Wojna sześciodniowa widziana z Warszawy, czyli „nasi Żydzi pobili ich Arabów”
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Dziurawca „Bardzo długi marzec”.
12.06.1967. Poniedziałek
Zupełnie nie rozumiał, skąd ta nagła sympatia. Od samego rana wszyscy byli dla niego mili. Wybiegał, jak zwykle spóźniony, do szkoły, kiedy zaczepił go Tolo Partyzant. Wracał ze sklepu z siatką pełną piwa.
— No, no, młody! Ale daliście im popalić! Kto by pomyślał!?
Adam nie miał pojęcia, o co chodzi, przez chwilę pomyślał, że Tolo skądś się dowiedział o jego miłosnych godzinach z Anią. Absurd! Na wszelki wypadek nie wdał się w rozmowę z jednorękim dozorcą. Pobiegł do szkoły. Na przerwie chciał sobie spokojnie zapalić w kiblu, a tam wszyscy dziwnie podekscytowani.
— Ale ich pogonili!
— W sześć dni!
— A tak się odgrażali!
Adam wciąż nie wiedział, o co chodzi. Miał co innego w głowie. No, może niezupełnie w głowie... Zauważył oczywiście, że rodzice częściej niż zwykle oglądają wiadomości w telewizji i niemal nie odchodzą od radia, że cicho szepcą do siebie. Domyślał się, że coś ważnego się na świecie dzieje, zupełnie go to nie interesowało. Interesowało go tylko jedno — kiedy znów będzie mógł się kochać z Anią. Tylko to było ważne.
Mylił się.
Na dużej przerwie nie wytrzymał, zapytał.
— Ale o co chodzi? Coście tacy nakręceni, jakby ktoś wam sprężynę w d… wsadził?!
— Nie udawaj!
— Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?!
— No, k…, nie wiem! Co jest grane?!
— Nasi Żydzi pogonili ich Arabów!
— Niesamowite! Sześć dni i pozamiatane!
— No i co z tego? — Adam ni cholery nie rozumiał ich entuzjazmu. Jakie to w końcu miało znaczenie? Co ich obchodzą jacyś Żydzi, jacyś Arabowie!?
— E tam... Ty to jakiś dziwny jesteś — skomentował Hubert z jedenastej be. Ostentacyjnie odwrócił się plecami.
Adam nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale oczywiście wiedział, że niemal połowa uczniów w jego klasie miała żydowskie korzenie. Nie miało to żadnego znaczenia. Różnica między nimi a pozostałymi polegała tylko na tym, że nie celebrowali chrześcijańskich świąt. Adam nigdy z nikim o tym nie rozmawiał. Ani z rodzicami, ani z przyjaciółmi. Może tylko z Magdą, która na święta wyjeżdżała do rodziny, na wieś, gdzieś pod Tłuszczem. Przed wyjazdem składała jemu i rodzicom życzenia, patrzyła wtedy na niego jakoś tak dziwnie, jakby ze współczuciem. A może tak mu się tylko zdawało.
Sanderowie spędzali Boże Narodzenie na nartach w Szklarskiej Porębie. Wielkanoc była po prostu dodatkowym dniem wolnym od pracy, od szkoły. Poza tym polskich i żydowskich znajomych Adama nic nie różniło. Tak mu się przynajmniej wydawało. Chodzili na te same imprezy, słuchali takiej samej muzyki, bawiły ich te same żarty. Ostatnio modne były abstrakcyjne. Numerem jeden był kanarek.
— Czym się różni kanarek?
— Tym, że ma jedną nóżkę bardziej.
Ale teraz zamiast kanarka bohaterami dowcipów stali się Żydzi. I nie były to żarty abstrakcyjne. Oddawały podziw warszawskiej ulicy dla bohaterskiego narodu. Dwa miliony Żydów, dwieście milionów Arabów — to robiło wrażenie. Poza tym Żydzi byli „nasi”, ponoć połowa oficerów izraelskiej armii pochodziła z Polski. Arabowie byli pupilami Ruskich. Wyszkoleni przez ruskich instruktorów, walczyli ruską bronią. Ruskich nikt nad Wisłą nie lubił. Pierwszy z serii tych nowych dowcipów usłyszał tego wieczoru w Caracasie. Wpadł tam po angielskim u Metodystów. Był tłok, jak zawsze wieczorem. Przy każdym z maleńkich stolików stało kilka osób. Dołączył do grupy znajomych z Kołłątaja. Rozsunęli się, zrobili mu miejsce. Ktoś przyjaźnie poklepał go po ramieniu. Opowiadał Tural, płowowłosy intelektualista.
— A to znacie? Naprzeciw siebie okopy izraelskie i egipskie. Cisza. Upał. Nagle z izraelskich okopów ktoś woła: „Muhamad, chcesz wody?!”. Wychyla się Muhamad. Puff! Nie ma Muhamada. Po chwili znowu ktoś woła: „Abdullah, telefon do ciebie!”. Wychyla się Abdullah. Puff! Nie ma Abdullaha! Wk…y się Araby, postanowiły odpłacić Żydom tym samym. Wołają: „Mosze, chcesz coca-coli?!”. Cisza. Wołają jeszcze raz — nic. Po chwili z żydowskich okopów ktoś krzyczy: „Kto wołał Moszego?!”. Arab się wychyla. Puff! Nie ma Araba.
Śmiech. I znowu przyjazne poklepywanie, niewypowiedziane wyrazy uznania. Normalnie kołłątajowcy nie byli tacy mili dla tych z Dembowskiego. Radość ze „wspólnego” zwycięstwa przytłumiła wszelkie urazy. Adam był bohaterem wieczoru. Per procura. Nie czuł się bohaterem. Nie czuł żadnej więzi z izraelskimi żołnierzami. Co go obchodziła jakaś wojna na drugim krańcu świata?! Zastanawiało go tylko jedno — skąd oni wszyscy wiedzą, że jest Żydem? Nie czuł się Żydem. Nic nie wiedział o żydowskie historii, świętach, obyczajach. Nie wiedział nawet, że jego ulubiony kugel, który czasami, rzadko, piekła mama, jest żydowską potrawą. Pożegnał się szybko. Chciał jeszcze zadzwonić do Ani, musiał przed snem usłyszeć jej głos.
Tego dnia Polska Rzeczpospolita Ludowa zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Andrzeja Dziurawca „Bardzo długi marzec” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Andrzeja Dziurawca „Bardzo długi marzec”.
Zły wygląd
— Mamo, skąd oni wszyscy wiedzą, że jestem Żydem?
Mama siedziała w kuchni, malowała paznokcie. Zamarła. Kropla lakieru spadła na stół. Spojrzała na Adama. Ze współczuciem? Dlaczego? Przecież nic takiego się nie stało, był po prostu ciekawy.
— Jacy oni?
— No oni. Wszyscy.
— Ale co? Czepiali się ciebie? Wyzywali?
— Przeciwnie. Wszyscy mi gratulują, że Izrael pokonał Arabów. O co tu chodzi?
Mama odprężyła się. Znów pochyliła się nad paznokciami.
— Nie ma się z czego cieszyć. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
— Ale ja nie o to pytam?!
— A o co?
— Skąd wszyscy wiedzą, że jestem Żydem?! Mam to wypisane na czole?!
Mama popatrzyła na niego z troską. Po chwili znów pochyliła się nad paznokciami.
— Mamo?
— Siadaj.
Usiadł naprzeciw mamy. Jeszcze przez chwilę nie odrywała wzroku od swych dłoni. Westchnęła ciężko. Odłożyła lakier i pędzelek. Zdążyła pomalować trzy paznokcie.
— Chyba musimy porozmawiać...
— No to rozmawiajmy.
— Nie wiem, jak zacząć...
— Może od początku.
— Nie tak łatwo opowiedzieć cztery tysiące lat... — Uśmiechnęła się smutno. — Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego nie masz dziadków, babć, wujków, cioć...
— Mam przecież ciocię w Wiedniu.
— No tak, to inna historia... Więc? Zastanawiałeś się dlaczego tu, w Polsce, nie masz rodziny?
— Mam was.
— I tylko nas...
— Była wojna, wielu ludzi zginęło, wielu wyemigrowało.
— Ale twoi polscy koledzy mają babcie, dziadków. Twoja Ania też. Sam mówiłeś, że często do nich jeździ. Na pewno ma też wujków, ciocie, siostrzeńców...
— Pewnie tak.
— Miałam trzy siostry i brata. Był pianistą. Uwielbiałam go. Moi rodzice... Mama miała tyle lat, co ja teraz...
Urodzili się, wychowali jeszcze za Franciszka Józefa. Lwów był wtedy miastem trzech narodowości: polskiej, niemieckiej i żydowskiej. Rodzice podziwiali, kochali niemiecką kulturę. Beethoven, Goethe, Kant, później kino, niemiecki ekspresjonizm... Wspaniała, wielka kultura!
— No i?
— Przyszedł Hitler i Niemcy oszalały. Ale i tak nikt nie mógł przewidzieć, że będą palili ludzi w piecach! — Mama zamilkła na chwilę, zamyśliła się. Otrząsnęła się, opowiadała dalej. — Wybuchła wojna. Do Lwowa weszli Sowieci, rodzice pamiętali pogromy kozaków z Armii Konnej, uciekli za Bug, do Niemców.
— Nie wiedzieli o gettach?! O obozach?
— Wtedy jeszcze nie było gett ani obozów śmierci. To się zaczęło rok później. Wtedy bardziej baliśmy się Sowietów niż Niemców. Rodzice przeżyli niemiecką okupację podczas pierwszej wojny, nic złego im się nie stało. Myśleli, że będzie tak samo.
— A ty? Dlaczego zostałaś?
— Miałam osiemnaście lat. Byłam zakochana. Śmiertelnie... — Uśmiechnęła się smutno, gdy skojarzyła, jak paradoksalnie w tym kontekście brzmi to wyświechtane określenie.
— W tacie?
— Nie, taty jeszcze wtedy nie znałam.
Przymknęła oczy. Zamilkła.
— Miał na imię Izaak. Jacek. Niemcy zabili go w czterdziestym pierwszym, w lipcu. Zastrzelili na ulicy. Jak psa.
I znowu pauza. Papieros.
— Ja już wtedy byłam w Kazachstanie. Dowiedziałam się pół roku później. Chorowałam. Potem poznałam twego ojca. Uratował mnie.
— A twoja rodzina?
Przez twarz mamy przebiegł nagły skurcz. Adam nie ponaglał jej. Czekał. Zaczęła mówić. Półgłosem, jakby do siebie.
— Wandzia miała sześć lat... Nawet nie wiedziała, że jest Żydówką... W przedszkolu nauczyli ją takiego wierszyka: Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały... Nie wyobrażasz sobie, jaka była przejęta, kiedy to deklamowała... — Głos mamy się załamał. Odwróciła się.
Nie chciała przy nim płakać. — Spalili ich. Tatę, mamę, Anielę, Zuzę, Wandzię... Spalili. — Nie potrafiła znaleźć słów. Nie potrafiła powstrzymać szlochu.
Adam poderwał się, przytulił mamę. Chyba pierwszy raz, od kiedy przestał być dzieckiem. Był bezradny. Nie wiedział, co powiedzieć, jak się zachować.
Nie zauważył, kiedy ojciec stanął w drzwiach kuchni, nie wiedział, ile usłyszał. Usiadł przy stole, zapalił carmena. Adam poczuł ogromny głód papierosa. Nie ośmielił się poprosić. Ojciec wyciągnął ku niemu paczkę. Adam próbował udawać, że nie wie, o co mu chodzi.
— Daj spokój, przecież wiem, że palisz. I że ciągle mi podbierasz.
Niepewnie sięgnął po carmena. Ojciec przypalił mu srebrnym ronsonem. Przez chwilę palili w milczeniu.
Wreszcie Adam:
— Ale dlaczego?!
— Dobre pytanie. Całe pokolenia będą szukały odpowiedzi. I nie znajdą. Jak można zrozumieć ludzi, którzy palili innych ludzi w piecach?!
— Ale to było kiedyś, dawno. Ale skąd teraz wszyscy wiedzą, że jestem Żydem?
Mama i tata spojrzeli po sobie. Wreszcie mama. Ostrożnie...
— No cóż... Oboje mamy dosyć charakterystyczny wygląd...
— „Zły wygląd”. Tak to się wtedy nazywało. Niektórzy Żydzi nie wyglądali jak Żydzi. Mogli się ukryć po aryjskiej stronie. — Uzupełnił ojciec. — Ci, którzy mieli „zły wygląd”, nie mieli szans.
Mama spojrzała karcąco na męża. Adam nawet nie zauważył tej wymiany spojrzeń. Nie spodobało mu się to określenie...
— Więc ja mam „zły wygląd”, tak?
— Teraz to już nie ma znaczenia. Mam nadzieję... — Ojciec zaciągnął się mocno carmenem, skrył się za obłokiem dymu.
— Ale przecież dziewczynom się podobam. — Adam wciąż nic nie rozumiał.
— Bo jesteś pięknym chłopcem! — Łagodziła mama. — Ale masz semickie rysy. Jak ja, jak twój dziadek, babcia...
— To źle?
Nie odpowiedzieli. Nie wiedzieli, co odpowiedzieć.