcia, moja mama. Ale nie zawsze. I wtedy nieoceniony okazywał się Bolo.
Bolo – z nieznanych mi przyczyn, których dziś mogę się jedynie domyślać – objął mnie opieką. Opieka opierała się na tym, że on również studiował socjologię, w tym samym instytucie na ulicy Karowej w Warszawie, tyle że o rok wyżej. Dysponował bezcennymi notatkami z wykładów i innych zajęć. I po zdaniu wszystkich egzaminów na swoim roku udostępniał mi te notatki. Nie wszystkie, ale to, co otrzymywałem, dziś nazwałbym „informacją wyprzedzającą”. Mogłem wybierać, na które zajęcia iść, a które sobie odpuścić. Pamiętam, że natchniony tą ideą przekonywałem koleżanki z roku, żeby udostępniały mi swoje notatki. Kolegów nie prosiłem. Dlaczego?
Na moim roku byłem pierwszym studentem, który popadł w tara… wszedł w związek małżeński. Stało się to już na początku drugiego roku studiów. Wcześniej dałem się poznać jako w miarę normalny człowiek. Dziewczyny mnie lubiły. Oczywiście nie mogłem się równać z Wojtkiem Waglewskim, już wtedy znakomitym muzykiem – gitarzystą. Ale popularności wystarczało mi na tyle, że potrafiłem wzbudzać kobiecą empatię i sympatię.
Ten tekst jest fragmentem książki Filipa Hagenbecka „Zwyczajny szpieg. Wspomnienia”:
Wiele dziewcząt z roku trochę kibicowało mi w tym moim ojcostwie. Bohaterskie opowieści o dziesiątkach pieluch codziennie pranych i co więcej – wielokrotnie w wannie płukanych – oraz sprawozdania z przygotowywania soczków i kaszek też miały nieoceniony wpływ. Prośba o udostępnienie cennych notatek z tych czy innych zajęć w świetle informacji o bohaterskim tatusiu, który pomaga młodej mamie uzyskać upragnione wykształcenie, z reguły nie pozostawała bez odpowiedzi.
Notatki koleżanek miały ważną zaletę. Dziewczęcy charakter pisma był z reguły bardziej czytelny niż bazgroły chłopaków. Te dziewczęce notatki nie mogły jednak równać się z tymi od Bola. On oddawał mi je na wyłączność i na wieczne nieoddanie. Do dziś mam w oczach jego charakterystyczny krój pisma ręcznego. I niebieściutki atrament z jego wiecznego pióra.
Bolo opiekował się mną w ten sposób dość długo. Aż sam obronił pracę magisterską. I zniknął. Gdy niedługo potem do niego zadzwoniłem, odebrała jego mama. „Bolek jest w Szkole Oficerów Rezerwy. W Mińsku Mazowieckim”. Mińsk Mazowiecki? Już gdzieś to słyszałem… No trudno – pomyślałem – I mnie czeka SOR. I o Bolu zapomniałem. W końcu miałem wszystkie jego notatki. Na wieczne nieoddanie. Ale co ta część opowieści ma wspólnego ze Starymi Kiejkutami? Aby się dowiedzieć, musimy znów przenieść się w czasie. Do „Lasu”.
Wiosną 1979 roku w Starych Kiejkutach pięćdziesięciu kilku facetów głowiło się nad pracami „podyplomowymi”. Aby im w tym nieco pomóc, a i samemu nie wdawać się w zawiłe tłumaczenia, wykładowcy i opiekunowie sięgnęli do archiwum OKK W i wydobyli z niego sterty prac „podyplomowych” wykonanych w latach ubiegłych. Każdemu z nas losowo przydzielili trzy albo cztery takie prace do wglądu, abyśmy mogli się zorientować, jak i o czym pisano.
Otwieram pierwszą z nich. Napisał ją niejaki „Andrzej Nowak”. Pismem ręcznym. Możecie mnie torturować, nawet w willi w strefie „B”, ale nie zmusicie mnie do zaprzeczenia temu, co widziałem wtedy na własne oczy. Pismo ręczne „Andrzeja Nowaka” zapamiętałem na bardzo długo. Zobaczyłem je wiele lat później wśród dokumentów wpiętych w papiery jednej ze spraw operacyjnych, którą prowadziłem. Ale pod dokumentem figurowało już zupełnie inne nazwisko. Mianowicie „Andrzej Kaczyński”. Moim zdaniem pismo to należało do późniejszego oficera Centrali, który w żadnej z prowadzonych przez siebie spraw operacyjnych nie mógł używać prawdziwego imienia, gdyż natychmiast zostałby zdekonspirowany. Dopiero gdy „Andrzej” został Naczelnikiem Wydziału X Departamentu I MSW, zaczął podpisywać się swym oryginalnym imieniem. Gromosław.
Wtedy w „Lesie” praca „podyplomowa” pana „Andrzeja” nie wzbudziła mojego zainteresowania swoją zawartością na tyle, abym zapamiętał jej tytuł czy treść. Niestety.
Otwieram drugą pracę. Autor: Bolesław… powiedzmy, że „Kowalski”. A w środku niebieściutki atramencik i ręczne pismo… mojego zaginionego Bola. Ha, mam cię, ty zdradziecki oszuście! Mińsk Mazowiecki! SOR!
Nie zdziwicie się zapewne, że moją pracę „podyplomową” – mając na względzie przypadkowe zdekonspirowanie Bola – wystukałem pracowicie na maszynie do pisania.
W każdym pokoju internatu była jedna maszyna na dwóch słuchaczy. Mechaniczna, nie elektryczna. Obowiązywał pogląd, że elektryczne maszyny można podsłuchać.
Mieliśmy obowiązek każdorazowego wyjmowania z naszych maszyn rolek z taśmą nasączoną tuszem, które musiały być deponowane w szafach pancernych stojących w sali telewizyjnej na pierwszym piętrze internatu. Każda drużyna miała swoją szafę, a każdy słuchacz połowę półki w takiej szafie. Klucz nosił dowódca drużyny. I to w jego obecności sięgano do szaf i ich niejawnej zawartości.
Nie mogłem wtedy tego wiedzieć, ale Bolo trafił po zakończeniu szkolenia do pionu informacyjnego. Nie było to bez znaczenia. Ówczesny naczelnik Wydziału XVII okazał się – podobnie jak jego zastępca – gorącym zwolennikiem wyrywania z OKK W co zdolniejszych analitycznie kandydatów. Miał szatański plan robienia z nich nie tyle „zwyczajnych szpiegów”, ile raczej nadzwyczajnych analityków. Wiedział, że Polska potrzebuje takich ludzi. Ale to nie było łatwe, ponieważ pierwszeństwo na „targu niewolników” mieli naczelnicy licznych pionów operacyjnych.
Kiedy zbliżał się czerwiec, naczelnicy szykowali się do walki o najlepszych z ich punktu widzenia kursantów. Kadra dydaktyczna OKK W pociła się nad maksymalnie obiektywną oceną każdego z nas. Ja miałem przechlapane, bo już wcześniej opiekun wytypował mnie jako potencjalnego kandydata do pionu informacyjnego lub operacyjnego – amerykańskiego. Nie wiem, co byłoby dla mnie lepsze. Ale Bolo wiedział. Wiele lat potem ze wstydem przyznał mi się, że to on wskazał swojemu szefowi, że w OKK W odbywa szkolenie, cytuję: „młody, zdolny, inteligentny i do tego socjolog”. Skąd to wiedział? No, że jestem inteligentny… Przecież nie czytał moich akt z okresu naboru? Może tylko żartował?
Jeśli opowieść Bola jednak nie mijała się z prawdą, to skąd wiedział, że jestem w „Lesie”? Podejrzewam, że jego mama, pracująca razem z moim tatą, wykazała się umiejętnością analizy informacji i podpowiedziała synowi, że prawdopodobnie Filip, jego podopieczny z socjologii, jest w Szkole Szpiegów. Tylko ona mogła dodać dwa do dwóch i połączyć w jedno wcześniejszą wiedzę o mojej służbie w Szkole Oficerów Rezerwy oraz ewentualne późniejsze bajki taty o moich wyjazdach na długie delegacje poza Warszawę jako cywilnego pracownika Inspektoratu Obrony Terytorialnej. Moja służba wojskowa przecież nie stanowiła tajemnicy, bo tata nie miał powodu ukrywać, że syn był w SOR-ze w Łodzi.
Tak więc wskazany przez opiekuna i namierzony za sprawą Bola przez naczelnika Wydziału XVII nie mogłem trafić do wydziału amerykańskiego. Pion informacyjny stał się moim przeznaczeniem, szansą i przekleństwem.