Wielka Szpera i likwidacja Litzmannstadt Ghetto
Ten tekst jest fragmentem książki Leona Weintrauba i Magdy Jaros „Pojednanie ze złem”.
W 1942 roku gettem wstrząsnęła czystka nazwana potem Wielką Szperą. Jak zapamiętałeś to zdarzenie?
Dostaliśmy zakaz opuszczania domów, nie szliśmy do pracy. Policjanci żydowscy i Niemcy otaczali czworobok ulic. Szli od mieszkania do mieszkania, zabierali wszystkich powyżej sześćdziesiątego piątego roku życia, chorych i dzieci do lat dziesięciu. Wyrywali, jak słyszałem, niemowlęta z ramion rozpaczających matek. Bez skrupułów, bez litości. Ciocia Ewa była o dziesięć lat starsza od mamy, podczas Szpery mogła mieć sześćdziesiąt parę lat. Ale to była elegancka pani, mam jej zdjęcie, ładnie ubrana, wytworna. Nie zabrano jej. W ciągu kilku dni wywieziono 15 tysięcy osób. Getto zmalało o jedną trzecią.
Przed Wielką Szperą Chaim Rumkowski na tak zwanym Placu Strażackim wygłosił przemówienie, w którym zażądał: „Oddajcie mi swoje dzieci”. Byłeś świadkiem tego wydarzenia?
Nie przypominam sobie, żebym go słyszał. Trochę żal, że człowiek jest zobowiązany zrobić coś takiego, by ocalić większość. Przerażające. Ale nie każdy się rodzi męczennikiem, nie każdy jest jak Adam Czerniaków, prezes Judenratu w Warszawie. Popełnił samobójstwo, kiedy kazano mu podpisać listy Żydów przeznaczonych do wywózki. Rumkowski wykonywał rozkazy Niemców, tłumacząc sobie, że nawet jeśli są okropne i tragiczne, będzie gorzej, gdy naziści wykonają je sami. Tym sobie tłumaczę, że mógł w zgodzie z sumieniem ogłosić ludziom decyzję o Wielkiej Szperze.
Z dzisiejszej perspektywy uważam, że miał dobre podejście. Przewidział, że póki jesteśmy potrzebni hitlerowcom, zostaniemy przy życiu. A gdy nie będziemy potrzebni, pozbędą się nas. Nie wiedzieliśmy, że istnieje Chełmno nad Nerem, gdzie w specjalnym młynku są mielone ludzkie kości na mączkę, ani Auschwitz i komory gazowe. Negatywne było to, że Rumkowski miał manię wielkości, że poczuł się władcą, cesarzem, otoczył się dworem. Jeździł dorożką zaprzężoną w białe konie. Wielokrotnie go widziałem i bardzo mnie raziło, że się wyróżnia, wywyższa ponad innych. Wcześnie pojawiła się u mnie solidarność, lojalność w stosunku do tych, którzy mają źle. Dla mnie kareta z białymi końmi to było coś negatywnego.
Ja miałem ograniczone wiadomości na temat tego, co się dzieje w getcie. Teraz nad tym boleję, że nie wiedziałem co to Bajrat („rada przyboczna” przy Rumkowskim), Rada Starszeństwa. Docierało do mnie, że są resorty, bo w nich pracowaliśmy, ale nie myślałem o tym, że działał teatr, wychodziły gazety, organizowano kolonie dla dzieci na Marysinie. Getto to było państwo w państwie z własnymi pieniędzmi, znaczkami. Nie mogło być na nich podobizny Adolfa Hitlera, żeby na niego nie pluć, liżąc klej. Getto miało własne więzienia, policję, sąd, bank. Jak na swój wiek miałem ograniczony odbiór tego czasu. Nic mnie nie interesowało poza zaspokajaniem uporczywego głodu.
Po Wielkiej Szperze, w nowej fabryce przydzielili mnie do warsztatu elektrycznego. Nauczyłem się, jak przewijać silniki. To było ciekawe. Jedna część pracy okazała się ciężka – prowadzenie przewodów elektrycznych z pomieszczenia do pomieszczenia. Trzeba było robić otwory w murach z cegieł, niekiedy grubych na pół metra. Nie było mowy o elektrycznych wiertarkach, nawet ręcznych nie mieliśmy. Dostaliśmy specjalny przyrząd – rurę długości metra, średnicy trzech– czterech centymetrów, przypłaszczoną z jednej strony. Tłukąc w nią ciężkim młotkiem, milimetr po milimetrze, trzeba się było przebijać przez ściany.
Majster, nie pamiętam nazwiska, był przysadzisty. Czasem przekazywał wiadomości „zza drutów”, podejrzewam, że zmontował sobie radio. W warsztacie był jeszcze jego zastępca Grzybowski, miał żonę i małego rudawego synka, cudem przeżyli. Był jeszcze czeladnik, który uczył się zawodu. Ostatnio robiąc porządki w dokumentach, znalazłem zdjęcie, które Grzybowski dał mi po wojnie. Siedzimy na nim wszyscy w zakładzie. Wróciły wspomnienia. To było dość spokojne życie, miałem z kim porozmawiać. Ja byłem ten mały: przynieś, podaj, pozamiataj. Szef powtarzał: „Zanim nauczysz się zawodu, masz trzy lata nosić drabinę za majstrem. Potem możesz zacząć coś samodzielnie robić”. Ten czas okazał się ważny. Umiejętności zdobyte w getcie przydały mi się potem w obozach i być może uratowały życie. Co zabawne, po wojnie w kolejnych mieszkaniach sam naprawiałem elektryczność, robiłem połączenia, izolacje. Umiejętność została w palcach.
Mówisz, że to było dość spokojne życie. Nie pracowałeś ponad siły młodego chłopca?
Inaczej to zapamiętałem, ale pewnie mózg „idealizuje” ten czas. Pracowaliśmy dwanaście godzin dziennie, od siódmej do dziewiętnastej. W południe był obiad, zupa. Czasem to było coś więcej niż woda, trochę kartofli i kapusty. Do pracy chodziłem pieszo, a miałem kawał drogi. W domu mama próbowała upitrasić coś ciepłego, żebyśmy zjedli po powrocie. Głównie żywiliśmy się brukwią, na myśl o jej słodkawym smaku mam mdłości. Wszystko było sztuczne, erzac. Zamiast zwykłej kawy – napar z cykorii, marmolada była z buraków, trochę słodzona sacharyną. Miód sztuczny – z cukru. Mieliśmy kupony żywnościowe. Wydrukowano na nich przydziały, ale rzadko w rozdzielniach jedzenia można było dostać to, co na kuponach. Żeby coś zdobyć, mama stała w długich kolejkach.
Zarabialiście pieniądze?
Mam pięć marek, wydrukowanych po żydowsku, z menorą, to były tak zwane rumki, waluta getta, bezwartościowa poza nim. Z podobizną Rumkowskiego – kolejny przejaw jego manii wielkości. One dowodzą, że nas wynagradzano, mieliśmy bodaj pięć marek za dzień pracy. Jak wyglądało codzienne życie? Kiedy wstaliśmy, najstarsza siostra Lola z żelazną dyscypliną brała bochenek chleba (mieliśmy w przydziale jeden na osobę tygodniowo) i dzieliła na osiem równych części. Ten kawałek chleba, ćwierć kilo, musiał wystarczyć na cały dzień. Nie było mowy, że nawet kiedy ktoś był bardzo głodny, podszedł do szafy kuchennej i sobie dokroił. Było to niewiele, ale codziennie coś jedliśmy. Ci, którzy nie wytrzymywali głodu i zjadali bochenek w pięć dni, głodowali kolejne dwa. Głód narastał, więc potem zjadali swój przydział w cztery dni i byli bez chleba przez następne trzy dni. Tacy długo w getcie nie wytrzymywali. Umierali.
W naszej najbliższej rodzinie, wśród rodzeństwa rodziców, nie było nikogo, kto pełniłby w getcie jakąś funkcję. Ani w otoczeniu Rumkowskiego, ani w resortach czy rozdzielniach jedzenia. Ci mieli dodatkowe przydziały i dostęp do żywności, im było łatwiej. My żyliśmy z niewielkich przydziałów, które stale zmniejszano. Trudno sobie wyobrazić, że od września 1939 roku aż do wyzwolenia około 23 kwietnia 1945, czyli przez pięć lat, osiem miesięcy, trzy tygodnie, z jednym wyjątkiem (opowiem o nim później), cierpiałem z głodu. Fizyczne uczucie bólu w dołku nie dawało za snąć. Rano budziłem się z bolesnym ssaniem w żołądku. Poza pracą jedyne, co zaprzątało moją myśl, to jak napełnić brzuch. Głód przysłaniał wszystko. Podziwiam rówieśników lub ludzi niewiele starszych, którzy byli w stanie działać politycznie, brać udział w życiu kulturalnym. Wiedziałem, że jest teatr. Chyba raz poszedłem. Pamiętam piękny literacki jidysz i dźwięk głosu aktora, który deklamował książki znanych żydowskich autorów: Icchaka Lejba Pereca, Szaloma Asza, Szolema Alejchema. Na co dzień nie miałem siły ani miejsca w sobie, by myśleć o rzeczach abstrakcyjnych. Wracałem po ciężkim dniu wycieńczony. Nie było mowy o jakimkolwiek życiu towarzyskim. Wiedziałem, że w getcie są krewni. Odwiedziłem ich tylko raz czy dwa. Miałem kolegę z klasy na Franciszkańskiej, parę domów od nas. Też nie chodziłem do niego.
Niektórzy z nas byli na tyle silni psychicznie i fizycznie, że działali. W getcie istniała konspiracja, Róża do niej należała. Mam z tym związane bolesne wspomnienie: widzę, jak siostra bierze kromkę chleba z rąk Loli, odkrawa centymetr i mówi, że to dla przywódców konspiracyjnych, dla awangardy: żeby chociaż oni, elita, przeżyli. Od tego czasu mam negatywny stosunek do przywódców. Jak mogli przyjmować taki dar? W tamtych warunkach pozbawiać współwięźniów kawałka chleba? Potem tłumaczyli mi koledzy, którzy jak ja przeżyli wojnę w getcie w Litzmannstadt – Artur Solarz, Marian Turski – że to było dla chorych towarzyszy, którzy nie mogli pracować, więc nie mieli przydziałów żywnościowych. Ale ja słyszę w uszach słowa siostry, że to dla przywódców, żeby choć awangarda przeżyła. Dla nas ten centymetr chleba to była część życia. Głęboko siedzi to w mojej świadomości.
Róża miała poglądy lewicowe. Ja byłem apolityczny, choć Lola chciała mnie zapisać przed wojną do czerwonych harcerzy, do czego w końcu nie doszło. W getcie Róża się zradykalizowała, była przesiąknięta ideałami komunistycznymi. Ja robiłem swoje, byłem ostrożny, uważny, pracowity, ale musiałem być tak osłabiony psychicznie i fizycznie, że wykluczałem wszystko co złe, nie przyjmowałem tego do siebie. Być może dzięki temu przetrwałem. Nie docierała do mnie duża część okropieństwa. Otoczyłem się ochronną warstwą, oddzieliłem kokonem, byłem jakby w bańce. Wiele negatywnych faktów nie docierało do mnie, przez to mi nie doskwierały – to był mój odruch samozachowawczy.
Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. Nie mieliśmy ogrzewania, więc zimną było potwornie zimno. Wymyśliłem sposób. W pracy ukradłem pięć metrów drutu, milimetr–dwa grubości, skręciłem z tego metrową spiralę zakończoną lekkimi haczykami. Wydłubałem dziurki we framugach okiennych. Koło naszego okna przechodziły przewody elektryczne pod napięciem. Wieczorem, gdy było ciemno i nikt nie widział, wysuwałem końcówki, zahaczałem o przewody i zawieszałem spiralę na drucie u sufi tu. Rozgrzewałem ją do czerwoności, w ten sposób było nam cieplej. Nad ranem zdejmowałem spiralę, żeby nikt jej nie odkrył.
Tak szły dni, tygodnie, miesiące. Słyszę w uszach słowa mamy, która nie tyle pociesza, przywołuje do porządku, strofuje, co wyjaśnia: „Dzieci, nie narzekajcie, jesteśmy razem całą rodziną. Jest nam ciężko, bo pozbawiono nas wolności, nie mamy możliwości opuszczenia getta. Nie mamy kontaktu z tym, co się dzieje za drutami kolczastymi. Wiemy jednak, że jest wielka wojna, także przeciwko Żydom. Narodowy socjalizm widzi w nas wroga numer jeden. A jak jest wojna, są fronty, naprzeciw siebie stoją armie, codziennie giną ludzie. Nam to nie grozi. Głodujemy, ciężko pracujemy, ale jesteśmy razem. I to jest najważniejsze”.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Leona Weintrauba i Magdy Jaros „Pojednanie ze złem” bezpośrednio pod tym linkiem!
Ten tekst jest fragmentem książki Leona Weintrauba i Magdy Jaros „Pojednanie ze złem”.
Widziałeś zmarłych w getcie?
Widziałem trupy na ulicy. Mam obraz ludzi wożących zwłoki na skleconych pojazdach: dwa koła, dwa drążki, deski, na tym kilka trupów. Widzę też siebie, jak zaprzężony w beczkę z nieczystościami, wywożę je na pola. Strasznie śmierdziało. Nie wiem, jak długo i dlaczego, ale ciągnąłem wóz z fekaliami. Zabijania ani agonii nie widziałem. Trupy tak. Ale takich obrazów jak z getta warszawskiego sobie nie przypominam.
Nadszedł rok 1944. Dla getta w Litzmannstadt dramatyczny.
Wczesnym latem zaczęły pojawiać się różne pogłoski. Ukazały się obwieszczenia: ze względu na to, że zbliża się front sowiecki i grozi nam niebezpieczeństwo, w trosce o nasze dobro postanowiono przesiedlić ludność getta w głąb Trzeciej Rzeszy. Za nami podąży wyposażenie fabryk, będziemy mogli dalej pracować dla dobra Niemiec. Nawoływali, żeby się zgłaszać, będzie dodatkowa porcja wyżywienia na drogę. Mało ludzi zareagowało, wtedy zaczęli systematycznie wysiedlać mniej ważne resorty. Te, które produkowały bezpośrednio dla wojska, odkładano na później.
Tym razem otaczali czworobok domów, szli od mieszkania do mieszkania i zabierali wszystkich, których zastali. Wielu ludzi szukało protekcji w ważnych resortach, próbowali tam się zapisać, część się chowała. My też. Ludzie tak reagują, przynajmniej my tak reagowaliśmy, że przygotowaliśmy się do przetrwania w ciężkich warunkach. Wszystko co nowe, niewiadome, budziło lęk. Staraliśmy się odsunąć wywózkę.
Jak?
Wpadłem na pomysł. Odsunąłem szafę, która stała po prawej stronie, patrząc od wejścia, zrobiłem szparę, w którą można się było wcisnąć, szeroką na trzydzieści–czterdzieści centymetrów, nie więcej. Kiedy słyszałem, że coś dzieje się na podwórzu, pakowałem tam siedem osób. Przystawiałem dwa krzesła, kładłem trochę ciuchów, tak że na pierwszy rzut oka nie było widać szpary. Wdrapywałem się na szafę, zeskakiwałem i dołączałem do rodziny. Drzwi z rozmysłem zostawialiśmy otwarte, żadnych walizek czy plecaków, nawet jedzenie było na stole. Zbieranie ludzi powtarzano systematycznie, nam jakoś udawało się przetrwać obławy. Ale raz, stojąc za szafą, usłyszeliśmy po niemiecku: „Finden wir jemanden werden wir sofort erschiessen” (jak kogoś zastaniemy, zastrzelimy na miejscu). Mama znała niemiecki, w czasie pierwszej wojny światowej Łódź była pod okupacją niemiecką. Nie wytrzymała i zawołała: „Nur nicht schiessen!” (tylko nie strzelać). Odsunąłem od wewnątrz krzesła, wyszliśmy: ja, mama, za mną trzy z czterech sióstr i ciocia Ewa. Kuzyn Leon i Róża zostali w tej szparze. Kiedy Niemcy zobaczyli, że wyszło sześć osób, nie zajrzeli, czy ktoś został za szafą.
Na podwórku była zbiórka, zaprowadzono nas do dawnego więzienia przy ulicy Czarnieckiego. Budynek wyglądał jak dom mieszkalny, miał pokoje. Nie przypominam sobie, żebyśmy spali, byliśmy oszołomieni. Pod wieczór przyszła Róża się z nami pożegnać, powiedziała, że razem z grupą młodych ludzi, komunistów, czekają na oswobodzenie Łodzi przez Armię Czerwoną. Jak weszła do więzienia, nie mam pojęcia, ale panował ogólny chaos. Pożegnaliśmy się z płaczem.
Siostra przeżyła?
Jej grupę odkryto, nie doczekała wyzwolenia. To musiała być jesień 1944 roku. Wywieziono ją do Auschwitz-Birkenau, potem do Stutthofu, stamtąd w okolice Królewca do robót przy naprawach torów kolejowych. Tam zginęła. W jakich okolicznościach, kiedy i gdzie jest pochowana, nie wiem. Jej ślad znalazłem w archiwum Muzeum Stutthof. Została zarejestrowana jako Róża Weintraub urodzona 15 maja 1924 roku w Łodzi. O tym, czym się zajmowała w konspiracji, wiem niewiele.
Kuzyn Leon Łęczycki na Czarnieckiego się nie zjawił. Ale przeżył wojnę, wyjechał do Izraela, zmarł w wieku osiemdziesięciu sześciu lat. Prowadził kiosk z gazetami i papierosami, biedak był straszny. Ale wszystkie jego dzieci zdobyły akademickie wykształcenie. Nawet jeden syn został zastępcą dyrektora portu w Hajfie. Od Leona wiem, że kiedy go złapali w getcie i trafił do Auschwitz, kapo szanowali go jako żołnierza. Podczas apeli ustawiali go w tyle, zarzucali na kikut jakąś szmatę, żeby esesmani go nie wykryli, bo by go od razu zabrali do gazu.
Co działo się z wami?
Nad ranem pomaszerowaliśmy na stację Radegast i tam kolejny szok. Jak wtedy z grupą żołnierzy, którzy obcinali brody Żydom. Nadjechał pociąg towarowy do transportu bydła, kryty. Podstawiono schodki, upchnęli nas tak, że tylko można było stać, nie było mowy o położeniu się, siedzeniu. W lewym, tylnym kącie był koc, za nim wiadro na potrzeby naturalne. Szybko się wypełniło, wylewało się z niego i okropnie śmierdziało. Stało się w fekaliach. Zamknięto drzwi, pociąg ruszył w drogę, zrobiła się noc, potem dzień. I znów noc. Jechaliśmy z przerwami kilkugodzinnymi, czekaliśmy na bocznicach. I ten wstrząs – dotarło to do mnie niedawno – nie słyszę żadnego głosu w czasie tej podróży. Czy przytłumiła mi się pamięć, czy tak rzeczywiście było, ale wydaje mi się, że ludzie byli niemal porażeni, nie byli w stanie protestować, płakać, krzyczeć. A dzieci, które mogłyby się buntować, nie było, zginęły podczas Wielkiej Szpery. Wszyscy byliśmy oburzeni i zaskoczeni, że tak nas oszukano. Przecież w ten sposób nie wozi się ludzi do pracy. Nie tak traktuje się tych, którzy mają być dla swojego bezpieczeństwa przesiedleni przed frontem. Stąd cisza, zastygnięcie w rozpaczy. Ludzie nie byli w stanie dać wyrazu rozczarowaniu i przerażeniu.
Nie wiedzieliście o likwidacji getta w Warszawie?
Nic nie wiedzieliśmy, byliśmy hermetycznie odcięci od świata, nie mieliśmy żadnego pojęcia. Może niektórzy wiedzieli, my nie. Byliśmy na samym dnie hierarchii w getcie. Tak samo byłem potem na dnie hierarchii w obozach.
W końcu pociąg stanął, otwarto drzwi i tylko krzyki: „Raus, raus”, szybko, szybko. I tym razem, podobnie jak w czasie następnych transportów, nie mówiono nam, dokąd przyjechaliśmy. Nie wiedziałem, że dotarłem do Auschwitz-Birkenau. To miejsce dobrze określiła Charlotte Delbo, francuska pisarka i więźniarka: przybywający do Auschwitz „oczekiwali najgorszego, ale nie tego, co niewyobrażalne”.