Wielka Lechia, czyli gromki śmiech generała Franciszka Morawskiego
Wśród różnych rodzajów źródeł historycznych nie ma przekazów równie pewnych jak fałszerstwa […]. Są jednocześnie apokryfy kapitalnym przekazem dotyczącym umysłowości fałszerza i mentalności epoki. Mogą być wykorzystywane jako świadectwo swego czasu, a są także kopalnią wiedzy o pytaniach stawianych przez kolejne pokolenia dziejom. Fałszerstwa odpowiadają przecie na problemy swego wieku i przedstawiają wyobrażenia o dziejach właściwe dla swej epoki – pisze Piotr Boroń.
Cele tworzenia historycznych apokryfów bywają bardzo różnorodne, poczynając od mniej lub bardziej złośliwej chęci zażartowania sobie z historyków, po dodanie ważności osobie, rodowi, narodowi. Apokryf może być również paszkwilem lub narzędziem bieżącej polityki. Najbardziej znanym i zarazem złowieszczym apokryfem są Protokoły mędrców Syjonu. Zawsze jednak apokryf jest adresowany do pewnej z góry określonej grupy odbiorców.
Kronika Prokosza („Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z Kroniki Kagnimira, pisarza wieku XI, i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII pierwszy raz wydrukowana z rękopisma nowo wynalezionego”), o której będziemy tu mówić, nie spełnia żadnego z owych warunków i bardzo szybko została zdemaskowana. Miała być spisana przez rzekomego arcybiskupa (sic!) krakowskiego Prokosza (Prohora), wywodzącego się z zakonu benedyktynów, nota bene obecnych w Polsce od 1006 roku. Apokryf ten w ogóle na apokryf nie wygląda. Jest zbiorem notatek sporządzonych na podstawie różnych źródeł historycznych, starannie i rzetelnie opisanych, pomiędzy które tu i ówdzie wpleciono informacje pochodzące z owej rzekomej prastarej kroniki Prokosza, opisującej wielkie dzieje Lechitów w epokach poprzedzających panowanie Mieszka I. Ową bajeczną historię narodową jednak pomijam, bo jest ona najmniej w tej historii interesująca.
Rękopis kroniki miał zostać znaleziony przypadkowo przez generała Franciszka Morawskiego w 1825 roku, w żydowskim kramie w Lublinie, gdzie miał być używany jako najzwyklejszy papier pakowy. Morawski zaś podarował go Julianowi Ursynowi Niemcewiczowi. Niemcewicz, przekonany o autentyczności otrzymanego dzieła (nie zastanawiał się nawet, skąd taki dokument miałby znaleźć się w rękach zwykłego żydowskiego straganiarza), zaprezentował je w Towarzystwie Warszawskim Przyjaciół Nauk i jeszcze w tym samym roku rękopis wydał drukiem Hipolit Kownacki, który także przełożył tekst kroniki na łacinę.
Fałszerstwo „kroniki” już w ciągu pierwszego roku, jaki upłynął od jej wydania, wykazał Joachim Lelewel, który odnalazł w Wilnie jej rzekomy rękopis opatrzony datą 21 czerwca 1764 roku, mający wskazywać na autorstwo Przybysława Dyjamentowskiego.
Lelewel następnie dokonał krytycznego rozbioru dokumentu. Kim był Przybysław Dyjamentowski (1694–1774) herbu Drya (Dryja), posługujący się przydomkiem Mutyna i tytułem stolnika urzędowskiego? Otóż znany był on jako fałszerz historycznych dokumentów, rodowodów, kronik. A zapotrzebowanie na nie było wielkie. Wieki XVII i XVIII to czasy rozkwitu kultury sarmackiej, opartej na głębokim przekonaniu szlachty, że pochodzi ona, w odróżnieniu od chłopstwa, od starożytnego ludu Sarmatów. Wielcy arystokraci zaczęli tworzyć fantastyczne drzewa genealogiczne, mające dowodzić starożytności ich rodu, a że wiedza na temat przodków sięgała w najlepszym razie do XIV w., w owych drzewach genealogicznych umieszczano postaci całkowicie zmyślone. Sobiescy za swoją pramatkę uznali Wizimirę Teodorę, córkę bezpotomnego księcia Leszka Czarnego, Tarnowscy domniemaną księżniczkę mazowiecką Gertrudę, z kolei Radziwiłłowie wywieść chcieli swój ród od weneckiego wodza Palemona, a król Stanisław August Poniatowski mienił się potomkiem rodu Torellich, którego korzenie sięgały z kolei dynastii Ludolfingów. Tak więc Dyjamentowski i jemu podobni na brak pracy nie narzekali.
Ród Dyjamentowskich nigdy nie odgrywał jakiejś większej roli politycznej i mało o nim wiadomo, jedynym bardziej znanym jego przedstawicielem był podstoli różański Wacław Dyjamentowski, który rzekomo miał opisać w swoim diariuszu uroczystości weselne Dymitra Samozwańca i Maryny Mniszchówny. Ale i nawet to zakwestionował Wojciech Kętrzyński, dowodząc, że Wacław był jedynie posiadaczem rękopisu diariusza Abrahama Różniatowskiego. Herbarz Niesieckiego o Dyjamentowskich w ogóle milczy, dopiero herbarz Duńczewskiego z 1757 roku zawiera obszerny, bo sięgający XIII w. (co samo w sobie jest już nad wyraz podejrzane) wywód rodu, rzekomo pochodzącego od Mutynów, Bożejowskich i Trąbczyńskich, i z odwołaniem do przywilejów, jakie nadawali im kolejni Piastowie. Najwybitniejszym z nich miał być Adrian Mutyna, marszałek dworu, ho, ho!, hrabiego Kornwalii Ryszarda (syna króla Anglii Jana bez Ziemi).
Duńczewski, sam oszust, zapewne czerpał wiedzę właśnie od Przybysława Dyjamentowskiego, którego papiery zawierały przeróżne niewiarygodne wypisy z książęcych oraz królewskich przywilejów na rzecz Mutynów; ich oryginały miały spłonąć podczas pożaru w Dubnie na Wołyniu. Niezwykły to musiał być ród, skoro w każdej z wielkich bitew ginął któryś z Dyjamentowskich, a wielu z nich sprawowało nieistniejące w jego epoce urzędy! Nic dziwnego, że w XIX w. popularne było określenie „skrzynia Dyjamentowskiego” oznaczające stek bzdur. Ale w XVIII w. krytycyzm był znacznie mniejszy. O działalności historyczno-genealogicznej stolnika wspominał w Bibliotece historyków, prawników, polityków i innych autorów polskich lub o Polsce piszących (1768) Józef Andrzej Załuski, biskup kujawski i współzałożyciel Biblioteki Załuskich, który wierzył w prawdziwość tworzonych przez pana stolnika źródeł, kupował je od niego i gromadził jako cymelia w swoich zbiorach. Najstarszym dokumentem zawartym w zbiorze fałszerstw Dyjamentowskiego była genealogia rodu Toporczyków, zaczynająca się od 1067 roku. Można przypuszczać, że większość tych tekstów powstawała na zlecenie rodu Tarłów herbu Topór, najważniejsze urzędy w królestwie Lechii pełnili bowiem właśnie Toporczykowie. Z rodu Toporczyków miała pochodzić, według Kroniki Prokosza, Krasnoroda, matka pierwszego historycznego władcy Polan, księcia Mieszka I. Herb Topór to ważny ślad, ale o tym za chwilę.
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Rejmera „Zapomniana historia nauki. Panny apteczkowe, znachorzy, kołtuny”:
Umierając w 1774 roku, Dyjamentowski przekazał zawierający sfałszowane dokumenty kufer, ową przysłowiową skrzynię, swojemu czternastoletniemu wówczas synowi Świętosławowi Antoniemu. Sprawujący opiekę nad chłopcem pan Bartoszewicz (Bartosiewicz), nie czekając na osiągnięcie przez swego podopiecznego pełnoletności, oddał zbiór w ręce hrabiego Feliksa Łubieńskiego. Skrzynka Dyjamentowskiego znalazła miejsce w rezydencji w Guzowie koło Żyrardowa. Być może właśnie tam odkrył ją Morawski, który był z Łubieńskimi spowinowacony.
Bliższa analiza tekstu Kroniki Prokosza, wolnej od makaronizmów, sugeruje jej dziewiętnastowieczne pochodzenie, a więc to nie było dzieło Dyjamentowskiego. Piotr Boroń w swych pasjonujących detektywistycznych rozważaniach, które tu cytuję, rzuca podejrzenie na generała Franciszka Morawskiego, światowca, który jako dowódca brygady piechoty w prowincjonalnym Lublinie potwornie się nudził, o czym sam pisał w liście do Wincentego Krasińskiego: „jeden bęben i dzwon bernardyński budzą zaspany Lublin, gdzie tak głucho, jak w sejmie galicyjskim, a ciemno, jak w głowie Jaksy”. Jedynymi rozrywkami Morawskiego były przekłady poezji oraz dość okrutne kpiny ze wspomnianego w liście do Koźmiana wierszoklety i grafomana, miłośnika deklamowanych improwizacji, człowieka cierpiącego na megalomanię, Kajetana Jaksy-Marcinkowskiego (1788–1832) herbu, nomen omen… Topór! Prowincjonalną sławę poetycką Marcinkowski zdobył w salonach ziemiaństwa wołyńskiego, bywając u Czackich, Jabłonowskich i Rzewuskich. W czasie kuratorii Tadeusza Czackiego przez dwa lata był zastępcą wizytatora szkolnego w guberni wołyńskiej. W 1818 roku zjawił się w Warszawie, gdzie na salony wprowadził go Jan Tarnowski. Marcinkowski został wkrótce bywalcem obiadów literackich u Wincentego Krasińskiego, w którego pałacu także zamieszkał.
Tak o Jaksie-Marcinkowskim pisał Kajetan Koźmian:
Nieszczęśliwą myśl biednego i zarozumiałego nieuka, puścić się do stolicy z uprzedzeniem, że w niej znaczenia, sławy, a nawet fortuny dostąpi! Gdyby był przyjechał bez pism, bez dumy, bez natręctwa, które tak bliskie podłości, gdyby się chciał uczyć, douczyć i milczeć, byłby nawet poważany i lubiany, ale przez próżność wpadł we wszystkie rodzaje śmieszności, które są jej karą, a przynajmniej ją wywołują.
W Warszawie Marcinkowski szybko stał się pośmiewiskiem salonów.
Jakaś fatalność naprowadziła Marcinkowskiego z tytułu wołynianina starać się zapoznać z jenerałem Franciszkiem Morawskim […], _a ten najpoczciwszy owego towarzystwa członek, bystrym okiem oceniwszy go, odkrył w nim nieprzebraną kopalnię wszystkich śmieszności, jakich jest źródło w nieświadomości i w głupstwie połączonym z próżnością, pychą i zarozumiałością; Marcinkowski, już śmieszny i znany jako taki, wpadłszy w te szpony, już się z nich wydobyć nie mógł. Morawski naprzód wkradł się w najgłębsze tajniki jego miłości własnej, aby wybadane potem niemiłosiernie chłostać; trudno się było Marcinkowskiemu ich wypierać, bo się we wszystkich sekretach duszy swojej zdradzał przed Morawskim, i że tak powiem, obnażył się przed nim.
Miłość własna jest tak ślepa, że długo nie spostrzegał w sarkazmach Morawskiego siebie…_
Po Lublinie Jaxa-Marcinkowski przebywał przez pewien czas u Czartoryskich w Puławach, a następnie, dzięki staraniom Koźmiana, otrzymał posadę inspektora szkolnego w Płocku. Jedynym warunkiem jej objęcia było nieogłaszanie przez Marcinkowskiego żadnych wierszy. Nieszczęsny grafoman, literacki charłak, jak go nazywał Kajetan Koźmian, przed wybuchem powstania listopadowego poważnie zaniemógł i z objawami choroby umysłowej został przewieziony do Warszawy, gdzie zmarł w szpitalu bonifratrów w 1832 roku.
W Lublinie wszystko zaczęło się od wystawienia, dzięki Morawskiemu, bardzo niedobrej sztuki teatralnej Marcinkowskiego zatytułowanej Pszonka. Generał zapewnił autorowi klakę złożoną z oficerów miejscowego garnizonu. Nieszczęsny autor uwierzył w swój dramatopisarski talent. Jeden z niewybrednych żartów opisał sam Morawski, chwaląc się w liście do Koźmiana, że sfabrykował pismo ministra, powierzające Jaksie ważny urząd. Gdy Jaxa pochwalił się tym pismem, wielu osobom podmieniono je na takie samo, ale podpisane: minister w szpitalu głupich prezydujący. „A co za awantura będzie, jak dostrzeże tego, a zwłaszcza nie będzie mógł pojąć, jak list, w szkatule zamknięty, mógł się przeistoczyć” – pisał Morawski. Ale kpina pana generała dotykała nie tylko megalomana Jaksy-Marcinkowskiego, ale także pyszałkowatego Wincentego Krasińskiego herbu Ślepowron, poszukującego starożytnych korzeni swego rodu, o czym świadczą następujące słowa Morawskiego:
Cóż tam Korwin robi? Wydobyłże znowu obraz iakiego antenata przedpotopowego. Próżne wysilenie, ród Jaxów daleko starszy zostanie w dziejach. Powiedz mu
że na samo wspomnienie Pan Inspektor Płocki
występują do rymu nie tylko Paprocki
Ale wszystkie Prokosze i cały wiek gocki
A zaś na imię pan Korwin Krasiński
Ledwie burmistrz Piński
Co ten człowiek zamyśla? Mógł poprzestać na medalu, który sam sobie wyrobił. Nie dosyćże jednego głupstwa. Trzeba że koniecznie fundatorów różnych imion po kościołach skupywać i na Korwinów przerabiać? Dosięgnął iuż swemi portretami Ziemowidza, któż wie, gdzie dojdzie
Jak ów Rzym szukający skąd niegdyś pochodził
Początek swego rodu z wilczycy wywodził,
Tak też kiedyś Korwinów Linia wysoka
Doydzie aż do cielęcia, które struło smoka.
Ten tekst jest fragmentem książki Krzysztofa Rejmera „Zapomniana historia nauki. Panny apteczkowe, znachorzy, kołtuny”:
Tak więc wszystko to sugeruje nie tylko, że generał Morawski był autorem apokryfu wskazującego na fałszerski warsztat Dyjamentowskiego, lecz także że wspólnikiem w owej zabawie mógł być doskonale w żart wprowadzony, zaprzyjaźniony z generałem Kajetan Koźmian, w owym czasie zajmujący się położonym niedaleko Lublina rodzinnym majątkiem, oraz jego syn Andrzej. W niedatowanym liście do Koźmiana generał Morawski pisze: „Powiedz Jaxie, ieżeli tam ieszcze iest, że się niezmiernie gniewam na niego, iż nie przyszedł się nawet pożegnać ze mną. Ileż razy był tam ten Prokosz u Ciebie”.
Jeszcze bardziej wymowny jest fragment listu Morawskiego do syna Kajetana, Andrzeja Koźmiana:
Bo cóż nam pozostaje z ostatnich lat składu
Oprócz Jaxy tabaku Prokosza i gradu.
Kazimierz Władysław Wóycicki wspominał, że po wydaniu Historii literatury Polskiej Feliksa Bentkowskiego zaczęła się moda na zbieranie „gockich druków”, czyli dawnych ksiąg. Pojawili się nawet fałszerze, którzy trafnie potrafi li dobierać papier, atrament i pismo. Andrzej Koźmian kolekcjonował starożytne książki polskie, więc jego wiedza mogła być całkiem użyteczna dla przygotowania mistyfikacji.
Żart Morawskiego zapewne zmarłby śmiercią naturalną, gdyby nie Hipolit Kownacki (1761–1854), który podzielił tekst na dwie części, zarazem przemilczając swój zabieg. Pierwsza to wyjęte z całości fragmenty umieszczone w tekście głównym jako Kronika Prokosza, druga to reszta, którą uznał za XVII- i XVIII-wieczne komentarze. Następnie całość przełożył na łacinę i wydał jako Chronicon Slavo-Sarmaticum. Tak więc największym fałszerzem okazał się nie Dyjamentowski, tutaj akurat czysty jak łza, który w tej historii sam jawi się raczej jako ofiara Morawskiego, nie facecjonista Morawski, ale właśnie Kownacki. Swój stosunek do źródeł historycznych w jasny sposób wyłożył słowami Sarnickiego w dziele O początkach i o dawnych królach narodu Wandalów, to jest Polaków, która jest przekładem fragmentów kronik Długosza i Sarnickiego: „Nie godzi się posądzać starożytnych pisarzy, iakkoby chcieli narzucać nam własne bayki, zamiast Dziejów prawdziwych…”.
Gdybym poszukiwał jakiegoś morału, to może rzekłbym, że tam, gdzie żartują wielcy, w swej bezwzględności niemalże równi greckim bogom, tam mali nie powinni się plątać, bo wiatr śmiechu powali ich na ziemię i już nie powstaną. Facecje Morawskiego, nawet jeśli złośliwe, krzywdy Wincentemu Krasińskiemu raczej nie uczyniły, co innego z Jaksą, który na szczutka w nos zasłużył, ale czy aby godziwie pan generał się nim zabawiał?
W 1826 roku, po wydaniu Kroniki Prokosza drukiem, Morawski utracił chęć do dalszych żartów. W tym roku zmarł jego syn, on sam zaś przejął radomski garnizon i nowe obowiązki, a przede wszystkim zabrakło Jaksy… Najśmieszniejsze jednak jest długie życie tej facecji. Że nabrało się na nią wielu współczesnych Morawskiemu, nie dziwota. Ale nie brakuje i dziś szaleńców, nazywanych z przekąsem turbolechitami, którzy głęboko wierzą w minione istnienie Wielkiej Lechii, starannie skrywane przez Kościół i wrogich wszelkiej słowiańskości Niemców… A może tylko udają, że w nie wierzą, a w istocie też tylko dobrze się bawią? Ta ostatnia wersja brzmi o wiele optymistyczniej, choć wiarygodną się raczej nie zdaje.