Wikingowie w Wielkim Mieście
Przeczytaj też: Ryzykowne życie Wikinga
Radosław wzruszył ramionami i znów się wyszczerzył. Opuściliśmy zaułek, gdy sprawdził, że nikt nas nie widział. Szedł u mojego boku spokojnym krokiem, jakbyśmy byli parą starych przyjaciół, którzy udają się do pobliskiej karczmy. Nogi wciąż mi drżały, co utrudniało podtrzymanie tej iluzji.
— Mój ojciec zwykł mawiać: poznasz miarę człowieka po jego wrogach — stwierdził Radosław wesołym tonem. — Jeśli poważnie traktować jego słowa, musisz być znaczną postacią mimo tak młodego wieku, skoro masz na karku samego króla Danii, Haralda Sinozębego.
— Nie zapominajmy o księciu Rusi, Jaropełku — dodałem z ponurą miną, bacząc na jego reakcję, ponieważ pochodził z tamtej części świata.
Zmilczał uwagę o najstarszym z synów władcy Rusi, choć oczy zrobiły mu się bardziej okrągłe. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili, gdy zdołałem już uspokoić rozdygotane nerwy.
Próbowałem skupić myśli, zastanawiając się, co będzie teraz, gdy straciłem szablę, ale oczami wyobraźni wciąż widziałem tylko ostrze noża wychodzące z karku Duńczyka i słyszałem towarzyszący temu ruchowi syk upuszczanej krwi, tak podobny do dźwięku, jaki wydaje woda cięta kilem smoczej łodzi. Trzeba uważać na człowieka, który jest zdolny do zrobienia takiej rzeczy bliźniemu.
— Co ci ukradli? — zapytał niespodziewanie Radosław. Lśniące na jego twarzy krople deszczu zamieniły ją w maskę pełną bruzd i wybrzuszeń.
Co mi ukradli? Dobre pytanie, ale odpowiedziałem na nie zgodnie z prawdą.
— Runicznego węża. Jeden z filarów naszego świata.
Zaprowadziłem go do naszego hovu znajdującego się w zrujnowanym portowym magazynie — wy także uczynilibyście podobnie z człowiekiem, który uratował wam życie. Sighvat, Kvasir, Krótki Eldgrim oraz reszta Zaprzysiężonych kulili się wokół dymiącego przeraźliwie kosza żarowego, gawędząc o tym, co zawsze: że Orm da im już niedługo dobry okręt, dzięki któremu wrócą na morza i znów staną się prawdziwymi mężczyznami.
Problem w tym, że Orm nie miał pojęcia, jak tego dokonać. Moja inwencja wyczerpała się wiele miesięcy temu, gdy wyprowadziłem tuzin ocalonych z grobowca Atliego, zwanego przez Rzymian Attylą. Przekupiłem wojowników stepu tą garstką srebra, którą zdołałem zrabować, nim kurhan został zalany wodą, a ja nieomalże utonąłem, gdyż metal poupychany w cholewach wciągał mnie w odmęty.
Gdy wylądowaliśmy na nabrzeżu Miklagardu, nie mogłem się ich już pozbyć. Łazili za mną jak stado bezpańskich psów. Za mną, zwykłym dzieciuchem. Najmłodszy z nich mógł nazwać mnie synkiem, zamiast chwalić się przed każdym napotkanym człowiekiem, że jestem najmądrzejszym młodzieńcem, z jakim przyszło mu dzielić los i róg piwa, mimo że stałem tuż obok, chłonąc z rozdziawioną gębą cuda Wielkiego Miasta Rzymian.
Mieszkańcy zabijali czas, zajadając się darmowym chlebem i zdzierając gardła na wyścigach rydwanów albo zwykłych koni ścigających się po Hipodromie. Po zawodach dochodziło często do bijatyk, ponieważ co bardziej krewcy kibice pięściami udowadniali wyższość swoich Zielonych lub Niebieskich pupili, co wiodło prostą drogą do zamieszek rozlewających się aż po najdalsze dzielnice miasta.
Wypalone ruiny były widomym znakiem ubiegłorocznych niepokojów wznieconych przez przeciwników Nicefora Fokasa, człowieka, który rządził teraz tym grodem. Rozruchy zostały szybko stłumione, lecz nie ustalono, kto stał za podpaleniami. Tu i ówdzie szeptano, że to może być sprawka Leona Balantesa, ten jednak wykazał się rozsądkiem i podobnie jak wielu jego towarzyszy zniknął na dłuższy czas z Wielkiego Miasta.
To był gród o mrocznej duszy. Nawet ścieki, które wypluwał do rynsztoków, miały barwę kruczych piór, czuliśmy więc — wbrew skomplikowanym jak sploty węża zapewnieniom tubylców — że na ulicach Miklagardu zalęgło się zło. Wiedzieliśmy dobrze, czym są krwawe waśnie, ale pokrętnych i zdradzieckich intryg tutejszych możnowładców nie byliśmy w stanie pojąć, podobnie jak tego, że powożący rydwanami ganiają za sobą, zamiast walczyć.
Gapiliśmy się z szeroko otwartymi ustami — zupełnie jakbyśmy byli dziećmi — na pękaty stateczek, który nas zabrał, ale musieliśmy się nauczyć jego obsługi, i to szybko. Zrozumieliśmy też, że nazywanie ludzi z jego załogi Grekami będzie traktowane jako obraza. Oni sami uważali się za Rzymian — ostatnich prawdziwych, jacy przetrwali. Mimo że pisali i mówili wyłącznie po grecku (mało kto znał dzisiaj podstawy łaciny), to jednak im nie przeszkadzało w zabagnianiu własnego języka naleciałościami.
Dowiedzieliśmy się też, że mieszkają w Nowym Rzymie, a nie jakimś Konstantynopolu, Miklagardzie, Omfalos, Pępku Świata czy Wielkim Mieście. Wyjaśnili nam, że tutejszy władca to nie cesarz, tylko bazyleus, a obecny kazał się nawet tytułować bazyleusem autokratorem.
Oznajmili nam, że są cywilizowanymi ludźmi, a my nie zostaniemy wpuszczeni do żadnego porządnego domu, ponieważ moglibyśmy ukraść rodowe srebra albo wychędożyć córki gospodarza — najpewniej dopuścimy się obu tych czynów — nie mówiąc już o naniesieniu błota na marmurowe posadzki.
Dowiedzieliśmy się tego wszystkiego nie od przyjaznych ludzi, tylko z krzywych spojrzeń i pogardliwie wykrzywionych ust. Niewolnicy mogli liczyć na lepsze traktowanie niż my. Mieli darmowy wikt i opierunek, podczas gdy my zarabialiśmy marne grosze u tłustego pół-Greka, te zaś nie wystarczały nawet na porządny miód — o ile znaleźlibyśmy jakiś zacny trunek w tym zapomnianym przez bogów miejscu — ani na dobre dupczenie. Zapas srebra Atliego był już na wyczerpaniu, nadal nie miałem też pomysłu na dalsze życie i zaczynałem się zastanawiać, jak długo jeszcze Zaprzysiężeni będą znosić te upokorzenia.
Od czasu do czasu podchodzili do mnie skrycie, samotnie albo parami, i wypytywali, co też widziałem wewnątrz kurhanu Attyli. Odpowiadałem zawsze tak samo: była tam góra poczerniałego ze starości srebra i tron, na którym zasiadł Einar, jarl, który nas tam sprowadził i stał się najbogatszym martwym człowiekiem tego świata.
Wszyscy tam byliśmy — choć tylko ja wszedłem do wnętrza kurhanu — lecz żaden z ocalonych nie znalazłby drogi powrotnej przez szerokie i pofalowane jak morze stepy. Wiedziałem jednak, że wciąż ich tam ciągnie mimo ogromu cierpień, śmierci tylu towarzyszy broni i wiedzy o ciągle im zagrażającej niebezpiecznej, ohydnej magii.
Powyższy tekst pochodzi z:
A nade wszystko zdawali sobie sprawę z klątwy będącej skutkiem złamania złożonej sobie nawzajem przysięgi. Byli świadkami kary, jaką poniósł za to Einar. Żaden z nich nie ważył się więc wymknąć nocą, by na własną rękę szukać skarbu. Nie byłem tylko pewien, czy powstrzymuje ich lęk czy raczej nieznajomość drogi, lecz musiałem pamiętać, że wciąż mam do czynienia z prawdziwymi ludźmi Północy, którzy wiedzieli o górze srebra spoczywającej gdzieś w stepie i rzuconej na nie klątwie. Walka, w której ich strach mierzył się z pożądaniem, trwała od tamtej pory nieustannie, noc za nocą, dzień za dniem.
Niemal każdego wieczora, gdy gromadziliśmy się w fałszywym zaciszu naszego nowego hovu, któryś z nich prosił mnie o pokazanie szabli z zakrzywioną klingą, którą zdołałem wynieść z grobowca. Kowal, który ją wykuł, był półkrwi karłem albo smoczym księciem, ale na pewno nie człowiekiem. Można było nią przeciąć żelazne kowadło, na którym została najpierw wykuta, a potem ozdobiona runiczną pętlą w kształcie węża i sentencją, której dzisiaj nikt już nie umiał odczytać.
Zaprzysiężeni podchodzili i gapili się z podziwem na stalowe ostrze oraz nowe runy, które ja sam wyryłem na drewnianej rękojeści. Dopiero niedawno nauczyłem się tej sztuki, wciąż potrzebowałem przy ich układaniu pomocy. Na moje szczęście te okazały się dość proste i niemal każdy z Zaprzysiężonych potrafił je odczytać. Nie mieli z tym problemu nawet ci, którzy musieli wodzić po nich palcami, mamrocząc cicho pod nosem. Ale tylko ja wiedziałem, że dzięki nim będę mógł odnaleźć grobowiec Atliego, jakbym miał mapę morza traw.
Mapę, którą właśnie utraciłem.
Takie myśli — czarniejsze nawet od ścieków wypełniających kanały Miklagardu — kłębiły mi się w głowie, gdy szedłem ze zwieszonymi ramionami w kierunku walącego się magazynu, prowadząc za sobą wielkiego Słowianina. Silny wiatr wył nad naszymi głowami, a porywana przezeń piana z fal na pobliskiej cieśninie unosiła się wysoko w niebo, lśniąc na nim niczym roje gwiazd.
— Wyglądasz, jakbyś poszedł do łoża ze złotowłosą Sif, a obudził się u boku ostatniej szkarady — mruknął Kvasir, gdy wtoczyłem się do środka, otrzepując opończę i kaptur z deszczówki.
Nadal miał dobre i czujne oko — to zdrowe, rzecz jasna. Drugie było martwe jak śnięta ryba, źrenica zniknęła całkowicie pod pokrywającym je bielmem. Przeniósł wzrok na Radosława, zmierzył go od od stóp po głowę, ale zmilczał.
— Złotowłosa żona Thora nawet by na niego nie spojrzała — rzucił ktoś inny melodyjnym głosem. — Ale połowa każdej greckiej załogi na pewno chętnie by go bliżej poznała. Może to jest jakiś sposób na wydostanie nas z tego bagna?
— Owszem, choć raczej od dupy strony — zakpił Finn Koński Łeb, poruszając znacząco biodrami i rżąc głośno z własnego dowcipu.
Widząc ganiące spojrzenie brata Johna, ucichł jednak szybko, choć nie przestał szczerzyć zębów i trącać łokciem siedzących obok, sprawdzając czy zrozumieli jego cięty przytyk.
— Nie przejmuj się — powiedział brat John, ujmując mnie za łokieć. — Podejdź, usiądź między nami. Mamy pełen kociołek… czegoś… z warzyw, które ukradł Sighvat i gołębi upolowanych przez Finna. Jest też cały płaski chleb. Strawy wystarczy także dla naszego gościa.
Ludzie przesunęli się, robiąc nam miejsce przy koszu żarowym, a brat John usadził nas i dał po czarce wywaru oraz kawałku chleba. Sądząc po spojrzeniu Radosława, rosół z gołębi nie był najwykwintniejszą potrawą, jaką oferowano mu w Miklagardzie. Nasz hov — z hulającym po nim swobodnie wiatrem, dzięki któremu węgle w koszu żarzyły się wciąż jasno — także nie wyglądał na miejsce, w jakim zwykł przebywać. Wyszczerzył jednak zęby i upił gorącego wywaru, dając znak, że został godnie przyjęty. Ja także jadłem, lecz w ustach czułem tylko smak kurzu.
Przedstawiłem Radosława. Wyjaśniłem, dlaczego się tu pojawił, i przyznałem, że doszło do tego, czego wszyscy się wciąż obawiali — runiczny wąż został skradziony. Cisza, która zapadła po moich słowach, była przytłaczająca, przerywało ją wyłącznie zawodzenie wiatru kołyszącego bujną grzywką brata Johna. Zdawało mi się, że słyszę w niej trzeszczenie posad naszego świata.
Brata Johna spotkaliśmy na pokładzie statku, którym przepłynęliśmy Morze Czerni. Grek i jego załoga uważali go za jednego z nas, a my sądziliśmy, że to członek załogi. Prawdę poznaliśmy dopiero w Miklagardzie, gdy wysadzono go razem z nami. Zabraliśmy nieszczęśnika ze sobą, widząc w tych wydarzeniach kolejną sztuczkę Lokiego, a on zadziwił wszystkich, przyznając, że wcześniej był kapłanem Chrystusa.
Ale nie takim jak Martin, podstępny mnich z Hammaburga, którego powinienem był zabić, gdy miałem ku temu okazję. Brat John pochodził z Dyfflina i był zupełnie innym człowiekiem. Nie golił głowy na czubku, jak to mieli w zwyczaju inni kapłani jego wyznania, za to ścinał włosy nad czołem, gdy tylko zaczynały mu przeszkadzać.
— Tak robili nasi druidzi, w dawnych czasach — wyjaśniał z rozbawieniem, kiedy go o to pytaliśmy.
Nie nosił habitu, lubił się też napić, podupczyć i mimo wzrostu siedzącego psa zawsze był skory do bitki. Już po raz drugi próbował dostać się do Serklandu, aby odwiedzić święte miasto Chrystusa. Za pierwszym nie zdołał przeprawić się za morze, a — jak sam twierdził — od osiągnięcia tego celu zależy jego zbawienie.
Teraz wiedziałem już, jak czuje się człowiek w takiej potrzebie — nie śmiałem nawet spojrzeć w oczy moim towarzyszom.
— Starkad — mamrotał Kvasir. — Jebana jego mać.
Spuścił głowę. Pozostali odpowiedzieli mu pomrukami, warknięciami albo pociąganiem nosami, ale dla mnie najgorsza była grobowa cisza, która nastąpiła po wyrażeniu przez nich dezaprobaty.
Przerwał ją dopiero Sighvat.
— Musimy ją odzyskać — oświadczył, a Kvasir prychnął z odrazą, dając mu do zrozumienia, że to oczywista oczywistość.
— Urwę mu łeb i nasikam w szyję — warczał Finn, a ja nie byłem pewien, czy chodzi mu o Starkada czy o mnie.
Radosław przestał żuć mięso i zamarł z na wpół podniesioną czarką, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że utraciłem coś naprawdę cennego.
— Starkad — wycedził Finn tak jadowitym tonem, że jego ślina mogłaby trawić żelazo. Wstał i dobył saksa, spoglądając znacząco w moim kierunku. Pozostali poparli go głośnymi pomrukami, w półmroku zalśniły kolejne ostrza.
Powyższy tekst pochodzi z:
Rozpacz targała mą duszę jak stado wilków powalonego jelenia.
— Zrobił to z polecenia Greka imieniem Choniates — powiedziałem.
— Tak, zgadza się, widzieliśmy go w willi — poparł mnie Sighvat i jeśli istniał mrok głębszy niż ten, który przebijał z jego głosu, to bogowie nie raczyli nam go jeszcze pokazać.
Finn zmrużył oczy, ponieważ dobrze wiedział, co to oznacza. Choniates miał pieniądze i władzę, a co za tym idzie, dysponował zbrojną strażą i mógł naginać prawo. My byliśmy w Wielkim Mieście cudzoziemcami, czyli nikim. Mieszkańcy Miklagardu drogo zapłacili za wiedzę, czym zajmują się ludzie północy w swoich domach, gdy przyjdzie długa, mroczna zima. A zwłaszcza ci, którzy nie mają na podorędziu żon. Dlatego w tabernae Wielkiego Miasta i na jego ulicach nie chciano widzieć wiecznie zapijaczonych wikingów, skorych do bójek i zabijania siebie nawzajem albo, co gorsza, mordowania uczciwych obywateli grodu. Z tego też powodu ustanowiono nowe prawo, zwane tutaj szwedzkim. Zabroniono nam noszenia broni, a każdy przyłapany na ulicy po zmroku trafiał natychmiast do lochu. Pozwalano nam tylko na okresowe przebywanie za murami, a jeśli ktoś nie zdążył odpłynąć stąd na czas, bywał wywożony siłą za najbliższą granicę.
Finn odrzucił głowę do tyłu z taką mocą, że ścięgna na jego karku przypominały naprężone liny podtrzymujące maszt i skwitował to wszystko przeciągłym skowytem, na dźwięk którego rozszczekały się wszystkie okoliczne psy. Nawet on wiedział, że zaatakowanie marmurowego hovu Choniatesa, wyważenie kopniakiem drzwi i bicie drania, dopóki nie odda runicznej szabli, mijało się z celem. Narazilibyśmy się tylko na pewną śmierć.
— Choniates to kupiec cieszący się tutaj sporym szacunkiem — wtrącił Radosław. Jego głos zabrzmiał dziwnie cicho i spokojnie w otaczającej go wrzawie. — Jesteście pewni, że maczał paluchy w tej kradzieży? I niech mi ktoś wreszcie wyjaśni, czym jest ten runiczny wąż.
Popatrzyli na niego z wyrzutem, zamiast odpowiedzieć. Byli pewni, że Architos Choniates ma moją szablę. Zobaczył ją kilka tygodni temu i od tamtej pory spodziewałem się podobnego ruchu z jego strony, a gdy w końcu nastąpił, byłem na tyle nieroztropny, że dałem się podejść.
Gdy wytoczyliśmy się na nabrzeże portowe, od razu dano nam do zrozumienia, że będziemy mieli spokój, o ile zapłacimy komu trzeba. Zostało mi jeszcze pół buta błyskotek i monet wyniesionych z grobowca Atliego; niestety, w dzisiejszych czasach nie można już było używać ich jako pieniędzy. Musieliśmy je sprzedać po cenie wagi srebra — a gdy pytaliśmy, kto może to załatwić, nazwisko Architos Choniates wypływało za każdym razem, zupełnie jak gówno w ścieku.
Dwa dni zajęło nam dogranie tej sprawy, ponieważ do tak ważnego kupca nie można było wejść ot, tak sobie. Zwłaszcza gdy miało się na tyłku tylko brudne, obdarte portki. Nie miał żadnego kramu, chociaż był znany na mieście jako linaropulos, czyli sprzedawca tkanin — co pasowało do niego tak jak określenie „facet rzucający młotem” do Thora.
Choniates zajmował się wszystkim, ale jego specjalnością były tkaniny, a zwłaszcza jedwabie. Wszyscy wiedzieli też, że nienawidził kościoła chrześcijańskiego z powodu monopolu, jaki ten ostatni posiadał na import owych drogich tkanin. Brat John znalazł tapetasa, czyli sprzedawcę dywanów, którego przyjaciel znał pewnego spadone pracującego dla Choniatesa i dwa dni później człowiek ten pojawił się w „Delfinie”.
Ściślej rzecz ujmując, zatrzymał się przed tawerną, jako że człowiek jego pokroju za nic w świecie nie wszedłby do podobnego przybytku. Nawet lejący jak z cebra deszcz nie zmusił go do tego. Siedział więc w wynajętej lektyce, otoczony najemnikami ze stajni Niebieskich. O tym, że jego ochroniarze naprawdę należą do gildii, świadczyły ciężkie, ozdobne naszyjniki. Wszyscy wyglądali potężnie i groźnie, jak na zawodników przystało, i nosili się według najnowszej mody Wielkiego Miasta: ich tuniki były obcisłe w pasie i usztywniane w ramionach, przez co wydawali się jeszcze masywniejsi. Do tego mieli bogato zdobione spodnie i buty. Włosy ścinali z przodu krótko, a z tyłu pozostawiali długie.
Sprawiali wrażenie stepowego plemienia, które ktoś przez omyłkę wpuścił do miasta, ale gdy jeden z nich wszedł do „Delfina”, by zapytać o Orma Kupca, o mało się nie popłakał, słysząc pohukiwania i zaczepki mężczyzn, którzy wiedzieli, czym jest walka na śmierć i życie.
Wyszliśmy wszyscy, ponieważ Zaprzysiężeni chcieli zobaczyć owego spadone, czyli mężczyznę bez jajec. Srodze się jednak zawiedli: wyglądał jak każdy z nas — był tylko nieco czyściejszy i bardziej wyniosły. Pocił się jak mysz pod grubym płaszczem z kapturem, w którym wyglądał jak jeden z tych starych rzymskich posągów, gdy zdawkowo kiwał głową w kierunku obserwującej go z otwartymi gębami bandy obdartusów.
— Pozdrowienia od Architosa Choniatesa — odezwał się czystą greką. — Jestem Niketas. Mój pan kazał mi powiedzieć, że przyjmie was jutro. Ktoś pojawi się tutaj i zabierze was do niego… — zamilkł na chwilę, wodząc wzrokiem po naszych twarzach.
Ja rozumiałem go bez problemu, brat John także, ale reszta znała tylko kilka słów w tym języku, w sam raz tyle, by dostać po gębie albo zamówić kolejną porcję napitku, nic więc dziwnego, że gapili się na niego jak wół na malowane wrota. Finn Koński Łeb przyklęknął nawet, by zajrzeć do wnętrza lektyki, i z tego co zauważyłem, zabierał się do podniesienia rąbka szaty, chcąc zobaczyć, jak wygląda to, czego tam miało nie być.
— Będziemy gotowi — obiecałem, ciągnąc Finna za ucho. — Przekaż najszczersze podziękowania swojemu panu.
Skinął uprzejmie głową, ale zaraz się zawahał. Finn skrzywił się i rozmasował ucho, teraz dla odmiany wlepiając gały w jednego z ochroniarzy.
— Możesz przyprowadzić nie więcej niż trzech swoich — rzucił Niketas na odchodnym. — Wybierz takich, którzy potrafią się zachować.
— Potrafią się zachować — przedrzeźnił go brat John, gdy patrzyliśmy na oddalającą się lektykę. — Czyli co robią?
Powyższy tekst pochodzi z:
W końcu zdecydowałem, że zabiorę ze sobą Sighvata i brata Johna, ignorując żądania Finna, by i jego dołączyć do naszej grupki.
— Może chcieć was okraść — upierał się Koński Łeb. — Albo naśle zbirów, aby zasadzili się na was po drodze.
— To tylko kupiec — tłumaczyłem mu cierpliwie — a tacy dbają o swoją reputację. Nie zaszedłby tak daleko, gdyby rabował kogo popadnie.
Niestety, nie miałem racji.
Następnego dnia zostaliśmy odprowadzeni przez innego z dworzan Choniatesa na drugi kraniec grodu, gdzie mieszkali zamożniejsi ludzie. Niketas powitał nas w nieskazitelnym atrium wielkiej willi. Zmierzył nas przy tym wzrokiem, unosząc jedną brew. Nie spodobały mu się nasze obszarpane szaty, dziurawe podeszwy i zmierzwione brody. Sam czułem się jak plama brudu na wypolerowanej marmurowej posadzce.
Sighvat, który był nadzwyczaj dumny ze swojego wyglądu — jak my wszyscy zresztą, ponieważ ludzie północy w porównaniu z innymi nacjami mogli uchodzić za wzór czystości — spojrzał na eunucha bykiem i syknął:
— Gdybyś miał jaja, właśnie byś je stracił.
Niketas, który zapewne dość często słyszał podobne pogróżki, pokiwał tylko głową i wyszedł z atrium. Nie wiem, czy Choniates był tak zajętym człowiekiem, czy jego eunuch postanowił się na nas odegrać, ale czekaliśmy na spotkanie naprawdę długo. To jednak dało nam okazję do obserwowania życia w tej beztroskiej dzielnicy miasta. Ludzie przybywali do wytwornej willi Choniatesa i opuszczali jej progi, choć nie widzieliśmy żadnego sensu i celu tych wizyt. Zupełnie jakby przychodzili tutaj, by postać chwilę przy polerowanej balustradzie, porozmawiać, pośmiać się, poradować życiem. Ogrzać się w ten chłodny, wilgotny dzień ciepłem bijącym spod posadzki.
Popijali wino z czarek, wypluwali je ze śmiechem w ofierze starym bogom, karcąc tych, którzy nieroztropnie zabrudzili sobie szaty, i otrzepywali ich poły upierścienionymi dłońmi. Sighvat zastanawiał się wespół ze mną, czy dalibyśmy radę pościągać te precjoza z ich rąk, nie obcinając przy tym paluchów, ale bardziej interesowało nas to, jakim cudem podgrzewane są podłogi. Przecież płonący pod nimi ogień powinien wypalić to miejsce do cna.
Choniates, gdy w końcu dopuszczono nas przed jego oblicze, okazał się wysokim siwowłosym mężczyzną odzianym w nieskazitelne złoto-białe szaty. Najpierw rozmawiał z nami, siedząc w fotelu, otoczony przez ludzi, którzy zmiękczali mu skórę na twarzy szmatkami nasączonymi gorącą wodą, nacierali kremami, a potem ku naszemu zaskoczeniu zaczęli go malować jak jakąś babę. Nałożyli mu nawet brązowy puder na powieki.
Traktował nas z góry, z niechęcią — byłem dla niego tylko źle ubranym Waregiem, trzymającym przy piersi poszarpane zawiniątko, któremu towarzyszył wielkolud o lisim pysku i kurduplowaty heretycki mnich o złym spojrzeniu, który mówił po łacinie i grecku, ale za to z mocnym akcentem.
Jego zainteresowanie nami gwałtownie wzrosło, gdy zobaczył monetę, czemu wcale się nie dziwiłem. To było srebro Wolsungów wydarte z mrocznego wnętrza grobowca Atliego, dlatego bez końca obracał je w wymuskanych palcach. Znał jej wartość w srebrze, a co więcej wiedział, czym jest, i zrozumiał, że plotki o Zaprzysiężonych nie były do końca zmyślone.
Zapytał, czy może zobaczyć szablę, a gdy przystałem na to niechętnie i odwinąłem szmaty, wszystko uległo zmianie. Z trudem powstrzymał się od wyciągnięcia po nią ręki — wiedział już, kim jest Orm, o którym tyle mówiono; dostrzegł piękno oraz wartość zakrzywionego ostrza, mimo że nie miał pojęcia, co oznaczają runy wyryte na klindze i rękojeści.
— Czy ją także chcesz sprzedać? — zapytał, ale pokręciłem głową i zaraz ją schowałem, gdyż zauważyłem w jego oczach błysk, do którego zdążyłem już przywyknąć: chorą chciwość, wyrachowane spojrzenie człowieka, który zaczyna się zastanawiać, czy opowieści o srebrnym skarbie Attyli nie są przypadkiem prawdziwe, a jeśli tak, gdzie go można znaleźć? Szabla, którą znów ukryłem w zawiniątku, była dla niego tym, czym jest słońce dla kwiatów. Choniates poderwał się z fotela, by choć jeszcze przez chwilę widzieć bijący od niej blask, zanim zniknęła na dobre wśród brudnych szmat. Już wtedy wiedziałem, że pokazanie mu szabli było błędem, i na pewno nie skończy się na przyjęciu odmowy.
Odesłał obsługujących go golibrodów, zaoferował wino — przyjąłem je, upiłem łyk, okazało się, że nie było rozwodnione. Moje zaskoczenie było tak wielkie, że wybuchnąłem śmiechem. Pod koniec tego niezwykle długiego popołudnia Choniates zrozumiał w końcu, że nie dowie się niczego na temat pochodzenia posiadanych przez nas monet i świecidełek.
Kupił je więc, płacąc gotówką. Zażądałem nieco więcej, niż zamierzałem — głównie z powodu jego niecnych podstępów, takich jak próba upicia nas przed targowaniem.
— Całkiem dobrze nam poszło — ucieszył się brat John, gdy wróciliśmy na lśniącą od deszczu ulicę.
— Powinniśmy się pilnować — mruknął Sighvat, który zauważył te same oznaki, co ja.
Gdy odwróciliśmy się, by po raz ostatni spojrzeć na marmurowy hov kupca, ujrzeliśmy kuśtykającego wolno Starkada. Wszedł główną bramą, jak ktoś znajomy. Rozglądał się, lecz nie jak człowiek węszący podstęp: po prostu sprawdzał, czy nikt za nim nie idzie. Gdyby nawet nie utykał tak mocno — co zawdzięczał ranie zadanej przez Einara — i tak byśmy go rozpoznali. Nie zapomina się śmiertelnego wroga. Chwilę później zza załomu muru wynurzył się patrol straży. Zniknęliśmy w bocznej alejce, zanim zostaliśmy zauważeni, oszczędzając sobie wielu niezbyt wygodnych pytań.
Od tamtego dnia minęło już kilka tygodni. Trzeba przyznać, że Choniates okazał się człowiekiem nad wyraz cierpliwym i przebiegłym. Odczekał wystarczająco długo, abyśmy… abym ja poczuł się bezpiecznie i przestał być czujny.
Powyższy tekst pochodzi z:
I tak się sprawy miały. Wiedzieliśmy, kto ukradł mi runiczną szablę, ale to tylko pogarszało sytuację.
Finn czerwieniał coraz mocniej, w końcu nie wytrzymał i zaczął rąbać nożem oprawianego właśnie gołębia. Strzępki piór i krwawe ochłapy latały wokół naszych głów, dopóki nie wyładował wściekłości i nie klapnął ciężko na zad. Radosław, zdziwiony jego wybuchem, wydłubał pióra ze swojej czarki i zajadał dalej wolno, wypluwając kostki. Nie odzywaliśmy się, smutek podczołgał się niepostrzeżenie i zaległ przy koszu żarowym, zwinięty w kłębek jak wierny pies.
Brat John mrugnął do mnie i jego okolone rzadką brodą krągłe oblicze opromienił uśmiech. Podrzucił w dłoni garść ułomków srebra.
— Mam tutaj dość pieniędzy, abyśmy mogli wypić przynajmniej po kubku — obwieścił. — I pozbyć się niesmaku po żarciu upichconym przez Finna.
Koński Łeb spojrzał na niego ponuro.
— Jeśli znajdziesz więcej srebra, karle, może pozwolimy sobie na coś lepszego niż te latające szczury, za którymi muszę się tyle naganiać. Chwilowo musisz przywyknąć do mojej kuchni. Będziemy jadać tak albo jeszcze gorzej, dopóki nie odzyskamy szabli.
Pozostali zaśmiali się, ale w tym wybuchu niewiele było radości. Utrata mitycznej broni przybiła wszystkich. Gołębie były w tym mieście wielkie i tłuste, wystarczyło rzucić kawałek chleba, by je złapać. Nie smakowały nam jednak, więc obietnica napitku ucieszyła wszystkich prócz mnie. Ja wolałem zapytać Johna, skąd ma tyle pieniędzy.
— Z kościoła, chłopcze. Bóg dał.
— Z jakiego kościoła?
Kurduplowaty mnich machnął tylko ręką, mniej więcej w kierunku Islandii.
— To było takie zasobne miejsce — rzucił. — Uczęszczane. Przez bogatych. Można by rzec, niekończące się źródło dóbr wszelakich…
— Znowu rżnąłeś ludziom mieszki, świętoszku — burknął Kvasir.
Brat John zauważył moje spojrzenie i wzruszył ramionami.
— Tylko jednemu. Wyjątkowo gorliwemu wyznawcy. Ale stać go było na taką ofiarę. Radix omnium malorum est cupiditas, było nie było.
— Przestańże mielić ozorem po tej twojej łacinie — warknął Kvasir — jakbyśmy wszyscy rozumieli, co tam bredzisz. Mów, Ormie, o co mu chodzi?
— Dobrze prawi — odparłem. — Pragnienie bogactwa jest źródłem wszelkiego zła.
Kvasir jęknął, kręcąc głową z dezaprobatą i uśmiechając się jednocześnie. Ale w oczach brata Johna, gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, nie dostrzegłem rozbawienia.
— Potrzebujemy tego, chłopcze — powiedział, a ja poczułem, jak uchodzi ze mnie cały gniew i cała złość. Miał rację, potrzebowaliśmy teraz odrobiny ciepła, napitku i szansy na obmyślenie planu. Z drugiej strony, rzezanie mieszków było złem, tym większym, gdy rabowało się wiernych w kościele. Fakt, że nasz braciszek był heretykiem dla tutejszych kapłanów, tylko dodawał pikanterii jego czynom, o czym nie omieszkałem mu powiedzieć w drodze do „Delfina”.
— Dla mnie to nie jest kościół, Ormie — odparł chichocząc, kędziory lepiły mu się do zmoczonego czoła. — To tylko kamienna skorupa, nic więcej. Krucha rzecz stworzona tak, by wyglądała na trwałą. Tam nie ma Boga. Nasz Pan zmiecie je z powierzchni ziemi, gdy przyjdzie pora, ale póki co per scelus semper tutum est scelebrius iter.
Najbezpieczniejszym sposobem popełniania zbrodni jest jej powtarzanie. Roześmiałem się, wypluwając przepełniającą mnie gorycz. Przypominał mi Illugiego, gothiego Zaprzysiężonych, ale nasz kapłan Asów oszalał i zginął w grobowcu Atliego razem z Einarem i pozostałymi, przez co musiałem zostać jarlem i gothim w jednej osobie, choć nie miałem ich wiedzy ani mądrości.
Brat John zrobił z nas chrześcijan, daliśmy się nawet oblać wodą — przez co nazywano nas przechrztami — ale krzyże, które nosiliśmy na piersiach, wciąż przypominały bardziej młoty Thora niż pale, na których stracono Jezusa. Nie czułem też, by nasza przysięga, składana na Odyna, straciła wagę, choć muszę przyznać, że nawróciłem się tylko z jej powodu.
„Delfin” przycupnął opodal muru Septymiusza Sewera i wyglądał równie staro jak otaczające go fortyfikacje. Miał posadzkę z kamiennych płytek, piękną niczym pałacowa, ale ściany otynkowano już byle jak, a dymiące żelazne lampy wisiały tak nisko, że trzeba było między nimi kluczyć.
Głośno tam było, ciemno, duszno i zawsze tłoczno. Cała tawerna cuchnęła potem, tłuszczem i innymi zapachami bijącymi z kuchni. Znów przez krótki moment poczułem się, jakbym wrócił do Bjornshafen i zasiadł tuż obok rozżarzonego paleniska, wsłuchując się w wycie wiatru przemykającego nad lasami Snaefel, który zatrzymuje się tylko na moment, by zatrząść powałą chaty albo poruszyć kotarami.
Heimthra, tęsknota za domem, właśnie ją poczułem.
W tej halli nikt jednak nie wstawał na powitanie gości, jak to było u nas w zwyczaju. Tutaj ludzie żarli po prostu, co tam mieli i ignorowali sąsiadów. Trzeba było pochylać się nisko nad misami, bo jeśli ktoś siedział wyprostowany, od razu traktowano go jak gorszego — ot, kolejny dziwaczny zwyczaj Wielkiego Miasta, jak choćby te zdobione misy, które stawiano tylko po to, by tryskały wodą ku uciesze gawiedzi.
Lubiłem zaglądać do tej tabernae tylko dlatego, że wypełniał ją gwar znajomych głosów: bywali tu Grecy, Słowianie i kupcy z dalekich północnych krain mówiący do siebie wieloma językami, ale wyłącznie na jeden temat: jak niebezpieczny stał się doński szlak handlowy, gdy Światosław,
wielki książę Rusi, zaatakował jednocześnie Chazarów i Bułgarów Wołżańskich.
Wydawać się mogło, że ruski władyka oszalał po upadku chazarskiej twierdzy Sarkel, do czego — w pewnym sensie — przyłożyli rękę także moi Zaprzysiężeni. Jego armie wyruszyły teraz na Itil, stolicę kaganatu leżącą gdzieś nad morzem Kaspijskim, aby dobić tam pierwszego wroga. Jednocześnie wielki książę rozpoczął kampanię przeciw mieszkającym dalej na północ nadwołżańskim Bułgarom.
— Zachowuje się jak pijak w halli. Zatacza się od ściany do ściany i chce bić każdego, na kogo trafi. Co on sobie w ogóle myśli? — zapytywał Drozd, słowiański kupiec, którego wygląd bardzo pasował do nazwiska — oczka miał jak koraliki i szybko poruszał głową.
— Moim zdaniem w ogóle nie myśli — rzucił ktoś inny. — Wygląda na to, że Wielkie Miasto może być jego następnym celem.
— Będzie po księciu, jeśli się na to poważy — wtrącił Radosław. — Stoczy ciężką wojnę zakończoną uściskiem dłoni Miklagardu.
Powyższy tekst pochodzi z:
Nigdy wcześniej nie słyszałem tego powiedzenia, zaraz więc o nie zapytałem. Usta Radosława rozwarły się w szerokim uśmiechu niczym stalowe sidła, zaśmiał się gromko, aż mu warkocz wpadł do kubka.
— Wyciągają do ciebie prawicę na znak pokoju, ale tylko po to, by chwycić mocno dłoń, w której zwykle dzierżysz miecz — wyjaśnił, wysysając piwo z mokrych włosów. — A w lewej ręce trzymają sztylet.
— Miejmy nadzieję, że okaże się tak głupi i zginie. Może wtedy będziemy mogli wrócić na północ — rzucił Finn, zdmuchując pianę z nastroszonych wąsisk.
Ja się nie odzywałem. Tak naprawdę już nigdy nie będziemy mogli wrócić na północ i śmierć Światosława, nawet rychła, tego nie zmieni. Miał przecież trzech synów, którzy zaczną się wadzić o jego dziedzictwo, a z nimi także zadarliśmy, uciekając w stepy, by szukać skarbów Attyli. Najważniejszy z tych skarbów trafił teraz w łapy Starkada…
Byłem jednak pewien, że nasz dawny wróg nie wie, jaką wartość ma jego zdobycz. Powiedzmy, prawie pewien. Kazał odebrać mi szablę, ponieważ kupiec Choniates chciał ją zdobyć i słono za to z pewnością zapłacił. Ale chciwy Grek nie miał pojęcia, co oznaczają runy wyryte na rękojeści, choć musiał docenić jakość klingi i domyślał się, skąd pochodziła. A Starkad, jeśli nawet umie czytać runy, i tak nie zrozumie moich znaków.
Obaj mogą jednak pomyśleć, że runiczny wąż na klindze kryje w sobie opis drogi wiodącej do grobowca — czego zresztą sam nie wykluczałem, jako że nikt nie potrafił ich odcyfrować, nawet nasz gothi Illugi, a był przecież za życia jednym z wybitniejszych znawców run. Ja miałem własną teorię na ich temat i dlatego odczuwałem strach na samą myśl, że kto inny posiada dzisiaj moją szablę. Czy teraz, gdy nie chroni mnie już węzeł zaklęcia, wszystkie bóle i choroby powrócą ze zdwojoną mocą?
Finn kiwnął tylko głową i spojrzał na mnie kpiąco, gdy zwierzyłem mu się szeptem z tej obawy. Obaj z Kvasirem — i tylko oni — byli zdania, że dobre zdrowie i prędkie gojenie się ran zawdzięczam wyłącznie młodości i opiece Odyna. Siedział jeszcze przez chwilę ze skwaszoną miną, ignorując wołania kobiety machającej do niego ręką z drugiej strony halli i czochrając brodę, która po zapleceniu przypominała zasłonę twarzy zrobioną z pasków czarnej skóry.
— Elli czegoś od ciebie chce — stwierdził Kvasir. — Bogowie jedni wiedzą czego, oj… wybacz bracie Johnie, Bóg jeden wie czego.
— Dogodzi ci i nie stracisz nawet kawałka srebra — dodał Sighvat, smutniejąc.
Finn poruszył się niezręcznie.
— Wiem, ale tej nocy nie mam ochoty na chutliwe zabawy.
— No tak, przecież to Elli — jęknął Sighvat, a gdy zobaczyliśmy cień wstydu przemykający po twarzy Finna, wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Jeśli wierzyć dawnym sagom — a nie mieliśmy powodu wątpić w ich prawdziwość, nawet teraz, gdy staliśmy się chrześcijanami — Elli był pradawnym gigantem, który siłował się z samym Thorem.
Wiedziałem czym to się może skończyć… w przypadku tak czułego człowieka jak Finn. Gdy powiedziałem o tym Końskiemu Łbowi, dopił szybko piwo, strzelił kubkiem o blat i ruszył w kierunku dziwki, dzięki której przepełniający go lód gniewu stopnieje w ogniu dzikiego dupczenia.
Oparłem się o ścianę, uspokoiłem. Brat John miał rację: wszystkim nam tego było trzeba. Zyskałem całkowitą pewność, że Starkad pracował dla Architosa Choniatesa, kupca. A to oznaczało, że musimy…
W tym właśnie momencie klątwa Odyna wykopała drzwi tawerny.
Dokładniej mówiąc, zrobił to Krótki Eldgrim, wpadając do środka w asyście świszczącego wiatru, strug deszczu i przekleństw tych, których sięgnęła siąpawica. Nawet dym unoszący się z latarni zawirował po halli. Eldgrim dostrzegł mnie, przepchnął się między ławami i siadł przy nas, dysząc ciężko. Teraz, gdy spurpurowiał na twarzy, sieć pokrywających ją blizn stała się jeszcze bardziej widoczna.
— Starkad — wysapał. — Idzie tutaj na czele swoich ludzi.
— I dobrze — mruknął Kvasir. — Chcę widzieć jego ryj, gdy zrozumie, że wybrał sobie ostatnią tawernę, w której chciałby się napić.
— Jeden! — wrzasnął tłum za naszymi plecami.
Elli pokazywała właśnie, ile srebrnych monet może przykleić do swojej spoconej piersi.
— Oszukuje — mruknął rozbawiony Kvasir. — Smaruje cycki miodem. Wiem, bo kiedyś je polizałem.
— Komu to mówisz… — mruknąłem.
Czułem w tym zbiegu okoliczności rękę Odyna — Jednooki nie pozwoli, by miecz został nam odebrany w tak prosty sposób. Właśnie sprowadził złodzieja prosto w nasze łapy.
— Trzy! — Elli szło całkiem nieźle.
Krótki Eldgrim skinął głową i zniknął w tłumie. Gdzieś za naszymi plecami moneta zsunęła się z obfitych, lśniących od potu wdzięków dziwki, co tłum skwitował głośnym rykiem. Brat John dopił piwo i zmrużył oczy.
— Zbyt niebezpieczne miejsce na konfrontację z nimi — stwierdził, rozglądając się wokół.
— Odyn je wybrał — odparłem bezbarwnym tonem.
Zdziwił się, spojrzał na mnie, człowieka, który powinien zachowywać się jak na chrześcijanina przystało.
— Amare et sapere vix deo conciditur — wyrecytował, a ja poczułem, że się rumienię. Nawet Bóg nie może kochać i myśleć jednocześnie. Jakiś czas po tamtych wydarzeniach zacząłem się zastanawiać, czy nasz mały braciszek nie miał daru jasnowidzenia.
— Mam nadzieję, kurduplu, że to jakiś łaciński odpowiednik: „zabijcie wszystkich, Chrystus rozpozna swoich” — warknął Finn.
Wściekał się gdy ludzie mówili przy nim w językach, których nie rozumiał. A że nie znał żadnego narzecza prócz zachodniego, bardzo często purpurowiał na twarzy. Ktoś wpadł na niego, więc Koński Łeb obrócił się na pięcie i walnął intruza z łokcia. Przez moment zapowiadało się na ostrą burdę, ale mężczyzna zobaczywszy, z kim ma do czynienia, uniósł ręce w przepraszającym geście i wycofał się chyłkiem. Nie zamierzał obrażać Zaprzysiężonych. Nazywano nas tutaj Scytami albo Frankami. Ci, którzy mieli więcej oleju w głowie, używali określenia Varangoi.
Powyższy tekst pochodzi z:
Moment później pojawił się Starkad we własnej osobie. Przecisnął się przez drzwi, zatrzymując się w nich na chwilę w tak charakterystyczny sposób, że od razu zrozumiałem, iż nie znalazł się tutaj przypadkiem. Ludzie spojrzeli w jego kierunku, rozmowy zaczęły cichnąć, gdy gości owionął lodowaty wiatr i ujrzeli w drzwiach mężczyznę, któremu towarzyszyli uzbrojeni wojowie odziani w hełmy i kolczugi. To znaczyło, że Starkad i jego ludzie znaleźli potężnych sprzymierzeńców w Wielkim Mieście.
— Starkad — rzuciłem krótko.
Zabrzmiało to, jakby ktoś walnął płazem miecza w stół. Zapadła cisza, siedzący w głębi halli milkli jeden po drugim, słysząc echa swoich własnych słów, i odwracali głowy, wyczuwając narastające wciąż napięcie, gęstsze już od panującego w halli zaduchu. Finn skrzywił się tak okropnie, jakby dano mu trutki. Radosław wodził wzrokiem po nich i po nas. Nawet w takiej chwili zachowywał się jak rasowy kupiec, sadzał Zaprzysiężonych i ich wrogów na szalach wagi, aby sprawdzić, kto może być więcej wart.
Muszę przyznać, że Starkad wyglądał wspaniale. Nadal był przystojny, choć stracił sporo na wadze, jakby ktoś wytopił z niego cały tłuszcz. Chudy jak wilk po zimie, oczy miał zapadnięte, a kości policzkowe sterczały tak mocno, jakby lada moment mogły przebić skórę. W ranę musiała wdać się infekcja, pomyślałem widząc, że nadal mocno utyka. Einar naznaczył go na całe życie tamtego dnia, gdy walczyli na pagórku gdzieś w głębi ziem należących do Finów. Dziwnie plotą się nici Norn: nasz jarl już nie żył, a Starkad stał przede mną w czerwonej tunice, niebieskich wełnianych spodniach i wytwornym, lamowanym futrem płaszczu spiętym drogą broszą. Na jego szyi widziałem srebrny naszyjnik. Zrobił co mógł, abym zrozumiał, ile wciąż jest wart.
— Orm Ruryksson — odparł.
Wokół mnie zrobiło się małe zamieszanie, słyszałem ciche cmoknięcia noży wyciąganych z pochew. Położyłem dłonie na blacie stołu. Widziałem za Starkadem dwóch zbrojnych — jeden miał lekkiego zeza — ale na zewnątrz musiało ich czekać więcej. Czekali tylko znaku, by ruszyć z pomocą.
— Starkad Ragnarsson — poprawiłem się i znieruchomiałem.
Nie powinienem lekceważyć faktu, że nosił u boku oręż, a jego ludzie przeszli przez cały Miklagard w pancerzach, nie kryjąc tego, że są uzbrojeni.
Trzymał dłoń na rękojeści… mojej szabli. Na tym samym runicznym wężu, którego mi skradł.
Widział, że to zauważyłem. Jego uśmiech był równie krzywy jak ta cudowna klinga. Na plecach poczułem czyjś gorący oddech, ktoś poruszył się, usłyszałem cichy warkot. To Finn.
— Dotarły do mnie pogłoski o śmierci Einara — rzucił Starkad, nie przekraczając progu. — Wielka szkoda, bo to ja powinienem był go zabić.
— Uznaj to za przysługę Odyna. Kto wie, czy nie unieruchomiłby cię na dobre przy następnym spotkaniu — odparłem ze spokojem, choć krew dudniła mi w uszach. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego odważył się przyjść tutaj z moją szablą. Czyżby ukradł ją także Choniatesowi? A może Grek sam mu ją oddał, lecz jeśli tak, to… dlaczego?
Starkad poczerwieniał na twarzy.
— Jesteś wyszczekany, jak na takiego szczeniaka. Pamiętaj jednak, że warczysz na prawdziwego ogara.
— Akurat — parsknąłem. To była łatwizna, Starkad nie należał do najbystrzejszych szermierzy słowem. — Skoro mowa o psach, zdążyłeś już wrócić na dwór Sinozębego, aby obwąchać mu dupę? Król wie, że straciłeś oba drakkary, które ci powierzył? Nie, chyba jednak nie. Sądzę, że nie poklepałby cię po brzuszku, bez względu na to jak bardzo łasiłbyś się do jego stóp.
Twarz Starkada stała się jeszcze ciemniejsza. Zamiast odpowiedzieć, położył dłoń na rękojeści szabli. To był bardzo wymowny gest. Zauważył, że zesztywniałem, pomyślał pewnie, że wściekam się, widząc u niego moją broń, i uśmiechnął się znowu. Prawdę mówiąc, zmroził mnie widok jego bladych palców, przesuwających się niczym nogi pająka po znakach, które osobiście wycinałem na rękojeści. Patrzyłem, jak dotyka ich ostrych krawędzi, nie rozumiejąc nawet, z czym obcuje.
— Słuchajcie… — wtrącił właściciel tawerny. Ręce drżały mu mocno, gdy wycierał je raz po raz w fartuch. — Nie chcę tu kłopotów…
— Więc zawrzyj jadaczkę! — ofuknął go zezowaty. Kalectwo nadało większej dzikości tym słowom. Szynkarz skrzywił się i wycofał. Zauważyłem, że mały Drozd odsuwa się od nas, jakbyśmy byli zapowietrzeni.
— Króla Haralda stać na utratę dwóch okrętów — rzucił lekceważąco Starkad. — Otrzymałem inne zadanie i posłuszny woli mojego króla muszę je wykonać, choćbym miał się udać na kraniec świata.
Westchnąłem kpiąco i wskazałem mu szerokim gestem wolne miejsce obok siebie, jakbym zapraszał go do omówienia sprawy, którą się kłopotał. Miałem nadzieję, że oddali się od drzwi i czających się za nimi ludzi. Dojdzie do krwawej walki, ponieważ oni byli uzbrojeni, a my nie — co pewnie nie przeszkodzi tutejszym władzom zrzucić całej odpowiedzialności na nas, niemniej…
Był starym wyjadaczem i nie dał się nabrać na tak prosty numer.
— Nie ciebie szukam, chłopczyku — rzucił kpiącym tonem, odrzucając zaproszenie. — Ani tych, którzy traktują cię jak udzielnego władcę, choć nie masz nic, ani tronu, ani naszyjnika, ani porządnego okrętu. Broni też już nie masz, bo ci ją odebrałem.
Zdążyłem pohamować gniew, więc zmusiłem się do uśmiechu, bladego zapewne i niepewnego. Czułem stojących za mną Zaprzysiężonych, drżących jak piana na przepełnionym rogu piwa. Pierwszym, który nie wytrzymał, był roztrzęsiony Finn.
Powyższy tekst pochodzi z:
Jedna z ław poleciała na bok, rozległ się łoskot tłuczonych naczyń. Koński Łeb zawył, rzucając się na Starkada. Ten wyszarpnął szablę z pochwy. Wyszła gładko i szybko, przecinając powietrze z sykiem, zwinna niczym język węża. Finn, nie mając żadnej broni w dłoniach, zamarł niespełna dwie stopy od przeciwnika, czując zimne ostrze na swoim karku. Ktoś zapiszczał: pewnikiem Elli.
Uniosłem dłoń i powstrzymałem pozostałych. Zachowałem się jak przystało na zimnokrwistego wojownika, co nie uszło uwadze Starkada. Zaimponowałem mu, choć za nic by tego nie przyznał. Z trudem łapałem oddech. Zastanawiałem się, czy wiedział, jak mordercze było ostrze, którym dotknął szyi Finna. Nawet trzymając je nieruchomo, zaznaczył skórę cienką czerwoną linią. Mój człowiek zaczynał toczyć pianę z ust. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż kolejne słowa mogą sprawić, że nie bacząc na ostrze, ruszy dalej, aby dopaść Starkada i udusić go gołymi rękami.
— Słyszałem legendy mówiące o tej szabli — powiedział Starkad. — Ponoć przecięto nią kowadło.
— Owszem — przyznałem, czując suchość w ustach. — Finnie, podejdź do mnie i usiądź. Masz twardą głowę, ale kowadło, na którym wykuto to ostrze, musiało być twardsze.
Koński Łeb rozluźnił się trochę, potem zrobił krok w tył, odsuwając się od ostrza. Powoli, ostrożnie, wychodził z zasięgu śmiercionośnej broni. Odetchnąłem. Starkad czekał, uśmiechając się kpiąco, dopóki Finn nie usiadł, dopiero potem schował broń. Szmer westchnień świadczył o tym, że wnętrze tawerny ponownie ożyło. Ja sam w piersi wciąż czułem ucisk strachu przed tym, co mogło się wydarzyć.
— Masz wygląd jarla — rzuciłem Starkadowi w twarz — ale powinieneś uważać na ten naszyjnik.
— Niech uważają ci, którzy takiego nie noszą — wypalił w odpowiedzi. — To srebro jest znakiem człowieka, który daje, za którym inni idą.
Nie odpowiedziałem na tę zaczepkę. Gunnar Raudi — mój prawdziwy ojciec — twierdził, że nie należy przeszkadzać wrogowi, gdy ten popełnia błąd. Znałem sekret naszyjnika, z którego Starkad był taki dumny. To tylko kawał srebra, którym można płacić, odłamując kolejne segmenty przypominające szczerzące się do siebie nawzajem smocze głowy.
Tajemnica polegała na tym, że prawdziwy naszyjnik, brzemię władzy, powinien być zrobiony ze stali. Otacza szyję jarla jak runiczny wąż, będąc oznaką wielkości i zarazem przeklętym ciężarem, który może powalić człowieka na kolana, i z którego za żadne skarby świata nie dałoby się niczego odłamać.
Wiedziałem to wszystko od Einara. Ostrzegł mnie, zanim zginął z mojej ręki, siedząc na tronie Attyli. Teraz czułem to jarzmo na karku, mimo że — jak słusznie zauważył Starkad — nie posiadałem naszyjnika.
— Spotkałem mnicha zwanego Martinem, chyba z Hammaburga — mówił dalej Starkad. — Sądzę, że wiesz, gdzie teraz przebywa.
Milczałem, domyślając się, czego naprawdę szuka Starkad. Nie skarbu Atliego, tylko zagrabionego przez Martina drzewca stanowiącego część włóczni, tej samej, którą przebito bok Białego Chrystusa, gdy zawisł na krzyżu. Jej grot posłużył do wykucia szabli, którą Starkard miał teraz przy pasie. Nie wiedział o tym jednak, co było niewielkim, ale zawsze pocieszeniem.
Król Harald Sinozęby, nawrócony niedawno na chrześcijaństwo, pożądał tego drzewca, aby umocnić wiarę swoich poddanych — i nie obchodziło go to, że bazyleus Rzymu ogłosił, iż Włócznia Przeznaczenia znajduje się w Wielkim Mieście. Starkad podobnie jak ja uważał, że Martin ma tę jedyną, prawdziwą.
— Uciekł — dodał, gdy moje milczenie przeciągnęło się zbyt długo. — Mnich uciekł. Sądzę, że przybył tutaj, do ciebie, bo tylko was zna w tym mieście.
Trafnie się domyślał: Martin przebywał z nami jakiś czas, tyle że jako więzień, nie przyjaciel, o czym Starkad nie mógł jednak wiedzieć. Już otwierałem usta, by mu o tym powiedzieć, gdy nagle naszła mnie myśl, że nie powinniśmy, nie możemy nawet, wyjawić mu prawdy. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś powiadomił już straż i Starkad musi się streszczać, aby nie zastano go tutaj z bronią w ręku.
W Miklagardzie miał nad nami przewagę. Musieliśmy wywabić go z grodu.
— Poszedł na wschód — stwierdziłem. — Do Serklandu i Jorsalir, jego świętego miasta.
Miałem pewną teorię na temat tego, kto obdarzył mnie złotymi ustami, dzięki którym mogłem wypowiedzieć każde kłamstwo z niezachwianą pewnością, jakbym sam w nie wierzył. Ale, jak każdy dar Odyna, także ten był obosieczną bronią.
Zdziwiło go, że tak szybko otrzymał tę ważną informację. Widziałem wyraźnie, iż waży ją w myślach, jakby była nieznaną mu monetą. Czułem nerwowe poruszenie moich ludzi, to znaczy tych, którzy wiedzieli, że powiedziałem nieprawdę, albo podejrzewali łgarstwo. Miałem tylko nadzieję, że Starkad nie dostrzeże zaskoczenia w ich spojrzeniach.
W końcu przygryzł darowaną monetę i uznał, że została wybita z czystego złota.
— Powiedzmy, że to załatwia sprawy między nami. Einar nie żyje, a ja nic nie mam do pozostałych Zaprzysiężonych.
— Zwróć szablę, którą ukradłeś, a rozważymy twoją propozycję — odparłem. — Kiedyś miałem cię za wilka, lecz ostatnio zrozumiałem, iż mam do czynienia z wałęsającym się psem.
Pozwoliłem mu łaskawie spurpurowieć po raz kolejny.
— Odebrałem ci szablę z tych samych powodów, dla których ukradliście mi drakkar… ponieważ mogłem to zrobić i uznałem, że może mi się przydać — odparł, mrużąc nienawistnie oczy. — Zatrzymam ją sobie, ponieważ ty i twoi Zaprzysiężeni kosztowaliście mnie już zbyt wiele. Niech to będzie moja cena krwi za poniesione straty.
Powyższy tekst pochodzi z:
— Nie zamykaj rachunku strat — ostrzegł go gniewnym tonem Kvasir. — Jeszcze z tobą nie skończyliśmy… dlatego bacz, Starkadzie Ragnarssonie, byś znajdował się z dala od mojego ostrza.
— Jakiego ostrza? — zadrwił Starkad, klepiąc się po boku. — Ja mam jedyną prawdziwą broń, jaką kiedykolwiek posiadaliście.
Drzwi otwarły się ponownie, wpuszczając do tawerny zimny wiatr i zacinający deszcz. Ktoś syknął głośno za plecami Starkada. To było ostrzeżenie, nadchodziła straż. Jarl pochylił się lekko, wykrzywiając usta.
— Znam was, ty jesteś Kvasir, a ty Finn Koński Łeb. Ciebie także znam, młody Zabójco Niedźwiedzia. Sprawdzę, czy mnie nie okłamałeś. Jeśli rzekłeś nieprawdę albo wejdziesz mi jeszcze raz w drogę, każę poprzybijać wasze flaki do pali i będziecie tak długo biegali wokół nich, póki nie skonacie.
Wycofał się za drzwi, a ja wciąż miałem przed oczami obraz przyobiecanej kaźni. Słyszałem bowiem, że to naprawdę straszna śmierć.
W halli zapanowało nagłe poruszenie. Walnąłem pięścią w stół, by uspokoić Zaprzysiężonych. Pozostali goście tawerny umykali, byle dalej od naszego stołu. Finn odtrącił bezceremonialnie jednego z wielbicieli wyścigów, a potem stanął przy nas z miną surowszą niż zimowa noc.
— Musimy zabić Starkada — powiedział, siadając — ale ma konać powoli.
— Ta szabla naprawdę jest tyle warta? — zapytał Radosław. — I kim jest ten mnich?
Powiedziałem mu.
— O jakiej relikwii mówisz? — zainteresował się brat John, gdy streściłem historię Martina i drzewca.
— O włóczni takiej jak Gungrir Odyna, tylko rzymskiej — odparłem. — Tej, którą wbito w bok Chrystusa, gdy go wieszano na krzyżu. Zostało z niej samo drzewce, bo brakuje grotu.
Brat John słuchał moich słów z szeroko otwartą gębą, więc nie wspomniałem mu o tym, że metal z owego grotu posłużył do wykucia szabli, którą Starkad ukradł, aby zaspokoić chciwość kupca Architosa Choniatesa. Nadal nie wiedziałem, dlaczego wciąż ma ją przy sobie.
— Kolejna Włócznia Przeznaczenia? — zaśmiał się brat John. — Tutejsi Grecy, którzy uważają się za Rzymian, mogą przysiąc, że relikwia znajduje się w tym grodzie. Trzymają ją ponoć w jednym z pałaców razem z lnianym całunem i sandałami Jezusa. — Zbyłem go wzruszeniem ramion, więc prychnął i dodał jeszcze: — Mundus vult decipi.
Świat pragnie być zwodzony… Nie byłem pewien, czy miał to być osąd przekonań Martina, czy raczej stwierdzenie dotyczące prawdziwości włóczni. Brat John nie wyjaśnił tego jednak, po tych słowach zamilkł na dłużej, pogrążając się w zamyśleniu.
— Co się zaś tyczy tej szabli… — zaczął Radosław, ale przerwało mu wkroczenie patrolu straży. Właściciel tawerny natychmiast zaczął przemawiać do żołnierzy po grecku, wymachując przy każdym słowie rękoma. A oni spoglądali na nas, potem na niego i znów w naszą stronę.
W końcu dowódca patrolu, czarnobrody mężczyzna w skórzanym pancerzu, zdjął ociekający wodą hełm, włożył go pod ramię i westchnąwszy ciężko, ruszył ku nam. Jego podkomendni obserwowali nas uważnie, trzymając zaostrzone piki w pogotowiu.
— Kto tu dowodzi? — Dzięki temu pytaniu zrozumiałem, że wiedział co nieco o ludziach północy.
Zdziwił się, gdy wstałem, ponieważ sądził, że będzie miał do czynienia ze szczerzącym się bezczelnie Finnem.
— Rozumiem — powiedział i wskazał kciukiem na właściciela tawerny. — Ziphas twierdzi, że to nie była wasza wina, aczkolwiek nadal uważa, iż zbrojni z waszego powodu naszli ten lokal i wystraszyli mu klientów. Mnie także nie podoba się myśl, że o mały włos nie doszło do krwawej bójki na moim terenie. Ale wasze szczęście, że nie posiadacie broni, w przeciwnym razie wylądowalibyście wszyscy w Cuchnącej Ciemnicy.
Słyszałem o tym więzieniu, było równie straszne jak jego nazwa. Finn warknął coś, ale dowódca patrolu nie był w ciemię bity i nie dał się sprowokować, pokręcił tylko ze smutkiem głową i odmaszerował, ocierając z twarzy resztki deszczówki. Ziphas, właściciel tawerny, przestał w końcu wycierać ręce w brudny fartuch i wzruszywszy ramionami, rozłożył je szeroko.
— Może choć tydzień, co? — zapytał przepraszającym tonem. — Dajmy ludziom zapomnieć. Jeśli zobaczą was tutaj jutro, pójdą gdzie indziej. A wy nie wydajecie wystarczająco wiele, by mi tę stratę zrekompensować.
Wyszliśmy potulni jak owieczki i tylko Finn mamrotał pod nosem, że nie godzi się, aby porządnymi ludźmi Północy pomiatał byle Grek w fartuchu.
— Powinniśmy iść za Starkadem — rzucił Krótki Eldgrim. — Trza go dopaść.
Koński Łeb poparł tę myśl, ale Kvasir nieco później, gdy otrząsnęliśmy się z deszczu w naszym hovie, wskazał na coś oczywistego.
— Myślę, że tutejsi wynajęli ludzi Starkada i dlatego wolno im chodzić z bronią — stwierdził. — Teraz to Choniates za nich ręczy, on jest ich faktycznym jarlem.
Radosław odchrząknął, zanim się odezwał. Musiał zważać na słowa, ponieważ wtrącał się w cudze sprawy.
— Powinniście wiedzieć, że ten Starkad, jeśli naprawdę pracuje dla Choniatesa, ma teraz takie same prawa jak inni mieszkańcy grodu. Jeśli utoczymy mu krwi, będziemy mieli na karku nie tylko straż, ale i zbrojnych bazyleusa. Mówię tu o prawdziwych żołnierzach.
— My? — zapytałem, a on wyszczerzył kły w uśmiechu.
— W moim rodzie obowiązuje takie prawo: jeśli uratujesz obcego, musisz mu też pomagać — oświadczył. — A poza tym chciałbym zobaczyć tę zaklętą szablę zwaną Runicznym Wężem.
Zastanawiałem się, czy go nie poprawić, ale odpuściłem. To była równie dobra nazwa dla naznaczonej szabli, jak każda inna. Teraz liczyło się tylko jedno — jak ją odzyskamy.
— A to prowadzi nas do kolejnego pytania — wtrącił Gizur Gyadsson. — O co chodziło z tym mnichem udającym się do Serklandu? On naprawdę tam zmierza?
Jego słowa zawisły w powietrzu jak polujący sokół.
— Tam gdzie siłą nic nie zdziałasz, potrzebny jest podstęp — rzucił brat John, zanim zdążyłem odpowiedzieć. Zauważyłem, że jego słowa odniosły pożądany skutek. — Magister artis ingeniique largitor venter.
— Dofni bacraut! — warknął Finn. — Co to znaczy?
— Tylko tyle, baranie łby, że dzięki pomysłowości można pokonać każdą przeszkodę.
— Dlaczego od razu nie mówisz po ludzku? — rozpromienił się Finn.
— Bo jestem człowiekiem uczonym — odparł brat John przyjaznym tonem. — A jeśli nazwiesz mnie jeszcze raz głupim dupkiem w jakimkolwiek języku, dostaniesz takie bęcki, że ci we łbie zadzwoni.
Wybuchnęliśmy śmiechem i tylko Finn mierzył ponurym spojrzeniem małego, ale wojowniczego chrześcijańskiego mnicha. Na tym dyskusja się zakończyła. Odwróciłem się do Krótkiego Eldgrima i kazałem mu odszukać Starkada. Miał go nie spuszczać z oczu. Potem zapytałem Radosława o jego statek. Oczy Zaprzysiężonych pojaśniały, ich ramiona znów się rozprostowały, gdy zrozumieli, na czym polega mój plan. Starkad wypłynie niedługo w pościg za Martinem, a my ruszymy w ślad za nim, pokładając nadzieje w posiadanych umiejętnościach i bogach, jak wiele razy przedtem.
Na szlaku wielorybów wszystko może się zdarzyć.
Przełożył z j. angielskiego
Robert J. Szmidt
Tytuł oryginału:
The Wolf Sea
Originally published in the English language by HarperCollins Publishers Ltd.
under the title THE WOLF SEA
© Robert Low 2008
Polish edition © Publicat MMVIX