Wojna w Korei - Polak przeciwko Stalinowi
Była to dla mnie ostatnia szansa na odwet za okupację komunistyczną i zniewolenie mojej Polski. Miałem na sobie mundur US Army. Przeszedłem podstawowe szkolenie wojskowe, zaawansowane szkolenie piechoty i zaliczyłem szkołę spadochronową w Fort Benning, w stanie Georgia. Na piersi nosiłem z dumą srebrną odznakę spadochroniarza. Zarówno podstawowe, jak i zaawansowane szkolenie ukończyłem z wyróżnieniem, awansując do rangi kaprala. Zostałem przydzielony do elitarnego 503. pułku piechoty powietrznodesantowej, stacjonującego w Fort Campbell w stanie Kentucky, w charakterze pomocnika dowódcy drużyny, w plutonie rozpoznawczym (Intelligence and Reconnaissance). Reszta plutonu, czyli zwykli ochotnicy, którzy zgłosili się odsłużyć w armii amerykańskiej dwa lata, nie byli zbyt podekscytowani skokami spadochronowymi.
Po uzyskaniu awansu zacząłem ubiegać się o natychmiastowe przeniesienie do 187. powietrznodesantowego pułkowego zespołu bojowego walczącego już w Korei. Zajęło mi to miesiące, ponieważ moja jednostka nie chciała się na to zgodzić. W końcu przyszły rozkazy i razem z innymi ochotnikami załadowaliśmy się do pociągu wojskowego, ruszając w daleką podróż do Fort Dix, w stanie New Jersey. Tam znajdowało się centrum planowania wszystkich wojennych operacji zagranicznych armii amerykańskiej na wybrzeżu wschodnim. Oddziały bojowe wyznaczone do operacji w Korei wypływały z wybrzeża zachodniego, np. z Oakland w stanie Kalifornia czy Seattle w stanie Waszyngton. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tym razem jechaliśmy na przeciwległe wybrzeże, otrzymaliśmy później.
W tym czasie nie transportowano jeszcze żołnierzy drogą powietrzną masowo. Zaraz po dotarciu do Fort Dix przesiedliśmy się na czekające na nas autobusy komercyjne. Było ich tam całe mnóstwo. Szybko zapakowaliśmy się do nich i odjechaliśmy w kierunku stoczni Marynarki Wojennej na Staten Island, gdzie znajdował się nasz port.
O ile dobrze pamiętam, w owym dniu padał na przemian śnieg z deszczem. Dojechaliśmy do przystani, wysypaliśmy się z ciepłych autobusów i zobaczyliśmy przed sobą wojskowy statek transportowy z MSTS się „USS General Black”. W owym czasie był to największy statek, jaki do tamtej pory miałem okazję zobaczyć w swym życiu.
W uformowanych grupach czekaliśmy na rozkaz wejścia na trapy, które łączyły brzeg ze statkiem. Mimo że było nas dużo i każdy miał przy sobie swoje manatki, nie zabrakło między nami porządku i dyscypliny. Wszyscy żołnierze znają sytuacje, w których najpierw trzeba się śpieszyć, a potem trzeba czekać. W tamtym czasie nie było inaczej.
W końcu przyszła kolej na naszą małą grupę spadochroniarzy. Zostaliśmy ulokowani w głębi ogromnego statku, na najniższym pokładzie. Zajmowaliśmy osobną kajutę, z wysokimi metalowymi łóżkami piętrowymi, tuż koło pryszniców i wspólnej latryny z 24 miejscami. Gdy skończyliśmy się rozpakowywać, podano nam zwięzły i szczegółowy komunikat na temat pór wydawania posiłków, przydziale łodzi ratunkowych oraz procedur zachowania się w przypadku alarmu. Kilku z nas dostał na czas rejsu specjalnie zadania. Miałem szczęście zostać członkiem zespołu żandarmerii na pokładzie statku.
W to właśnie smętne popołudnie, z pomocą dwóch holowników naszej floty, odbiliśmy od brzegu i wyruszyliśmy w daleką podróż do Korei. Wiedzieliśmy, że po drodze statek będzie zatrzymywał się w różnych portach na postoje, nie wiedzieliśmy jednak, w jakich. Wypływaliśmy właśnie z portu, gdy pomyślałem sobie, jak bardzo ta podróż odzwierciedla moje życie. Zawsze byłem niespokojny, zawsze w ruchu, wciąż gdzieś w drodze. Ta podróż nie była niczym innym, jak tylko kontynuacją dotychczasowych, ważnych wydarzeń w moim życiu, nadal niestety związanych z wojną.
Jako mały chłopiec napatrzyłem się od 1939 do 1945 roku w ojczyźnie, na brutalną okupację hitlerowską. Byłem naocznym świadkiem wojny i nigdy nie wyzbyłem się tamtych strasznych wspomnień. Nieświadomie stałem się jakby częścią wojny, a ona stała się niejako częścią mnie. W latach pięćdziesiątych zostałem zawodowym żołnierzem US Army i przez ponad dwadzieścia jeden lat z przerwami, aż do momentu powrotu z Wietnamu w kwietniu 1970 roku, wojna wciąż wypełniała moje życie.
Przez dwa lata walczyłem jako żołnierz piechoty (combat infantry soldier) w Korei, a później pięć razy wyjeżdżałem na misje bojowe (combat tours) z amerykańskimi siłami specjalnymi. Na polu walki zostałem trzykrotnie ranny i choć początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy, odniosłem także wiele ran psychicznych. Przez cały ten okres nigdy nie przestałem wierzyć w Boga. Moja miłość i lojalność do mojego nowego kraju – Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, choć wystawiana na próby, nigdy nie została zachwiana.
Podczas tamtego rejsu, dzięki nadawanym przez radio wiadomościom z USA, można było się dowiedzieć, jak wygląda aktualnie sytuacja militarna w dalekiej Korei. Nasz udział w tej wojnie media często nazywały „akcją policyjną”. Wieści nie zawsze były dobre. Informacje drukowane w gazetach lub podawane w telewizji mówiły o wojsku amerykańskim walczącym z rosnącymi w siłę komunistami z Korei Północnej. Pod koniec listopada 1950 roku do wojsk koreańskich przyłączyły się liczące około pół miliona żołnierzy oddziały Chińskiej Ochotniczej Armii Komunistycznej.
Tekst jest fragmentem książki Alberta Sługockiego “Moje życie, moje wojny”:
Ameryka i państwa alianckie po pięciu latach walki wygrały II wojnę światową. Teraz żołnierze US Army i amerykańscy marines musieli stawić czoła niezmiernie licznym siłom komunistycznym w Korei, państwie obcym i nieznanym. Oddziały amerykańskie zostały włączone do bezlitosnej walki. Dla USA był to początek „zimnej wojny”, a Amerykanie uważali konflikt w Korei za preludium do III wojny światowej. Wierzyli, że obrona rządu Korei Południowej jest konieczna, dlatego gotowi byli stanąć do walki, ponosząc konieczną cenę. Gdy zdaliśmy sobie sprawę, w jak poważnej sytuacji znalazły się nasze wojska, regularna armia, rezerwa i jednostki Gwardii Narodowej Stanów Zjednoczonych oraz młodzi poborowi ruszyli do akcji. Na bieżąco odbywały się szkolenia i kolejni świeżo przeszkoleni żołnierze wysyłani byli do walki. Nasza jednostka była częścią tej operacji. Uzupełnialiśmy i zasilaliśmy szeregi oddziałów frontowych.
Podczas ostatnich kilku dni na morzu zorientowaliśmy się, że zamiast płynąć na zachód w kierunku Kanału Panamskiego, płynęliśmy na południe. Robiło się coraz cieplej, było prawie jak w tropikach. A to niespodzianka! Wczesnym rankiem obudziliśmy się w Porcie San Juan w Portoryko. Statek zadokował w porcie pasażerskim. Na powitanie kapela portorykańskiej Gwardii Narodowej zagrała nam kilka skocznych melodii latynoskich. Zaraz po tym na terminal pasażerski wmaszerowała Guardia Nacional de Puerto Rico. Na moje oko, liczyła około trzystu chłopa. Byli to członkowie 65. pułku Gwardii Narodowej, ze składu 3. Dywizji Piechoty Stanów Zjednoczonych obecnie walczącej w Korei. Obniżono trapy i wszyscy weszli na pokład.
Na brzegu żegnało ich tysiące ludzi, powiewały amerykańskie i portorykańskie flagi, kapela wciąż grała i panował odświętny, patriotyczny nastrój. Wcześniej, gdy opuszczaliśmy Staten Island, nic takiego nie miało miejsca. Późnym popołudniem odbiliśmy od brzegu. Kapela wojskowa maszerowała po molo równo z naszym, buchającym parą i powoli oddalającym się statkiem. Gdy doszli do końca molo głośno krzyknęli „Hurra!”. Bardzo się wszyscy wzruszyliśmy.
Życie na statku powróciło do normalności. Wszystko było po staremu, jeśli nie liczyć uruchomienia „bitch box” – radiowęzła, przez które non stop podawano nam informacje i komunikaty, zarówno po angielsku, jak i hiszpańsku. Wypłynęliśmy na ciche, spokojne wody i cieszyliśmy się piękną pogodą pod tropikalnym słońcem. Wielu z nas wyciągnęło materace na pokład i spało na świeżym powietrzu. Po opuszczeniu portu San Juan mieliśmy nową formę rozrywki – dwa razy dziennie rozwijano węże strażackie i schładzano żołnierzy wodą.
Po kilku dniach na morzu, pewnego dnia podpłynęliśmy wczesnym rankiem do lądu. Do portu eskortowały nas dwie łodzie holownicze pod nieznaną flagą. Nie podano żadnych informacji. Okazało się, że wpłynęliśmy do ogromnego portu Kartagena w północnej części Kolumbii. Łodzie holowały nas wąskim kanałem. Port ze starymi kolonialnymi murami obronnymi po obu stronach zrobił na nas ogromne wrażenie. W szesnastym i siedemnastym wieku, mury te chroniły hiszpański fort Castillo San Felipe de Barajas przed piratami z Karaibów.
Oczywiście, nikt z nas nie wiedział, jaki był prawdziwy powód naszej wizyty w tym kraju, ponieważ wszystkie działania militarne nasze i naszych aliantów objęte były tajemnicą wojskową. Wkrótce dowiedzieliśmy się, że zatrzymaliśmy się tu po to, aby zabrać na pokład ochotniczy 1. batalion piechoty Republiki Kolumbii, który też miał walczyć z nami w Korei. Zatrzymaliśmy się w stoczniowej części portu należącej do kolumbijskiej marynarki wojennej, gdzie powitały nas wyprężone szyki kolumbijskich sił zbrojnych. Nasz kapitan w białym mundurze zszedł na brzeg, aby przywitać się z lokalnymi dygnitarzami, a my gapiliśmy się na to z pokładu. Po chwili ogromny konwój ciężarówek zajechał do portu i żołnierze armii kolumbijskiej zaczęli ładować się na statek. Kapela zagrała kolumbijski i amerykański hymn narodowy, a kolumbijska kompania honorowa przemaszerowała wzdłuż naszego statku, pochylając swe sztandary. Nasz statek odpowiedział wyciem syren i zanim się spostrzegliśmy, wszyscy byli już na pokładzie. Dwa holowniki pomogły nam odbić od brzegów Kartageny i znów znaleźliśmy się na pełnym morzu.
Po raz pierwszy przez „pieprzone pudło” podano nam w obu językach informacje o kolejnym punkcie naszej podróży, którym miał być wiodący na Pacyfik Kanał Panamski. Kilka dni później zakotwiczyliśmy w Zatoce Panamskiej w oczekiwaniu na pilota, który poprowadzi nas Kanałem. Plotka głosiła, że na czas naszego tranzytu ma on zostać zamknięty dla całego innego ruchu morskiego, ponieważ nasz statek miał na pokładzie żołnierzy płynących na wojnę.
Przepływając przez Kanał Panamski, czuliśmy się jak w filmie. Po obu jego stronach rozpościerała się głęboka zieleń dżungli, słychać było małpy i ptaki oraz dolatywały zapachy lądu. Włączono wszystkie węże strażackie na statku, tym razem ze świeżą wodą. Niektórzy żołnierze robili pranie, inni po prostu chłodzili się w tym tropikalnym upale, podziwiając piękno mijanej przyrody.
Ten odcinek podróży zajął nam cały dzień. Wczesnym wieczorem przepłynęliśmy pod bardzo wysokim, słynnym Bridge of the Americas – „Mostem Ameryk”, spinającym Panama City i Balboa. Pilot, który przeprowadził nas przez Kanał, opuścił nas, a my wypłynęliśmy na Ocean Spokojny. Oddalając się od tego pięknego miejsca, patrzyliśmy na migocące światła Panama City, które robiły się coraz słabsze i bledsze.
Życie na statku znów wróciło do rutyny. Ocean był bardzo spokojny, a jedynym dźwiękiem, który dało się słyszeć, był cichutki szum silnika wydobywający się gdzieś spod desek pokładu. „Bitch box” zamęczało nas nieustającymi komunikatami: „Teraz posłuchajcie!”, a za tym szły jakieś imbecylne wiadomości po angielsku i po hiszpańsku. Większość żołnierzy zachowywała spokój i dobrze się sprawowała, toteż cela aresztu pozostawała pusta.
Tekst jest fragmentem książki Alberta Sługockiego “Moje życie, moje wojny”:
Przestałem liczyć dni, lepiej gdy sobie po prostu mijały. W pewnym momencie zobaczyliśmy górę, która wyrosła na horyzoncie jakby prosto z morza. Szybko zidentyfikowaliśmy ją jako Diamond Head, słynny znak rozpoznawczy Hawajów. Parę godzin później, znów z pomocą holowników marynarki, zostaliśmy wprowadzeni do Pearl Harbor. Znajdowaliśmy się niedaleko Honolulu na wyspie Oahu, terytorium Hawajów należącym do USA.
Baza, do której dopłynęliśmy, była portem macierzystym całej floty Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku. W Pearl Harbor pozwolono nam zejść na brzeg i rozprostować nogi po kołyszącym statku. Ta część portu, gdzie zacumował nasz statek, była wyznaczoną dla nas „ograniczoną strefą rozrywki’. Amerykański Czerwony Krzyż przygotował stoiska z serwowanymi za darmo hot dogami, pączkami i innymi przekąskami. Po południu ustawiono tam małą scenę, na której hawajscy muzycy grali piękną muzykę wyspiarzy. Następnie śliczne młode dziewczęta w skąpych spódniczkach z trawy odtańczyły tradycyjny „Hula Dance”. Ku naszej niezmiernej radości zapraszały niektórych z nas do tańca. Zostaliśmy w Pearl Harbor na noc, by następnego dnia, koło południa, znów wyruszyć na ocean. Odbijając z portu, minęliśmy rząd statków US Navy zatopionych przy brzegu. Wśród nich znajdował się pancernik USS Arizona, obecnie pomnik narodowy upamiętniający sądny dzień 7 grudnia 1941 r., w którym zaatakowano Pearl Harbor. Japońska agresja zapisała się na kartach historii jako początek II wojny światowej dla Stanów Zjednoczonych.
Zaczęła się najdłuższa część naszej wyprawy, z Hawajów do Zatoki Tokijskiej w okupowanej Japonii. Niektórzy mówili, że podróż ta zajmie nam dziesięć dni. Kilka dni później przecinając równik przekroczyliśmy linię zmiany daty przebiegającą wzdłuż 180 południka. Tutaj też zgodnie z tradycją wszystkich marynarzy na świecie, złożyliśmy hołd „Jego Wysokości Władcy Neptunowi” na jego własnym terytorium. Członkowie załogi przebrali się za piratów, na pokładzie rozłożono mały basenik i napełniono go słoną wodą, a nad nim zawieszono szeroką drewnianą deskę. Następnie ochotnicy z naszego kontyngentu po kolei wchodzili na deskę, na której byli przytapiani w wodzie. Oprócz tego, tym biedakom oczywiście serwowano jeszcze inne psikusy. Po wyłowieniu z wody stawali przed „Jego Wysokością Władcą Neptunem” i otrzymywali specjalny dyplom. Wszyscy dobrze się bawili, a w szczególności Kolumbijczycy, którzy najchętniej brali udział w całym przedstawieniu. Chcieli być topieni raz za razem.
Mijał czas, powietrze coraz bardziej się oziębiało, a fale robiły się coraz większe. Kolor oceanu zmienił się na ciemnoniebieski, wręcz atramentowy. Pogoda zrobiła się naprawdę brzydka, a nam zostały jeszcze jakieś trzy dni drogi do Tokio. Statkiem mocno kołysało, bo ocean był coraz bardziej wzburzony. Gdy pojawiły się ogromne, morskie bałwany, pokład statku całkowicie opustoszał. Żołnierze leżeli w łóżkach w swoich kabinach. Dolne pokłady z kabinami były wszędzie obryzgane wymiocinami, a z latryn wylewały się odchody. Nikt nie stawiał się na posiłki, a punkt wydawania środków leczniczych pękał w szwach od liczby pacjentów. Dla mnie i kilku innych żołnierzy, którzy wcześniej spędzili już trochę czasu na morzu, był to po prostu następny brzydki dzień.
Od momentu wypłynięcia z Nowego Jorku minęły trzydzieści dwa dni. W końcu sztorm trochę ustał i następnego dnia dotarliśmy do Zatoki Tokijskiej. Bardzo się ucieszyliśmy, że w końcu tu jesteśmy. Nie wiadomo z jakiego powodu nie wpłynęliśmy do samego portu, tylko zakotwiczyliśmy przed nim, zostając tam na noc. Następnego dnia przybył po nas wcześnie rano pilot z kilkoma małymi holownikami. Z idealną precyzją wprowadzono nas i przycumowano do nadbrzeża japońskiego portu Yokosuka. Na nabrzeżu, naprzeciwko naszego statku, stała zwarta grupka grzecznie czekających na rozkazy japońskich tragarzy portowych. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak wyglądają Japończycy. Byli niscy, ale wyglądali na silnych. Na ramionach zarzucone mieli półokrągłe peleryny przeciwdeszczowe, a na nogach dziwaczne lniane buty, w których duży palec oddzielony był od pozostałych. Tuż za nimi stał personel administracyjny US Army, który zgodnie ze swymi procedurami miał podzielić nas na dwie grupy. Pierwsza miała zostać przetransportowana drogą lądową do Camp Drake – wojskowego obozu armii Stanów Zjednoczonych niedaleko Tokio. Druga, znacznie większa, pozostawała na pokładzie statku, który kontynuował rejs do Portu Pusan w Republice Korei Południowej.
Tym, którzy mieli płynąć w dalszą podróż morską, rozkazano chwilowo zejść ze statku i udać do ogromnego magazynu, gdzie kwatermistrze US Army wydali każdemu z nas przydział odpowiedniej odzieży oraz inne akcesoria. O ile dobrze pamiętam, były tam przeróżne rzeczy zimowego asortymentu: ciepła bielizna, wełniane skarpety, swetry, dłuższe ciepłe kurtki typu parka z kapturem, czapki polowe, wodoodporne buty, w których dolna część wykonana była z gumy, a górna ze skóry, ocieplane śpiwory, wełniane rękawice z jednym palcem, rękawiczki na pięć palców, mały plecak i stalowe hełmy.
Po odebraniu całego tego wyposażenia udaliśmy się do nadbrzeżnego punktu medycznego na badania lekarskie. Oczywiście musieliśmy przejść także tzw. test „krótkiej ręki”, czyli badanie na obecność chorób przenoszonych drogą płciową. Po zakończeniu tych procedur wszystkie ubrania, jakie przywieźliśmy z Nowego Jorku, musiały zostać zwrócone. Kompletnie nadzy przemaszerowaliśmy pod prysznice, umyliśmy się w ciepłej, świeżej wodzie i ubraliśmy w nasze nowe sorty zimowe. Uznano nas za gotowych na zimę w Korei i nazwano żartobliwie „frozen chosen” (wybrani do mrożenia).
Pogoda na zewnątrz jeszcze bardziej się pogorszyła. Padał marznący deszcz ze śniegiem, mimo wczesnego popołudnia zrobiło się szaro. W porcie szalała burza śnieżna, na górnym pokładzie gwizdał wiatr i poruszanie się po jego deskach zrobiło się wyjątkowo niebezpieczne. Załoga zaczęła zabezpieczać i obijać listwami sprzęt pokładowy. Wciąż pamiętam dwa siłujące się z żywiołem holowniki marynarki wojennej, które dla bezpieczeństwa odciągały nas od nabrzeża. Kołysały się tak mocno, że widać było ich śruby na zmianę wynurzające się i chowające pod wysokimi falami. W końcu wydały żałosny sygnał dźwiękowy i wypuściły nas na pełne morze. Wypłynęliśmy na czarne, głębokie wody w kierunku portu Pusan (Busan) w Korei Południowej. Mieliśmy tam dotrzeć następnego dnia, po trzydziestu pięciu dniach rejsu.
Dobry humor żołnierzy zmienił się w poważny nastrój. Każdy zatopił się we własnych myślach. Nikt się nie odzywał, wszyscy nagle bardzo skupili się na sobie. Wiedzieliśmy, po co tu jesteśmy i w jakim celu tam płyniemy. Koniec z zabawą i żartami, przyjechaliśmy tu walczyć. Nie wszyscy przetrwamy. Patrzyliśmy się na siebie, wiedząc, że wielu z nas nigdy nie wróci.