Wojna w Czeczenii oczami dziecka
1 stycznia
Szczęśliwego Nowego Roku!
Dwa dni z rzędu piekłyśmy po jednej małej lepioszce. Jadłam! Gorące i na wpół surowe! Cieszyłam się: „Smaczne!”. Potem znów przeszłyśmy na wodę z mąką i posiekaną cebulą. Mdli mnie od tego.
– Cebula jest dobra na dziąsła – powiedziała mama. – Bo możemy stracić zęby!
Wszystkie zęby mi się ruszają.
Wcześnie rano, póki nie ma strzelaniny, chodzimy do studni, trzymając się blisko budynków. Studnia jest jeden blok od nas. Ludzie, którzy mieszkają wokół, kłócą się z nami. Wody jest mało. Pływają w niej śmieci.
Okazało się, że w bloku obok mieszkają babcia i jej mąż Czeczen. Sami w całym trzypiętrowym bloku z trzema klatkami!
Pojawili się nowi ludzie. Mąż też Czeczen, żona Rosjanka i ich córka.
Do studni, ryzykując życiem, przychodzą mieszkańcy z osiedla domów prywatnych. Dzisiaj jasnowłosy Czeczen spytał moją mamę:
– Gdzie jest woda?
Wygląda na 17 lat, chodzi w mundurze, bez broni. Pomaga starszym: rąbie drewno, nosi wodę, przygotowuje jedzenie. W grupie bojowników są jego krewni. Nie dają mu automatu! Na szyi ma jasnozielone koraliki. Jest wesoły! Żartował po rosyjsku i po czeczeńsku. Pomógł mamie i starym babciom wyciągać wiadra ze studni, która jest daleko. Chłopak obrugał tych, którzy chcieli nas przegonić.
– Woda jest? To znaczy, że jest dla wszystkich! Gdzie mieszkacie? Jakiej jesteście narodowości? To nie ma znaczenia! – wygłosił kazanie bezdusznym i bezczelnym ludziom.
Wkrótce zobaczyłyśmy jego towarzyszy. Dobrze zbudowani, młodzi mężczyźni. Powiedzieli mieszkańcom:
– Postawcie wiadra przy studni i odsuńcie się. My wam nalejemy wody. Dla każdego po dwa wiadra. Zabierzecie je potem. Nie ryzykujcie, bo tu nigdzie nie ma żadnego schronienia.
Studnia rzeczywiście znajduje się w dużej odległości od klatki najbliższego bloku. Jakieś siedemdziesiąt kroków. Czekaliśmy wszyscy na klatce. Bojownicy nalali wodę. Kiedy ją rozlewali, powtarzali: „Bismillah!” (W imię Boga!). Wśród nich jest głośny chłopak. To on odmawia adhan (wezwanie do modlitwy). Ma piękny, wysoki głos! Mężczyźni opowiedzieli nam:
– Kiedy przyszliśmy do waszej dzielnicy, zamieszkaliśmy w dużym trzypiętrowym bloku. Ale się rozejrzeliśmy i zdecydowaliśmy, że musimy się trzymać z dala od ludzi. Za dużo tu cywilnych mieszkańców! Dlatego odeszliśmy do osiedla prywatnych domów. Mamy piec, jest tam ciepło. Jest piwnica. I kiedy zdarzy się decydujące starcie, to nie będzie ono zagrożeniem dla ludności cywilnej.
To na pewno dlatego nie widzieliśmy ich wcześniej.
Babka Stasia długo dziękowała naszym pomocnikom, mówiła do nich „moi synkowie”. Mama szepnęła do mnie:
– Wczoraj, kiedy Stasia zobaczyła tego najmłodszego i najweselszego chłopaka, życzyła mu śmierci. Za plecami pokazała mu pięść. Burczała: „Jeszcze nie wszyscy zdechliście?!”. A dzisiaj? Widzisz, jak się podlizuje!
Zobaczyłam na prawej ręce Stasi obrączkę. Tę samą, którą zdjęła z palca Raisy. Kobiety, która zginęła podczas modlitwy, kiedy nas bombardowano.
– To bardzo prawdopodobne! – w ogóle się nie zdziwiłam.
Budur
7 stycznia
Dzisiaj zbiegły się dwa radosne święta! Prawosławne Boże Narodzenie i cudowna noc przed Uraza Bajramem. Jutro jest Uraza Bajram. Jutro należy przyjmować gości i mieć otwarte mieszkanie. My drzwi już od dawna nie zamykamy, bo boimy się spalić. Szkoda, że nie mamy czym ugościć ludzi. Skończyła się nam cebula. Zostało tylko trochę stęchłej mąki na dnie worka.
Rano nie dało się wyjść. Walili w podwórko z moździerza. Od czasu do czasu odzywają się działa. Na wzgórzach widać czołgi. Są i z jednej strony, i z drugiej. A my pośrodku. Palą się mieszkania. Solidnie gruchnęło na naszym podwórku. Krzyknęłyśmy. Mama wypadła na klatkę. Czterej mężczyźni w mundurach wojskowych szli z wiadrami w stronę studni.
– Wy dokąd?! – wrzasnęła. – Tacy nieustraszeni jesteście? Nie pomyśleliście o waszych żonach, matkach? Przeczekajcie na klatce!
Ostrzał podwórka się nasilił. Coraz częściej u sąsiadek staruszek rozlegały się lamenty i krzyki. Mama wyszła, zapukała do ich drzwi i zaprosiła je do nas. Ułożyła sąsiadki w naszej wnęce w przedpokoju.
Mężczyzn mama zaprosiła do pokoju, żeby tam przeczekali strzelaninę. Weszli. Zdziwili się. Zawahali. Spytali, jak stoimy z jedzeniem. Mama pokazała w milczeniu na pusty worek, w którym na dnie była zwilgotniała mąka. Bojownicy zaproponowali:
– W następnym bloku za drzwiami na klatce stoi worek mąki. Weźcie go sobie wieczorem.
Mama się ucieszyła:
– Uratowaliście nas! Głodujemy. Chłopak, który nam pomagał, przynosząc lekarstwa i jedzenie, odszedł. Sytuację mamy taką – jesteśmy tylko we dwie. Córka ma w nogach odłamki. Pamiętacie, jak w październiku w rynek uderzyła rakieta? Nie może uciekać ani się schować w razie niebezpieczeństwa. A ja sama nie ryzykuję i nie chodzę na poszukiwanie jedzenia.
– A myśmy myśleli, że wy wszystko macie! – Czeczeni się zdziwili. – Sąsiedzi z waszego podwórka chodzą szukać wszędzie. Raz zostali złapani w prywatnym domu! Nie przez nas. Przez inną grupę. Jedna z kobiet jest Czeczenką. Inna Dargijką. Razem z nimi przywłaszczali sobie cudze dobro Rosjanie, małżeństwo. Przestraszyli się. Tłumaczyli się, że szukają jedzenia, a w workach mieli kryształy! Nie rozstrzelaliśmy ich. Nie chcieliśmy brać grzechu na swoje sumienie. Zabraliśmy im dowody, to wszystko. Postanowiliśmy, że potem, po wojnie, się z nimi policzymy.
Mężczyźni sobie przypomnieli jeszcze:
– Dwa miesiące temu był u nas chłopak. Powiedział, że tu na parterze mieszka jego dziewczyna, jest ranna. Prosił, żebyśmy jej bronili, jeśli będą chcieli ją porwać Arabowie. Ale oni bardzo szybko odeszli. Mieszkali niedaleko stąd. Chodzili ubrani na czarno, mieli czarne brody. Na pewno ich widziałyście. Zaraz, czy to nie pani?!
Przeszyła mnie fala ciepła.
– Nazywam się Budułaj – przedstawił się starszy mężczyzna. – Jemy skromnie. Sami pieczemy chleb. Nie chodzimy do kobiet. Musimy zachowywać czystość.
Poznałam go. Ten człowiek częściej niż inni rozlewał wodę do wiader dla mieszkańców. Zawsze powtarzał: „Bismillah!”. Jest rudy, ma jasne oczy i jest silny. „Czeczen, a wygląda jak bohater z rosyjskiej bajki” – dziwiłam się.
Przed wieczorem przywiozłyśmy mąkę. Natychmiast zjawiły się babcie. Mama odsypała im trochę. Powiedziała:
– Wszystkiego najlepszego! Z okazji rosyjskiego Bożego Narodzenia i „czeczeńskiej Wielkanocy”!
Stasia i Nina się ucieszyły. Obiecały, że dadzą nam szklankę makaronu i dwa kartofle, ale nie przyniosły. Oszukały nas.
Dzisiaj do reszty rozbili nam drzwi na klatkę. Jak gruchnęło! Drzwi i wzmocnienie z desek momentalnie rozleciały się w drzazgi. Dobrze, że na klatce nikogo nie było! Raniło kilka psów. Jednego zabiło. Oderwało mu głowę i łapy. Jutro rano, zanim się rozwidni, trzeba będzie powiesić nowe drzwi i zamontować od środka zasuwę.
Chodzą uzbrojeni ludzie (podają się za bojowników). Plądrują.
Dom Wowki i Olgi spalił się do końca i zawalił 31 grudnia, w noc sylwestrową!
Budur
Ten tekst jest fragmentem książki Poliny Żerebcowej „Mrówka w słoiku Dzienniki czeczeńskie 1994-2004”:
14 stycznia
Stary Nowy Rok! Świętujemy przy mące! Dzięki chłopakom! Dzisiaj są urodziny mojej prababci Julii Maliki. Urodziła się w 1900 roku, 14 stycznia. Mieszkała w Stawropolu. Została ochrzczona jako nastolatka i nadano jej imię Julia. Była muzułmanką po ojcu. Na starość była sparaliżowana, opiekowałyśmy się nią. Pochowałyśmy ją w Groznym. Rok później na tym samym cmentarzu Karpińskim pochowano mojego ukochanego dziadka Anatolija.
Pamiętam, że opieka nad prababcią była ciężka. Mama zrezygnowała z dobrej pracy. Ze stanowiska starszego specjalisty w dużej fabryce spadła na poziom sprzątaczki w hotelu robotniczym. Co dwie godziny musiała zaglądać do naszej leżącej chorej. Z czasem prababcia odzyskała mowę. Zaczęła nawet sama wstawać. Po sparaliżowaniu, w wieku 92 lat! Moja prababcia dużo opowiadała o swojej młodości. Była rówieśniczką XX wieku. Wtedy chodziłam do pierwszej klasy. Miałam 6 lat. Pomimo tych wszystkich trudności prababcię Julię, babcię mojej mamy, bardzo kochałyśmy!
Gdyby tylko dało się wtedy przewidzieć wojnę! Nasza rodzina nie pozbyłaby się mieszkania komunalnego w Rostowie nad Donem. A przewieźli do Groznego cały majątek: antyki, książki, naczynia. Mieszkanie w Rostowie nad Donem zdali do administracji. W Groznym nasza rodzina miała dwa mieszkania w centrum miasta – jedno- i dwupokojowe. Oba znajdowały się w okolicy Rynku Centralnego. A ja i mama miałyśmy własne mieszkanie, jednopokojowe, przy ulicy Zawiety Iljicza.
Teraz nasza łazienka, a właściwie podłoga w łazience, zawaliła się. Kanalizacja nie działa, jest zatkana i zepsuta. Ściany, sufit – wszystko czarne, okopcone. Czy da się to nasze mieszkanie wyremontować? Czy blok wystoi? Jak mamy tu dalej żyć? Jestem bardzo słaba. Trudno mi piłować drewno.
Na naszą klatkę zajrzał chłopak z koralikami na szyi. To jeden z tych, którzy dali nam mąkę.
– Ciociu – poprosił chłopak po czeczeńsku moją mamę – czy możesz uprać mi spodnie? Ja nie potrafię. Starszych mężczyzn się wstydzę i nie mogę ich poprosić.
Chłopak pytał, stojąc w wejściu do klatki. Spodobało nam się jego zachowanie.
– Dawaj, przynieś! – zgodziła się mama. – Tyle że mam chore serce. Nie mogę prać wszystkim, tylko tobie.
Poszedł i szybko wrócił. Z wiadrem wody. Z małą puszką po kawie, w której był proszek do prania. W torbie przyniósł brudne spodnie. Wszystko to zostawił pod drzwiami. Mama uprała. Wcześnie rano chłopaczek zabrał mokre rzeczy. Powiedział, że dosuszy je w piwnicy domu, w którym mieszkają. Podziękował. Życzył nam zdrowia i powodzenia.
– Czy będę mógł jeszcze przyjść? – spytał, wychodząc na dwór. – Proszę! Co będzie, jak mnie zabiją? Chciałbym być wtedy w czystym ubraniu.
Mama kiwnęła głową.
Zaszła do nas samotna staruszka Mania. Powiedziała, że nie ma mąki na lepioszki i kończą się jej pieniądze.
– My też nie mamy pieniędzy. Raptem sto rubli – pokręciła głową mama. – A lepioszkę wam damy! Jak będziesz potrzebować jeszcze, to przyjdź jutro.
Oderwała połowę największej naszej lepioszki i dała Mani! Mania się rozpłakała. Powiedziała:
– Jeśli jutro będzie cicho, pójdę na bazar Bieriozka po chleb. Czy coś wam kupić?
– Nie! Dziękuję! – mama odmówiła.
Mania poprosiła mamę o wybaczenie. I poszła. Długo nie mogłyśmy zrozumieć, co właściwie powinnyśmy przebaczyć starej Mani. Nie od razu sobie przypomniałyśmy, o co chodzi. Dawno temu, jeszcze przed wojną, zdarzył się taki przypadek: Mania przyszła do nas z wnukiem Witią. W ich domu była awantura. Babcia i wnuk, przestraszeni, schowali się u nas. Po wyjściu nieproszonych gości zauważyłyśmy stratę. „Wyparowało” dużo słodkich wafli czekoladowych. Wafle leżały w pudełku pod łóżkiem, na którym spali goście. Wtedy handlowałyśmy czekoladą, ciastkami, różnymi słodyczami. Ponieważ zginęło nam tylko jedzenie, mama nawet o tym nie wspomniała.
18 stycznia
Wczoraj walili z dział w nasze bloki. Jeden pocisk dokonał wyjątkowej podłości: wleciał przez okno na parterze, do brata Azy. Całe mieszkanie rozniósł w drobiazgi! Brata ranił w głowę. Całą noc był nieprzytomny. Rano Szachrudin umarł na rękach swojej siostry Azy. Na podwórku mówiono na niego po prostu Szachid.
Pochowano go obok klatki. Mogiłę przykryto dokładnie dużymi gałęziami, żeby zabezpieczyć ją przed głodnymi psami. Mogą odgrzebać trupa i go zeżreć. Brat Azy był dobrym człowiekiem. Cichym, spokojnym. Bardzo mi go żal! Był nieszkodliwy. To wartościowa cecha, zwłaszcza w czasie wojny.
Rzadko kiedy pociski wpadają do pomieszczeń na parterze. Zazwyczaj znoszą górne piętra: drugie, trzecie i wyżej.
Mogiłę dla Szachida, ryzykując własnym życiem, kopali mężczyźni z naszego podwórka. Pomagał im kopać, tak jak poprzednim razem (dla Raisy), sąsiad Tahir z osiedla prywatnych domów.
16 stycznia staruszka Mania zginęła podczas ostrzału ulicy z wyrzutni Grad. Mania szła po chleb na rynek. Nie wiemy, kto ją pochował. I gdzie? Kobiety z bloku naprzeciwko przyszły przeszukać jej rzeczy w poszukiwaniu dokumentów mieszkania i resztek emerytury. To znaczy, że widziały ciało. Mania była chora. Miała wrzody na ciele, ale nawet to nie odstraszyło poszukiwaczy łupów.
PS. Odłamki w nogach powodują ogromny ból. Boli mnie też serce. Czuję, jak kręci mi się w głowie, i muszę trzymać się ścian, bo inaczej mogłabym upaść. Upaść na podłogę z głodu. A wtedy, uwierz mi, już bardzo trudno jest wstać.
Polina Budur
20 stycznia
Wczoraj rano, 19 stycznia, wyprowadzili nas z domu rosyjscy żołnierze. Na moim zegarku była chwila po godzinie 9.00.
– Szybko! Prędzej! – rozkazywali.
Mama nie zdążyła nawet zabrać dowodu i torby, do której włożyła zdjęcia zmarłych krewnych. Powiedzieli jej:
– Dowód już ci nie będzie potrzebny.
Babcia Nina wyszła na śnieg w kapciach. Nie zdążyła założyć butów. Pomyślała, że sprawdzą mieszkania, dokumenty i wrócimy do domu. Tak było przecież w 1995 roku. Lecz tym razem wszystkich ludzi, których wyprowadzili z mieszkań, zebrali w środkowej klatce w bloku naprzeciwko. Mieszkają tam Aza i Lina. Kiedy przechodziłam przez nasze podwórko, widziałam jasne słońce i skrzący się śnieg. Jak było pięknie! Tylko odłamki, które mam już od czterech miesięcy w nogach, kłuły w środku i bolało mnie, kiedy szłam.
Na schodach, które prowadziły w dół, leżało dużo kostek mydła w czerwonych opakowaniach. Wysypały się z ogromnego pudełka. Podniosłam jedną i schowałam do kieszeni. Może się przyda do mycia rąk? Poza tym, kiedy jeszcze szliśmy przez nasze podwórko, widziałam, jak żołnierze wynosili pudełka, jak się okazało – z kryształami. Potem je otwierali, klęli i bili kryształy na podwórku, na oczach wszystkich. Nie rozumiem tylko – dlaczego? Potem kazali nam zejść do piwnicy i zabronili rozmawiać. Gadułom zagrozili granatem.
Siedzieliśmy w piwnicy około trzech godzin. Porozumiewaliśmy się bezgłośnie, ledwie poruszając wargami. Wszyscy się bali, że tamci rzucą granat. Dorośli mówili, że zdarzały się takie wypadki. Było ciasno, mokro i bardzo duszno. Juroczka, któremu padło na głowę, wnuk babki Niny, szeptał mi o ufo. Że żołnierze są nieprawdziwi, bo tak naprawdę to przylecieli zabójcy z innej galaktyki. A on czekał na „swoich przyjaciół, Rosjan”, a nie na przybyszy.
Ten tekst jest fragmentem książki Poliny Żerebcowej „Mrówka w słoiku Dzienniki czeczeńskie 1994-2004”:
W końcu kazali nam wychodzić. Ciocia Aza i ciocia Lina wyszły i od razu zaczęły zbierać piękne czerwone mydło. Oświadczyły, że jacyś sąsiedzi zostawili im je na przechowanie. Wstydziłam się, ale nie oddałam im swojej jedynej kostki.
– Pozwólcie mi zajść do mieszkania po dowód. Nie mogę przecież nie mieć dokumentów? – niepokoiła się mama.
– Nie można! Nie potrzebuje pani dowodu. Nie zabierajcie żadnych rzeczy! Nie zamykajcie drzwi! Naprzód! Za eskortą.
Aza dała mojej mamie czarny skórzany płaszcz.
– Chociaż to mi uratuj! – poprosiła nieoczekiwanie.
Mieszkańcy z dwóch bloków szli gęsiego. Naliczyłam jedenaście osób.
Za rogiem, przy wyjściu z podwórka, ostrzał był silniejszy. Świszczały miny. Niedaleko wybuchł pocisk, błysnęło wprost przed nami. Szliśmy razem z żołnierzami. Swoi strzelali do swoich. Żołnierz z lewej klął przez krótkofalówkę. Trochę udało mi się zrozumieć:
– Ej, wy, permiaki! To my! Już tu jesteśmy! Do swoich walicie!
Babcia Stasia, mama i ja szłyśmy jako pierwsze. Stasia ledwie się ruszała. Wzięłyśmy ją do środka i się wzajemnie podtrzymywałyśmy. Sama ledwo ciągnęłam z głodu i zmęczenia. Kiedy rozlegał się świszczący odgłos miny, wszyscy padali na ziemię. A potem szliśmy dalej. Doprowadzili nas do urwiska. Spojrzałam w dół, a tam lepka glina i śnieg. Juroczka się trząsł, kreślił znak krzyża przed żołnierzami i mamrotał coś w rodzaju:
– A kysz! A kysz! Odlatujcie stąd!
Jeden z żołnierzy tuż nad naszymi głowami strzelił krótką serią z automatu. Przestraszyłam się i poczułam, że upadam. Zakręciło mi się w głowie. Podtrzymała mnie mama. Odłamek wędrujący w mojej prawej nodze obudził się i werżnął w mięśnie ze straszną siłą. Stara babka Stasia upadła na kolana i zaczęła krzyczeć:
– Co robicie?! My swoi, Rosjanie! Nie strzelajcie!
Mama stała w milczeniu. Żołnierze się zaśmiali. Jeden z nich, okrągły jak pączek, machnął ręką:
– Jesteście wolni! Spadajcie na dół! Ale nie ważcie mi się pojawić z powrotem w waszych mieszkaniach – to zaczystka!
Posłuchaliśmy go. Potoczyliśmy się w dół po glinie i śniegu. Żołnierz, ten, który klął przez krótkofalówkę, krzyknął za nami:
– A z tym rozstrzelaniem to żartowaliśmy.
Błąkałyśmy się po okolicy, chowając się przed ostrzałem w jakichś garażach. Żołnierz z eskorty wskazał nam dom bez okien i drzwi, ale z mocnymi ścianami z cegły:
– Na razie przeczekajcie tu. Za nami idą kolejne oddziały. Są bardziej brutalni od nas. My, moskwianie, jesteśmy dobrzy, u nas są nawet ludzie po studiach!
Był wysoki i bardzo chudy. Szybko dołączyli do nas nasi sąsiedzi. Dom, do którego nas przyprowadzono, był zupełnie pusty. Tylko pośrodku pokoju stało łóżko z żelazną siatką, bez materaca i pościeli. Siedzieliśmy na nim wszyscy po kolei do końca dnia i całą noc. Ja usiadłam na podłodze i nie dołączyłam do kolejki. W kieszeni znalazłam dwie malusieńkie kosteczki cukru. Czarne od sadzy i podobne do węgielków. Schowałam je tam dawno temu. Chciałam zjeść je przed śmiercią, sądząc, że z pewnością mnie dosięgnie, i zapomniałam o nich. Włożyłam teraz rękę do kieszeni, a tam cukier. Zaproponowałam innym, ale wszyscy odmówili. Poza babką Stasią. Zakrztusiła się nimi.
Rano poszliśmy wszyscy szukać innego domu, żeby był cały i żeby było na czym spać. Nic nie jedliśmy. Ani wczoraj, ani dziś. Za to znaleźliśmy dom! Są drzwi, ramy okienne. Nawet stół w kuchni! I kanapa! Nasze twarze, zapewne, pojaśniały od szczęścia, wszyscy przestali narzekać. Szybko podzieliliśmy się na małe grupki i poszliśmy na poszukiwania ceraty, żeby zasłonić nią otwory okienne. Będzie cieplej. Nasze polowanie było owocne. Przynieśliśmy narzędzia, gwoździe i młotek! Postanowiliśmy wszyscy trzymać się razem.
Zajęliśmy boczny pokój ze starą zieloną kanapą. W pokoiku było nas sześcioro: ja i mama, babcia Nina z chorym wnukiem, staruszka Stasia i babcia Maria z prywatnego domu na rogu, który się spalił. Dla Niny i jej wnuczka Juroczki wykopałam z mamą spod śniegu żelazną zardzewiałą ramę z łóżka. Wymyśliłyśmy dla niej podpórki – z cegieł. Ktoś znalazł męskie buty i założył babci Ninie, której mocno spuchły przemoknięte nogi. Dla starej Stasi przyniesiono łóżko, jak szpitalne, z wysokim zagłówkiem. Jednogłośnie odstąpiono nam zieloną kanapę i obie z mamą wygodnie się na niej umościłyśmy.
Prawa noga bardzo mnie boli. Mam temperaturę. Miałam szczęście, bo w rozbitej szafie za szybą znalazły się lekarstwa – aspiryna i walidol. Jedzenia nie znaleźliśmy. Pod wieczór zawsze czuję się gorzej. Chodzę niby normalnie, a nagle pojawia się ostry, straszliwy ból, padam na śnieg i krzyczę.
22 stycznia
Aza i Lina przyniosły z sąsiednich domów ciepłe kołdry i spały spokojnie. Moja mama wstydziła się chodzić po cudzych domach. Więc się męczyłyśmy, marzłyśmy. Rano się rozpłakałam, bo nie wytrzymałam głodu, i powiedziałam do mamy:
– Trzeba brać z nich przykład! Ludzie przystosowali się do sytuacji, a my?
Powiedziała:
– No dobra – i bezwolnie machnęła ręką.
Jacyś żołnierze rosyjscy się nad nami ulitowali i dali nam dwie puszki swojej przydziałowej konserwy. Powiedzieli:
– Wszystkiego, czego potrzebujecie, szukajcie same. W Groznym nie ma już zamkniętych drzwi!
Poszłyśmy szukać, ale nie znalazłyśmy niczego oprócz mąki. Przed trzecią ugotowałyśmy zupę z kluseczkami, w końcu się najadłyśmy! Przed wieczorem ktoś znalazł trochę ryżu, ktoś trochę makaronu. Hura! Będzie zupa makaronowo-ryżowa.
Nasz blok pewnie się spalił, razem z dowodem mamy.
Wowka i Aza kupili wódkę dla żołnierzy. Po co? Nie rozumiem. Żona Wowki, ciocia Ola, cały czas chichocze i szepcze z żołnierzami. Mówi, że się stara o jedzenie. Wszystkimi komenderuje, krzyczy, a sama taszczy do swojego pokoju cudze kryształy i dywany. Nasze pokoje są rozdzielone kuchnią. W drugim pokoju zamieszkało czworo ludzi: Ola z mężem, Aza i Lina. Gdzie się podział sąsiad Nikołaj ze swoją sparaliżowaną mamą? Kiedy wyganiano nas podczas zaczystki, widzieliśmy, jak żołnierze wyciągali matkę Nikołaja, a on twierdził, że nie można jej ruszać.
Bolą mnie palce u rąk. Wczoraj, kiedy nieśliśmy ramę od łóżka dla babci Niny, palce przykleiły mi się do zmrożonego metalu. Nie mam rękawiczek, bo zostały w naszym mieszkaniu na lodówce.
Dzisiaj mama znalazła worek, a w nim wiadro, może półtora razowej mąki! Leżał w dole na rogu ulicy. Mama podniosła worek, a jakaś Czeczenka zaczęła głośno krzyczeć:
– To moje! Oddaj! On leżał przy moim domu. Jestem stara, nic nie jadłam od trzech dni!
Mamie zrobiło się wstyd i pożałowała babki. Oddała jej mąkę. Pijany Wowka tak na mamę krzyczał!!!
– Nie będę was karmić! Kto nic nie przyniesie, ten jedzenia nie dostanie!
Milczałyśmy. Wiemy, że jesteśmy winne. W czasie, kiedy szukałam drewna, ułożyłam wiersz:
Na śnieg, w Chrzest Pański, dziewiętnastego.
„Wszyscy wychodzić i pod ścianę!
Bez rzeczy! Won! Nie brać niczego!
Buty zostawić! Zrozumiano?
Papierów nie brać! Nieprzydatne!
Ręce do góry i wyłaźcie!”
Patrzymy – stoi z automatem
Rosyjski żołnierz, chłopak w masce.
Polina