Witamy w Treblince
Jeśli to zwykły wagon towarowy, najpierw słychać trzask odskakującego skobla. Potem drzwi otwierają się z głośnym wizgiem. Jeśli jednak to wagon pulmanowski, wąskie drzwiczki ustępują łagodnie. Wystarczy lekko nacisnąć klamkę z mosiądzu. Wtedy ceremonia powitania pasażerów jest zupełnie inna. Esesmani są szarmanccy. Wiadomo, właśnie przyjechali Czesi albo Francuzi. Może Bułgarzy albo Grecy. W każdym razie tradycyjne „raus! raus!” czy „schneller, schweine!” nie jest potrzebne. Nie zawsze.
Tak jak wtedy, gdy na rampie pojawiła się siostra Zygmunta Freuda — Rosa. Wyszła z wagonu, rozejrzała się dookoła i podeszła do esesmana, który słusznie wydał jej się tu szefem. Untersturmführer Kurt Franz, który powoli spacerował wśród pasażerów, spokojnie przyjął od niej dokumenty i w ten sposób dowiedział się, z kim ma do czynienia. Dama się nie zawiodła. Elegancki oficer lekko drgnął i jako zdecydowanie wyższy — by nie uronić żadnego słowa — uprzejmie się pochylił. Wyjaśniła mu, że ze względu na wiek będzie musiała prosić go o pracę lekką, najlepiej biurową. Wie, gdzie przyjechała, wie, że Żydzi muszą pracować, ale przecież wieku nie oszuka. Niemiec uznał te argumenty za rozsądne. Wskazał kobiecie budynek dworcowej poczekalni i powiedział, że być może zaszło jakieś nieporozumienie. Należy je wyjaśnić. Gdy przeszli kilkanaście metrów, oficer miał już pewność. Rzeczywiście, ktoś popełnił błąd, ale przecież da się go naprawić. Podszedł do rozkładu jazdy, znalazł odpowiednią rubrykę i powiedział, że pociąg do Wiednia odjedzie jeszcze dziś, dokładnie za dwie godziny. Tu wskazał dworcowy zegar, którego starsza pani i tak nie widziała, miała przecież „nie te” okulary na nosie.
Przez ten czas — tłumaczył dalej esesman — można skorzystać z obozowych wygód. Po tak długiej podróży rekomendował łaźnię. Zaręczył, że zrelaksowana i odświeżona może wrócić na dworzec, odebrać tu dokumenty i poczekać na pociąg do domu. Dodał jeszcze, że za te wszystkie niedogodności on może tylko przeprosić.
Z relacji więźniów wynika, że ta rozmowa odbyła się z poszanowaniem wszelkich zasad. Kobieta w niczym nie uchybiła honorowi oficera, ten zaś argumentował rozsądnie i taktownie.
Inna sprawa, że Kurt Franz, przezywany w obozie „Lalką”, już potem, podczas pijackiej orgii, rechotał z innymi esesmanami, że do tysięcy już zagazowanych dołączył jeszcze siostrę słynnego Freuda.
Spokojne momenty na rampie należały do wyjątków.
Bo większość wagonów, które tu przyjeżdżały, to były śmierdzące chlorem, moczem i strachem towarowe lory. Nie posiadały miejsc siedzących, do załatwiania potrzeb fizjologicznych służyło wiadro w rogu. Transportowani — przecież trudno ich nazwać pasażerami — domyślali się, że nie jadą do pracy. Do środka wpychano po sto i więcej osób. Dwadzieścia takich wagonów wjeżdżało na rampę i wtedy zaczynał się brutalny rozładunek. Oskar Strawczyński dojechał do Treblinki 5 października 1942 roku. Jego podróż trwała kilkanaście godzin. On, jego żona i dzieci jakoś ją znieśli, ale dla rodziców, Malki i Józefa, to było nadludzkie wyzwanie. W wagonie był potworny ścisk, Niemcy wepchnęli doń ponad 150 kobiet, mężczyzn i dzieci. Niektórzy byli już ranni, tak jak znany mu z Łodzi adwokat. Sześćdziesięciolatek miał pecha, podczas załadunku żandarmi rozbili mu głowę nahajką. Nahajki poszły w ruch także podczas rozładunku. Gdy tylko otwarły się drzwi, na zmaltretowanych rzucili się ukraińscy wachmani. Bijąc i krzycząc, zagnali wszystkich na wielki plac między barakami. „Na placu — relacjonuje Strawczyński — mężczyznom kazano natychmiast oddzielić się od kobiet i dzieci, przy czym mężczyźni zostali ustawieni po prawej, kobiety zaś po lewej stronie”. Następnie kazano im się rozebrać do naga, kobiety zaś zagnano do baraku. W tym czasie do grupy Strawczyńskiego podjechał na koniu komendant placu. Wybrał około pięćdziesięciu mężczyzn, przeważnie rzemieślników. Wszystko odbyło się tak błyskawicznie, że Oskar nie zdążył nawet pożegnać się z bliskimi. Tu kończy się jego opis. Kolejne zdanie dotyczy już metody odparowania obciętych kobietom włosów, które następnie suszono i w pakach wysyłano do Niemiec. Służyły jako surowiec do produkcji tkanin i filcu, ale o tych wszystkich detalach Strawczyński dowiedział się potem.
Aby poznać szczegóły pierwszych trzydziestu, czterdziestu minut w Treblince — musimy towarzyszyć innym świadkom wydarzeń.
Abraham Kolski również przyjechał z Częstochowy, trzy dni przed Strawczyńskim. Zaraz po wyjściu z wagonu rozległ się głośny lament kobiet i dzieci. To tylko rozjuszyło wachmanów. Wściekli bili nahajkami. W bramie na plac stał esesman zwany „Akiwą”. To był Oberscharführer Kurt Küttner, kierownik podobozu I. W ręku trzymał bat. Zamachnął się i trafił Kolskiego w głowę. Ten zamroczony skręcił w prawo. I to zdecydowało o jego losie. Kilka godzin później dowiedział się, że był szczęściarzem.
„Pozostali, którzy poszli na lewo, już nie żyją. W przeciągu godziny albo dwóch było po wszystkim” — opowiedział wysłannikom Instytutu Yad Vashem w 1980 roku.
Borys „Kazik” Weinberg przyjechał do Treblinki z Warszawy. W jego wagonie tłoku nie było, najwyżej sto osób. Po rozdzieleniu z matką ktoś kazał mu zostać na placu. Wtedy otwarła się brama i wprowadzono nową grupę więźniów. Niemcy i Ukraińcy zaczęli ich straszliwie bić.
„Tego nie da się opisać, jak bili” — wspominał „Kazik”. W ruch poszły nie tylko nahajki, ale i metalowe drągi. Jeden z niemieckich oficerów spuścił ze smyczy psa. Ten gryzł i szarpał ludzi, aż ci znieruchomieli. Mimo to pozostali próbowali utrzymać szereg. Nie udało się. Pierwszy wywrócił się na drugiego, drugi na trzeciego.
„Zrobiła się kupa z ciał”.
Gdy ludzie się podnieśli, zostali zagnani do baraku. Moment ten wykorzystał jeden z nowych. Odłączył się od grupy „Kazika” i wślizgnął w szeregi pobitych, ale jego zdaniem już bezpiecznych więźniów. Przeliczył się, bo po chwili drzwi do baraku ponownie się otwarły i wyprowadzono na zewnątrz dwudziestu mężczyzn. Na oczach wszystkich zostali natychmiast rozstrzelani. Wtedy przed czoło wystąpił Hauptsturmführer Franz Stangl, komendant całego obozu.
Powiedział: „Ihr habt hier was gesehen” (coś tu zobaczyliście) i dodał, że doszło do niemiłego incydentu. Otóż jeden z nowo przybyłych warszawiaków, gdy jego szalbierstwo zostało wykryte, zdradził, że w Treblince szykuje się bunt. Został ukarany, ale na wszelki wypadek reszta więźniów razem z nim.
„»Mam rozkaz to samo zrobić z wami — dodał — ale nie chcę. Mam tutaj pracy auf Jahre lang (na długie lata). Kto będzie dobrze pracował, będziemy się z nim po ludzku obchodzili, dostaniecie jeść, prycze i kołdry do spania (…)«. Złote góry obiecywał” — relacjonował „Kazik”.
To uspokoiło trochę atmosferę. Reszta mężczyzn z transportu rozbierała się już w spokoju. Kobiety zdjęły buty i weszły do baraku, również żeby się rozebrać i dać ostrzyc.
„W ciągu pół dnia nie było śladu po całym transporcie”.
Mosze Klajman przyjechał z getta w Sobieniach-Jeziorach koło Góry Kalwarii. Transport pod koniec września 1942 roku był ogromny. Ludzie jeszcze wychodzili z wagonów, gdy na placu trwało już składanie ubrań. Mosze — w swoim miasteczku był strażakiem i wiedział, dokąd jadą transporty — przeczuwał, co się zaraz stanie. Dlatego szedł wolno, aby nie pogubić bliskich.
„Dostrzegłem moją mamę i siostrę, i brata, taty nie mogłem zobaczyć, gdyż wszyscy na raz zaczęliśmy spazmatycznie płakać. Nikogo już nie widziałem przed oczami, bo łzy lały się z oczu, to już nasze ostatnie minuty, jeszcze pocałunki — mój najdroższy synu, mój kochany” — opisywał te chwile w niepublikowanych wspomnieniach.
W tym momencie poczuł piekący ból. To jeden z wachmanów uderzył go pałką w głowę. „Wstawaj” — usłyszał za plecami. „Szybko!”
Gruby wachman zaczął się drzeć: „Byłeś razem z tamtymi dwoma mężczyznami! Ciągnąłeś razem z nimi martwych!”.
„Tak jest” — odpowiedział, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób uratował życie.
Po chwili został dołączony do grupy innych więźniów. Lagerältester, być może chodzi o Marcelego Galewskiego, rozkazał mu zmienić ubranie. Wciąż miał na sobie mundur strażaka.
Dookoła panował niewyobrażalny ruch. Nadzy mężczyźni ustawiali się w grupach, inni biegiem zanosili ubrania na stosy.
„Słychać było nieludzkie krzyki, wielu śmiało się histerycznie, dziko, jak szaleni. Część śpiewała Hatikvę, część śpiewała Szma Israel, część płakała. Ludzie starsi, małe dzieci, przy których wreszcie widać było matki, które niosły swoje nagie dzieci, tuląc je do serca. Dziecko moje, czym żeś zawiniło? Dziecko moje, masz tylko cztery miesiące, za co spotyka cię taka kara? Część z tych matek ciągnęła czworo dzieci za ręce i dwoje na rękach! Tak straszne obrazy widziały i słyszały moje oczy!”
Przez kolejne pół godziny Mosze sortował rzeczy po rozebranych. W pewnym momencie znalazł sukienkę i półsportowe buty. Należały do jego siostry. Wszystko wypadało mu z rąk, znowu zaczął szlochać. Ale nie został ukarany. Kapo dał mu chwilę na uspokojenie, po czym znowu zagnał do pracy.
Po jakimś czasie zorientował się, że może wreszcie zamienić słowo z sąsiadem. Zapytał go, gdzie się podziali ci wszyscy nadzy ludzie, a ten odpowiedział, że są tuż przy nich.
„Po drugiej stronie kabin widzisz gęsty, czarny dym” — wyjaśnił. „To są wszyscy ci nadzy”.
Klajman napisał, że zrobiło mu się ciemno przed oczami i poczuł, że wszystko w nim umiera.
Ten tekst jest fragmentem książki Michała Wójcika „Zemsta. Zapomniane powstania w obozach zagłady”
Trzydziestoośmioletni Aron Czechowicz był kupcem z Warszawy. On też wiedział, że deportacja z getta nie znaczy nic dobrego. Dlatego razem ze szwagrem wybudował kryjówkę w swojej kamienicy dla dwunastu członków rodziny. Wśród nich była Halinka, jego kilkuletnia córka. Gdy po wojnie Czechowicz składał relację z wypadków tego dnia, to właśnie z niej — zupełnie nieświadomie — uczynił bohaterkę swojej opowieści. Bo oto mała dziewczynka, uwieszona u jego szyi, staje się ostoją spokoju, jedyną osobą, która podtrzymuje wszystkich na duchu.
„Tatusiu, nie martw się, będziemy razem, pojedziemy na roboty” — mówiła, gdy fortel ze skrytką nie wypalił, a całą rodzinę zagnano na Umschlagplatz. Potem w dusznym wagonie ciągle szeptała ojcu, aby się nie martwił. Pierwszą rzeczą, którą Aron zobaczył na rampie, był wielki, wystający ponad kilkumetrowy parkan stos butów. Kilka, kilkanaście tysięcy par. To wtedy uświadomił sobie, że nie przyjechali tu na roboty. Ale nie było czasu na myślenie. Zaczęło się bicie i porządkowanie tłumu. A ten był ogromny, w dwudziestu wagonach trzy tysiące ludzi. Niemcy rozkazali mężczyznom klęknąć, w tym czasie kobiety z dziećmi zostały zagnane na plac między barakami. Nikt już nie pilnował bagaży, teraz należało za wszelką cenę zasłonić się od razów. W pewnym momencie Aron zauważył znajomego z Pragi. Zrozumiał, że ten pracuje tu od dawna. Chciał go przywołać, nawet do niego mrugnął. Ale ten, gdy go dostrzegł, wykonał jeden gest: pociągnął ręką po szyi.
Kilka minut później udało mu się podejść bliżej. Syknął, aby Czechowicz stanął w pierwszej linii i wkręcił się „do roboty”.
„Wszystko przepadło, próbuj się ratować choć ty” — zasugerował.
Ale Aron nic nie zrozumiał. Jak ma się ratować? Co z rodziną? O co mu chodzi? Zapewne dalej by klęczał, gdyby za rękaw nie szarpnął go szwagier. Razem przedarli się do pierwszego rzędu.
Po półgodzinie rzeczywiście zaczęła się selekcja. Czechowicz był małego wzrostu, ale stanął na palcach i się wyprężył. Został wybrany. Szwagier nie, więc próbował negocjować. Dostał jednak po głowie i musiał się cofnąć. Na szczęście po chwili, choć zakrwawiony, stał już obok.
Zaczęli sortować ubrania. Gdy rozległ się sygnał na przerwę obiadową, podbiegł do baraku, gdzie kilka godzin wcześniej zniknęły kobiety. Jego żona nadal tam była. Wyjrzała przez okno. Czechowicz zapamiętał, że miała oszalały wzrok.
„Aronku, daj wody dla dzieci” — wyszeptała.
Czechowicz chwycił jakąś leżącą miskę, nabrał wody ze studni i podał jej przez okno. Potem chwycił miotłę i wziął się do sprzątania placu. Zauważył, że kilku innych mężczyzn robi to samo. Wtedy z baraku zaczęły wychodzić nagie kobiety z dziećmi.
„Matki nie widziałem. Żona szła z córeczką i synkiem, obuwie w ręku. Podbiegłem do nich, całowałem się z nimi, choć to groziło śmiercią”.
Córeczka wsunęła mu do ręki złoty zegarek.
„Tatusiu, masz, ratuj się choć ty”. To były jej ostatnie słowa.
Kilka lat później napisał: „Co przeżywałem wtedy, to się nie da opisać. Już ich więcej nie zobaczyłem, co się dalej stało z nimi, nie widziałem”.
Szwagier zginął następnego dnia. Rano — po nieprzespanej nocy — nie mógł znaleźć buta. Wybiegł na zbiórkę w jednym. Zauważył to „Lalka”. Wyciągnął z szeregu i zastrzelił. Po prostu.
„Ostatnie jego spojrzenie ciągle pamiętam” — zeznał Czechowicz.
W podobnym, oficjalnym zeznaniu złożonym po wojnie na potrzeby śledztwa w sprawie mordu w Treblince Oskar Strawczyński pominął szczegóły dramatu. Skupił się na faktach. Opis jest beznamiętny. Powiedział, że gdy został wybrany do grupy, która zajęła się sortowaniem rzeczy, stracił kontakt z rodziną. Nigdy już jej nie zobaczył. Nie była to prawda, przynajmniej nie cała. Szczegóły ostatnich minut z bliskimi ujawnił w innym dokumencie. To wspomnienia, które spisał po wojnie w jidysz. Zostały wydane drukiem dopiero w 2007 roku. On sam nigdy się nie zgodził na ich publikację. Zrobiły
to dopiero jego wnuki, ponad czterdzieści lat po jego śmierci.
Wtedy, 5 października 1942 roku, gdy wyszedł z wagonu, był zbyt otumaniony, by myśleć racjonalnie. Jedynie instynkt mu podpowiedział, by trzymać bliskich przy sobie. Ale przecież nie mógł tego robić w nieskończoność. Na placu między barakami usłyszał komendę: „Kobiety w lewo, mężczyźni na prawo”. Spróbował wręczyć żonie koc dla córki, który wcześniej ukrył. Nie udało mu się. Został brutalnie odepchnięty, w ostatniej chwili złapał za rękę ojca. Wtedy zobaczył żonę ostatni raz, dosłownie przez sekundę ich spojrzenia skrzyżowały się.
„To wszystko…” — usłyszał jej słowa.
W tym miejscu relacja jest tak dramatyczna, że wygląda to na błąd. Jakby zgubił gdzieś jedno zdanie, może nawet cały fragment. Bo co to znaczy? Co „wszystko”?
Ale okazuje się, że i w oryginale, i w tłumaczeniu niczego nie brakuje. Wyjaśnienie jest dalej. Strawczyński napisał, że w tych krótkich słowach jest tak wiele rozpaczy i udręki, że pewnie innemu trudno to będzie zrozumieć.
„Dla mnie są otchłanią smutku” — napisał.
Ale na placu dramat się nie skończył. Wszystko działo się coraz szybciej. W tłum wjechał oficer na koniu. To był chyba „Lalka”. Krzyknął: „Rzemieślnicy, wystąp!”.
Strawczyński nie może zebrać myśli, nie odzywa się. Z letargu wyrywa go ktoś znajomy. To Aaron Berliner, z częstochowskiego Judenratu. Każe mu wstać z kolan i podejść. Ale on przecież trzyma za rękę klęczącego ojca. Puszcza go jednak i razem z Berlinerem podchodzą do esesmana.
„Zawód?” — pyta Niemiec.
„Blacharz”.
Esesman niedbałym gestem każe mu dołączyć do grupy obok, stojący tu są równie zdezorientowani. Jest ich sześćdziesięciu.
Wtedy podchodzi do nich muskularny gigant. Potem okaże się, że to kapo Rakowski, który zostanie „starszym obozu”, szefem wszystkich kapo. Oprócz niego na placu uwija się także kapo Jurek, przywódca „czerwonych”. Ten lży i klnie, jest brutalny.
„W Warszawie był kierowcą rikszy, tu wreszcie może być kimś” — podsumował trzeźwo Strawczyński.
Popychany i bity, zaczyna sortować rzeczy. Nagle widzi coś, czego nie rozumie i nie umie przyporządkować do żadnej racjonalnej czynności. W stronę wielkiej sterty ubrań biegnie tłum nagich mężczyzn, każdy trzyma swoje ubrania i bagaże. Wyglądają co najmniej absurdalnie. Bo dobiegają do wielkiego kopca, rzucają rzeczy przed siebie i zawracają. Ciekawe, jak potem odnajdą swoje rzeczy? — myśli.
Bieganinie przygląda się „Lalka”. Esesman też wygląda na zaintrygowanego. W pewnym momencie zdejmuje z ramienia karabin, długo celuje i strzela. Trafia mężczyznę w pośladek. Rannym okazuje się Chaim Sztajer z Częstochowy. Strawczyński podał w relacji jego nazwisko, bo w obozie się poznali. Pracowali w tym samym komando. Po wojnie Sztajer wyemigrował do Australii, tam — w polskim konsulacie w Sydney i pod przysięgą — złożył relację o ostatnich chwilach dr. Janusza Korczaka zagazowanego na początku sierpnia 1942 roku. Jednostronicowy zapis jest wstrząsający, ale historycy słusznie podejrzewają, że musiał dotyczyć kogoś innego. Korczak umierał, gdy Sztajer był jeszcze w Częstochowie. Nie mógł być świadkiem jego śmierci. Teraz trzydziestotrzylatek leży na ziemi i wije się z bólu. „Lalka” powolnym krokiem podchodzi do niego i nie zważając na krzyki, każe ściągnąć
spodnie.
„Phi, nie trafiłem w jaja” — prycha niezadowolony.
W tym miejscu Strawczyński jakby miał dość. Kończy opis. O ojcu ani słowa. Dziś już wiadomo, że nic nie napisał, bo nic nie rozumiał. Nie był w stanie tego pojąć. Był inteligentnym, normalnym, dojrzałym mężczyzną, ale wobec tego, co tu zastał — okazał się bezsilny. W jego wspomnieniach brakuje opisu dwóch kolejnych dni. Nic nie zginęło, jego rękopis jest cały. Po prostu nie był w stanie oddać tych chwil słowami.
W podobnym stanie byli również inni. Richard Glazar, który przyjechał do Treblinki z czeskiego Terezinu (numer transportu Bg-417), intelektualnie również był bezsilny. Opisał te chwile w wielu różnych relacjach, opowiadał w filmach. Miał o tyle szczęście, że zaraz po „pozytywnej” selekcji, gdy jakiś esesman wspaniałomyślnie dał mu żyć, natknął się na gadatliwego więźnia.