Wielga afera - lustracja w Kościele
Rok 2006 był dla Kościoła w Polsce rokiem ciężkich wyzwań. Skończył się okres ochronny trwający nieprzerwanie od 20 lat. Kościół instytucjonalny stanął przed problemami, którymi wcześniej się nie zajmował lub zrzucał na barki kolejnej pielgrzymki papieskiej. Benedykt XVI podczas majowej pielgrzymki dał wyraźny znak, że Polacy muszą zacząć znów radzić sobie sami. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Kościół polski zmierzył się z demokratyczną rzeczywistością, w której jako instytucja publiczna był oceniany. Ba! Bywa nawet krytykowany bez pardonu i uniżoności. Zaczęły go dotykać sprawy, które do tej pory kojarzyły się raczej z przepychankami politycznymi. Pojawił się problem przeszłości Kościoła i jego historii w epoce PRL-u. W powszechnej świadomości funkcjonowało przeświadczenie, że Kościół był filarem opozycji demokratycznej. Jeszcze kilka dni temu to stanowisko dokładnie wyraził Roman Giertych, który mówił: Próbuje się nam wmówić, że to nie Kościół obalił komunizm, ale KOR i środowisko Michnika i Macierewicza. Nie dopuszczano myśli, że może istnieć również mroczniejsza strona ostatniego półwiecza polskiego katolicyzmu. Przyśpieszenie lustracyjne, jakie ogarnęło Polskę, musiało jednak prędzej czy później trafić również w Kościół. Ciosy były silne, celne i bolesne. I było ich wiele. Przecież księża Czajkowski, Maliński, Hejmo, a wreszcie i abp Wielgus to tylko najbardziej głośne nazwiska spośród co najmniej kilkudziesięciu, jakie pojawiały się w ostatnim okresie w mediach i publikacjach historycznych. Każde, nawet drobne uderzenie, powodowało nowe wstrząsy w Kościele, które starano się zwalczyć bronią ignorancji i zobojętnienia. Ci, do których nie docierało, że coś się w społecznej świadomości odmienia, z uporem maniaka powtarzali o skompromitowanych duchownych: To niechlubne wyjątki. Punktem przełomowym miała się okazać sprawa arcybiskupa Wielgusa. Ukazała słabość Kościoła w Polsce. Pozwoliła zadać pytanie o jego realną kondycję.
Casus Belli
Pierwsza afera lustracyjna wstrząsnęła Kościołem już w miesiąc po śmierci Jana Pawła II. Media informowały wówczas, że jeden z bardziej znanych księży działających w otoczeniu papieża był tajnym współpracownikiem bezpieki. Pod presją dziennikarzy ówczesny prezes IPN-u, Leon Kieres ujawnił, że tym duchownym był ojciec Konrad Hejmo, opiekun osób pielgrzymujących do Rzymu. Hejmo zaprzeczył. Wokół sprawy wybuchła potężna dyskusja, której osią stała się forma lustracji w Kościele. Gromy padły na głowę prezesa IPN-u, którego oskarżono o wydawanie nieuprawnionych sądów. A ojciec Hejmo, mimo początkowych ostrych reakcji ze strony władz kościelnych, nadal pełnił funkcje opiekuna grup pielgrzymkowych. Coś jednak pękło, lawina ruszyła. Wystartował korowód kolejnych wydarzeń, coraz mocniej wskazujący na potrzebę lustracji katolickich duchownych. Taki pomysł spotykał się jednak z reakcją obronną wśród hierarchów kościelnych. W wywiadzie dla „Polityki” abp Józef Życiński mówił o zamieszaniu wokół lustracji: To przecież UBerracja. Mamy do czynienia z pomieszaniem pojęć kata i ofiary. Jego słowa machiny uruchomionej przez sprawę ojca Hejmy nie mogły już jednak zatrzymać. Obok sprawy ojca Hejmy pojawiły się również plotki dotyczące współpracy z SB przyjaciela papieża, księdza Malińskiego. Ten ze łzami w oczach, w programie Moniki Olejnik „Prosto w oczy”, zaprzeczał tym rewelacjom. Wobec braku dowodów sprawa szybko ucichła. Tylko niesmak pozostał. Rok 2005 przyniósł jeszcze jedno wydarzenie, które zaważyło na problemie lustracji w Kościele. Ujawniono kasety z przesłuchania księdza Isakowicza-Zalewskiego. Cała Polska mogła oglądać poturbowanego księdza, nad którym znęcali się funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Ksiądz Isakowicz otrzymał wtedy dostęp do swoich archiwów, znajdujących się w krakowskim IPN. Już kilka miesięcy później z księdza znanego głównie z działalności dobroczynnej w Fundacji Brata Alberta przemienił się w głównego inkwizytora Kościoła i osobę dążącą do twardej lustracji kapłanów.
Saper na polu minowym
Czuję się jak saper na polu minowym, który musi rozbroić bomby, a moi bracia zamiast mi pomóc, to do mnie strzelają — mówił w jednym z wywiadów. — A co przyniesie zastrzelenie sapera? Nic. To pole minowe będzie istniało nadal. Proszę mnie zrozumieć: kończę badania, wychodzę z IPN-u i na moje miejsce wchodzą doktoranci z Instytutu Historycznego UJ, którzy mają po 25 lat. Otrzymują te same akta: biskupów, byłych prowincjałów, profesorów i zwykłych księży. Oni nie mają żadnych oporów, po prostu piszą nagą prawdę o latach 80.. Nie przejmują się ani Memoriałem, ani tym, co powie ksiądz proboszcz. I myślę, że po roku zrozumiałem, że jako ksiądz mogę być zastrzelony na tym polu minowym. Bo właśnie się rzuca takie epitety, że psychicznie chory itd. To są wypowiedzi, które nie tylko naruszają moją godność osobistą, ale pokazują, że Kościół nie jest zdolny do samooczyszczenia. I dlatego rozumiem wiele z tych mechanizmów. Czy profesorowie Papieskiej Akademii Teologicznej, którzy by tu przyszli, nie wiedzą o tym, jak ja jestem pomawiany? Czy, gdybym zwolnił miejsce i przyjdzie tu ksiądz Szczepaniak, biskupi Pieronek lub Życiński traktowaliby go łagodnie? Też by do niego strzelali. Ważne jest pytanie, dlaczego oni strzelają. Czy mają coś na sumieniu i chcą coś ukryć? Czy jeszcze nie rozumieją problemu? — dodawał. Opierając się na materiałach znalezionych w swojej sprawie, rozpoczął badania, których efektem miało być wydanie publikacji przedstawiającej relacje Kościoła z SB. Jeden z rozdziałów miał dotyczyć tajnych współpracowników rekrutowanych spośród księży i wyższej hierarchii kościelnej. Początkowo pomysł niepokornego księdza przyjęto z obojętnością. Ale gdy Isakowicz ujawnił pierwsze efekty badań lustracyjnych, pożar rozjaśniał nowymi płomieniami. W jego blasku ponownie ujrzeliśmy sprawę księdza Malińskiego. Oskarżenia zdawały się znajdować potwierdzenie. I wreszcie pojawiły się adekwatne reakcje. „Tygodnik Powszechny” wstrzymał współpracę z księdzem.
Na kolejny cios nie trzeba było długo czekać. Ksiądz Czajkowski, wybitny intelektualista kościelny również okazał się być postacią nie tak kryształowo czystą, za jaką uchodził. Przeszłością Czajkowskiego zajęli się wybitni historycy związani z miesięcznikiem „Więź”. Sam Czajkowski usunął się w cień, wyrażając skruchę. Ale i tak lustracja wciąż była dla Kościoła tematem tabu. Przecież niedługo po ujawnieniu współpracy księdza Czajkowskiego, krakowską diecezją targnął konflikt pomiędzy księdzem Isakowiczem-Zalewskim a kardynałem Stanisławem Dziwiszem. Przyczyną była krytyka, z jaką ksiądz Zalewski wystąpił przeciw, stworzonej przez kardynała Dziwisz, Komisji „Pamięć i Troska”. Miała ona wyjaśnić, jak to naprawdę z małopolskimi duchownymi i służbami bezpieczeństwa było. Problem w tym, że aktywność Komisji była znikoma. A na pewno za mała na trudne czasy, w jakich przyszło jej działać. Ksiądz Isakowicz-Zalewski powiedział kilka słów za dużo, kardynał zareagował emocjonalnie i w rezultacie prace nad książką księdza Isakowicza wstrzymano. Po krótkim konflikcie kardynał Dziwisz jednak uległ, pozwalając niepokornemu duchownemu na dalsze prowadzenie badań. Stało się to pod dużym naciskiem mediów broniących księdza. Ten fakt nie umknął opinii społecznej.
Sprawa feralnej książki miała jeszcze kilka zwrotów i trudno doprawdy wymienić je wszystkie. Kilka miesięcy później ks. Isakowicz-Zaleski otrzymał od arcybiskupa polecenie powstrzymania się od publicznych wypowiedzi o kontaktach i współpracy niektórych duchownych ze Służbą Bezpieczeństwa. Isakowicz poważnie nadużył zaufania hierarchii. Kardynał Glemp nazwał go nawet nadUBowcem, za co jednak wkrótce przeprosił.
Pierwsze odgłosy nadciągającej burzy
Kościół w Polsce od dłuższego czasu oczekiwał na ogłoszenie przez Watykan nominacji na godność metropolity warszawskiego. Pierwsze decyzje winny zapaść już w miesiącach letnich, ale termin przesunięto na jesień. Jesienią poinformowano, że dopiero zimą usłyszymy nazwisko nominata. Przewlekłość tego procesu tłumaczono wolą wybrania najlepszego kandydata. Z godnością arcybiskupa Warszawy wiązało się przecież ogromne dziedzictwo historyczne ostatnich lat oraz rola w Kościele. Obok kardynała Dziwisza, nowy arcybiskup miał stać się twarzą Kościoła i wprowadzić go w okres samodzielności. Wreszcie, bo od niemal trzech dekad polski katolicyzm krył się w cieniu legendy Karola Wojtyły. Długo oczekiwaną decyzję ogłoszono wreszcie 6 grudnia 2006 roku. Nominatem miał być dotychczasowy biskup płocki, były rektor KUL, Stanisław Wielgus. Był on w Kościele uważany za człowieka o poglądach konserwatywnych. Jedni mówili, że jest daleki od toruńskiego nurtu polskiego katolicyzmu. Drudzy pisali, że z pewną obawą patrzą na jego związki z Radiem Maryja. Ale powszechnie podkreślano jego dobroczynność, wysoką inteligencję i głęboką wiarę. Towarzyszy mi lęk, ale liczę na pomoc bożą i na pomoc ze strony ludzi w Warszawie — powiedział tuż po nominacji. Zapewne nie spodziewał się, że kilka dni później nad jego głową rozpęta się burza. Przyczynkiem do niej był artykuł „Gazety Polskiej”, która 19 grudnia 2006 r. poinformowała, że niebawem ukaże się na jej łamach artykuł opisujący blisko 20-letnią współpracę Stanisława Wielgusa z SB. Informacji nie podparto żadnymi dowodami.
To kolejna próba podniesienia sprzedaży gazety Pana Sakiewicza — mówiły mądre głowy. Tak twierdził dr Antoni Dudek z IPN-u, tak pisał Adam Michnik w „Gazecie Wyborczej”. Mylili się. Sam arcybiskup nominat stwierdził: Ktoś prawdopodobnie jest zainteresowany, aby mnie skompromitować w chwili, kiedy obejmować będę urząd arcybiskupa warszawskiego. Bronił się również na łamach wspomnianej GW: N_igdy nie współpracowałem z SB. Moje kontakty miały charakter doraźny i wynikały z wymogów tamtejszej rzeczywistości_. Oświadczenie wydał również rzecznik prasowy diecezji płockiej. Czytamy w nim: W związku z informacjami, które ukazały się 19 grudnia br. w różnych mediach oraz planowaną publikacją artykułu w „Gazecie Polskiej”, na temat rzekomej współpracy Księdza Arcybiskupa Stanisława Wielgusa ze Służbą Bezpieczeństwa, Ksiądz Arcybiskup uważa, że jest to zaplanowany atak związany z jakąś mistyfikacją i że prawdopodobnie ma to związek z jego nominacją na biskupa warszawskiego. Nie wszystkim podobają się poglądy społeczne, religijne i teologiczne Księdza Arcybiskupa. Planowana publikacja może więc być próbą podważenia Jego autorytetu. Ksiądz Arcybiskup nigdy nie ukrywał, że w okresie PRL-u przy tzw. okazjach paszportowych z konieczności prowadził rozmowy z różnymi ludźmi, które odbywały się na wyraźne ich życzenie. W czasie tych rozmów nie mówił nic przeciwko komukolwiek, choć próbowano Go zwerbować do określonych działań. Nie podjął jednak żadnych propozycji. Z pomocą biskupowi przyszli najwyżsi hierarchowie Kościoła, z prymasem na czele. To jest człowiek bardzo solidny, bardzo rzetelny, bardzo pobożny, wykształcony, i jeżeli ktoś mu nogę podstawia [...], to powinna być cała prawda. Prawda wyjdzie, że człowiek jest dobry — powiedział kardynał Glemp. Swoje błogosławieństwo i wyrazy pełnego poparcia wyraziła również Stolica Apostolska. Gorzkich słów nie szczędzono lustracji nawet w czasie pasterki. W katedrze św. Jana Józef Glemp mówił: Mroczne półki, na których zalegają tzw. teczki — czyż to nie jest także owoc takiego pomrocza, często złośliwego, do którego tak trudno przeniknąć ze światłem prawdy, sprawiedliwości, odwagi i życzliwości ? W podobnym tonie wypowiadał się abp Głódź: Mamy dość podważania dobrego imienia abp. Stanisława Wielgusa, a także innych biskupów i kapłanów stających się ofiarą medialnej inkwizycji.
To musiało się wydarzyć
Do nagłego przyśpieszenia doszło na początku stycznia tego roku. Związane było to zapewne ze zbliżającym się ingresem, który chciano odbyć w spokoju. Od 2 stycznia kwerendę źródłową zaczęła prowadzić Kościelna Komisja Historyczna. Tego samego dnia pracę rozpoczęła specjalnie powołana trzyosobowa komisja Rzecznika Praw Obywatelskich kierowana przez profesora Andrzeja Paczkowskiego. Zadaniem tej ostatniej miało być sprawdzenie, czy artykuły publikowane w prasie nie są pomówieniami i nie szargają godności arcybiskupa. Od tej chwili ciąg wydarzeń popłynął już bardzo szybko.
Komisja Kościelna ogłosiła, iż przekazała wyniki dotychczasowych badań arcybiskupowi nominatowi. Polska żyła jednak już wtedy artykułem Tomasza Terlikowskiego, który ukazał się w „Rzeczpospolitej”. Autor opisywał ze szczegółami kulisy współpracy księdza arcybiskupa z SB. W godzinach popołudniowych tego samego dnia prace zakończyła również Komisja RPO. Wynik jej prac był szokujący nawet dla tych, którzy wyczekiwali najgorszego. W wydanym oświadczeniu Rzecznik Praw Obywatelskich napisał: W świetle dostępnych dokumentów nie podlega wątpliwości fakt świadomej i tajnej współpracy ks. Stanisława Wielgusa ze Służbą Wywiadu w latach 1973–1978. Wieczorem na witrynach internetowych „Gazety Polskiej” pojawiły się dokumenty SB potwierdzające ogłoszone wyniki badań. Dały się słyszeć głosy nawołujące arcybiskupa do zrzeczenia się godności bądź przesunięcia ingresu. Spotkały się one jednak z ostrą krytyką ze strony władz kościelnych. Abp Głódź w wypowiedzi, jakiej udzielił Monice Olejnik, nie przebierając w słowach, stwierdził: Kościoła nie interesują wyniki badań żadnej Komisji. Stwierdził również, że papież znał od początku kulisy sprawy abp. Wielgusa i mimo to udzielił mu pełnego poparcia. Dzień później komentarze nie milkły. Wszyscy czekali na wypowiedź głównego zainteresowanego. Jego krótkie oświadczenie pojawiło się w godzinach południowych. Ksiądz ponownie zaprzeczył informacjom o swojej współpracy. Na reakcje dziennikarzy nie trzeba było długo czekać. W programie „24 Godziny” Tomasz Terlikowski w niezwykle ostry sposób skrytykował postawę księdza arcybiskupa: Arcybiskup to krętacz. Człowiek za wszelką cenę chcący usiąść na stołku arcybiskupa warszawskiego. Wielgusa te słowa nie powstrzymały w objęciu stanowiska. W piątek w godzinach wieczornych arcybiskup objął godność metropolity warszawskiego. Udziału w niedzielnym ingresie odmówiło jednak kilku biskupów, w tym arcybiskup Gocłowski, oraz kilku polityków na czele z premierem Kaczyńskim. Wieczorem ukazał się również drugi komunikat księdza arcybiskupa Wielgusa, w którym po raz pierwszy przyznał się do winy. W upublicznionej, w dwie godziny po kanonicznym objęciu archidiecezji, specjalnej odezwie do wiernych abp Wielgus wyraził skruchę z powodu tego, że skrzywdził Kościół — zarówno wtedy, gdy uwikłał się we współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa PRL, jak i z powodu zaprzeczenia faktom tej współpracy w ostatnich dniach. W odezwie do wiernych archidiecezji warszawskiej „ze skruszonym sercem” prosi, aby go przyjęli.
Nie było ingresu, był teatr
Pierwsze plotki o rezygnacji arcybiskupa Wielgusa pojawiły się w niedzielę w godzinach porannych. Około godziny 10 w specjalnym komunikacie nuncjatura apostolska poinformowała: Arcybiskup zrezygnował z godności na podstawie paragrafu 2 kanonu 401 Prawa Kanonicznego, brzmiącego: „Usilnie prosi się biskupa diecezjalnego, który z powodu choroby lub innej poważnej przyczyny nie może w sposób właściwy wypełniać swojego urzędu, by przedłożył rezygnację z urzędu”. Niemal od razu pojawiły się komentarze twierdzące, że decyzja arcybiskupa nie jest samodzielna. Że został do niej zmuszony przez Stolicę Apostolską. Pojawiły się informację, że bezpośrednią interwencję w tej sprawie podjąć miał prezydent Lech Kaczyński. Przedstawienie wciąż jednak trwało, kurtyna była w górze. Widzów przybywało.
W oczekiwaniu na ingres wokół katedry gromadzić się zaczęły grupy wiernych. Większość z nich stanowili sympatycy Radia Maryja, nawoływani dzień wcześniej przez ojca Tadeusza Rydzyka do manifestacji poparcia dla nowego metropolity warszawskiego. Jeszcze przed mszą doszło do przepychanek pomiędzy zwolennikami arcybiskupa a jego przeciwnikami. Poturbowano również kilku dziennikarzy, innych zaś obrzucono wyzwiskami. Apogeum wydarzeń stanowiło jednak oficjalne ogłoszenie przez arcybiskupa swojej rezygnacji, które nastąpiło na początku mszy dziękczynnej za 25 lat posługi biskupiej kardynała Glempa. Towarzyszyły temu spazmatyczne krzyki: Nie! Hańba! Skandal!. Sytuacji nie rozładował prymas Polski, który w homilii wziął w obronę księdza arcybiskupa, ostro krytykując lustracyjne zamieszanie ostatnich dni. Utwierdziło to wielu w przekonaniu, iż ksiądz arcybiskup stał się ofiarą spisku i pomówień. Sam prymas spotkał się zaś z ogromną krytyką wielu środowisk kościelnych. Biskup Pieronek powiedział nawet: Są momenty, które trzeba bardzo dobrze przygotować, odzywając się do tak wielkiej publiczności, bo przecież to był cały świat, była transmisja. Kilka dni później kardynał Glemp musiał się ze słów wypowiedzianych w niedzielny poranek wytłumaczyć.
I chociaż zwolennicy arcybiskupa wykrzykiwali jeszcze długo: Chcemy Wielgusa! Chcemy Polaka! oraz Zostań z nami!, to w większości komentarzy pojawiało się jednak uczucie niezwykłej ulgi. W dziejach polskiego Kościoła chyba jeszcze nie było takiego przypadku, żeby po dwóch dniach ktoś zrezygnował. Szkoda, że w ogóle doszło w piątek do przejęcia przez abp. Wielgusa archidiecezji, bo gdyby się wycofał dwa dni temu, to o wiele łagodniej przeszłaby ta sytuacja — komentował poranne wydarzenia ksiądz Isakowicz-Zalewski. Bp Pieronek powiedział: Cała ta atmosfera, jaka wokół tej sprawy powstała, jest wielkim wyzwaniem dla wszystkich ludzi wierzących, wielkim zgorszeniem i stąd ta rezygnacja wydaje mi się zupełnie słuszna. Metropolita gdański abp Tadeusz Gocłowski również nie krył ulgi: Dziękuję Bogu za to, że sprawa ingresu arcybiskupa Wielgusa została zamknięta właśnie w ten sposób. Swoich uczuć nie maskował metropolita wrocławski Henryk Gołębiewski. Sprawy stanowczo zaszły za daleko, a rezygnacja nastąpiła zbyt późno — mówił. Jedynie kardynał Dziwisz nie chciał komentować całej sprawy. Ograniczył się jedynie do zdawkowych słów: Należy dziękować papieżowi za taką decyzję. Zapytany przez dziennikarzy czy podjął ją papież, czy arcybiskup powiedział: Takie sprawy nigdy nie dzieją się bez Stolicy Apostolskiej. Komentowano także wydarzenia sprzed katedry. Dominowały wśród nich słowa krytyczne. W tonie zrozumienia wypowiedział się natomiast ksiądz Adam Boniecki, który stwierdził: Część ludzi według sondaży wierzyło, że arcybiskup jest niewinny. Dla tych ludzi jest to może trudny moment. Manifestują w Warszawie, mówią „Zostań z nami”, ale uważam, że to jest coś, co przejdzie. Sam arcybiskup na pewno nie będzie tego podtrzymywał, dlatego to się uspokoi. Sprawę skomentował również Watykan. W specjalnym oświadczeniu napisano: Aby być wiernymi swemu Panu, jego członkowie muszą zawsze potrafić uznać własne winy. Życzymy Kościołowi w Polsce, by zdołał przeżyć i przezwyciężyć z odwagą i jasnością ten trudny czas, aby mógł wciąż wnosić swój cenny i wyjątkowy wkład wiary i misyjnego zapału do Kościoła europejskiego i powszechnego. Wieczorem pojawiły się informacje, że papież jest skrajnie zdenerwowany sytuacją w Polsce.
Czy tylko niesmak pozostał?
Sprawa arcybiskupa Wielgusa skończyła się dla Kościoła wielkim kacem moralnym i instytucjonalnym. Poważnie naruszono główną podstawę Kościoła jaką jest autorytet. Hierarchiczność Kościoła opiera się na wzajemnym uszanowaniu i zaufaniu do siebie kolejnych szczebli hierarchii. W sprawie arcybiskupa Wielgusa najbardziej przykry był strach biskupa nominata przed powiedzeniem prawdy o sobie. Wydaje się jednak, że nie tylko on padł ofiarą strachu. Kryzys tuszowania prawdy dotknął cały Kościół instytucjonalny. Aby zrozumieć słabość niektórych instytucji kościelnych i lęk, jaki je ogarnął, musimy postawić pytania: czego się one boją? I dlaczego się boją?. Historia Kościoła, również ta najnowsza, pokazuje, że zastraszeni liderzy Kościoła — podobnie jak szefowie wielkich korporacji — funkcjonują dzięki zaprzeczaniu, legalizmowi, trzymaniu przy sobie władzy i swego rodzaju zmowie milczenia — stwierdził ojciec Jacek Prusak z „Tygodnika Powszechnego”.
W wywiadzie, jakiego udzielił mi niegdyś ksiądz Adam Boniecki, uderzające było stwierdzenie, że wielu liderów Kościoła w Polsce uważało, że po obaleniu systemu komunistycznego Kościół uzyskał nowe, niepodważalne miejsce w życiu społecznym. Rzeczywistość demokratyczna okazała się jednak bardziej brutalna. Krytyka, oceny, znaki zapytania stały się rzeczą naturalną. Wobec nich Kościół stał jednak bezradny, wręcz rozbrojony. Ks. prof. Paweł Bortkiewicz w jednym z wywiadów stwierdził: To nie Kościół boi się tej prawdy, tylko niektórzy ludzie Kościoła, a raczej niektórzy ludzie w Kościele. Bo jako ludzie często boimy się prawdy. Doświadczamy tego w każdym spotkaniu sakramentalnym: każdy chrześcijanin, katolik, ksiądz, osoba zakonna odczuwa naturalny lęk przed tym momentem oczyszczenia, jakim jest sakrament pokuty i pojednania. W jakiś sposób możemy odtworzyć te lęki poszczególnych ludzi. Tak jak w przypadku każdej spowiedzi, tak i tutaj lęki powinny ustąpić przed silną wolą i racjonalnym rozeznaniem sytuacji. Nie ma innej drogi wyzwolenia jak tylko poprzez poznanie prawdy. W Kościele polskim strach przed prawdą jest jednak znaczny. Krytykę utożsamia się z wypowiedzeniem posłuszeństwa, a próbę oceny z nieuprawnioną uzurpacją. Jakże dźwięcznie brzmią jeszcze słowa kardynała Glempa, które wypowiedział w reakcji na krytyczne sformułowania pojawiające się w mediach po wybuchu afery arcybiskupa Peatza. Nikt, kto ma 20 lat, nie będzie pouczał instytucji mającej za sobą 2000 lat historii — mówił wówczas. W tych kilku słowach tkwi postawa, którą ksiądz kardynał prezentował także w ostatnich dniach. Korporacjonizm kościelny zauważył równie ksiądz Isakowicz. Niestety, muszę to powiedzieć, po 25 latach bycia księdzem teraz zrozumiałem, że wadą duchowieństwa polskiego jest korporacjonizm. To jest tak jak z lekarzem. Żaden lekarz w Polsce nie złoży oświadczenia przeciwko swemu koledze po fachu, który popełni błąd medyczny — mówił.
Czy jednak w polskim Kościele jest jeszcze miejsce na ignorancję? Bowiem lustracja nie jest jedynie problemem kilku mniej lub bardziej radykalnych gazet. Jarosław Makowski, publicysta „Krytyki Politycznej”, pisze: Jest zrozumiałe, że Kościół nie powinien się godzić na lustrację księży przez media. Jeśli jednak chce utrzymać autorytet instytucji wiarygodnej, która wymaga przestrzegania najwyższych wartości nie tylko od innych, ale także od siebie musi zaproponować alternatywny sposób lustracji. Refleksja nad sobą samym była dotychczas zamykana i uciszana, bowiem sądzono, że przyznanie się do grzechów podważy autorytet Kościoła. Nic bardziej mylnego. Dopiero konserwowanie i zamiatanie brudów pod dywan spowodowało ciąg wydarzeń, które wstrząsnęły Kościołem, stawiając go wobec największego od lat kryzysu. Hierarchowie nie mogą zrzucać winy na laicyzację społeczeństwa, na konsumpcyjny tryb życia, liberalną edukację.
Czy odbył się przełom?
Dotychczas próby krytyki łatwo można było podważać, bo wychodziły z kręgów niechętnych Kościołowi. Problem pojawił się, gdy niekonsekwencję Kościoła zaczęli zauważać publicyści katoliccy. Pokazało to jeszcze jeden problem. Kościół był kompletnie nieprzygotowany do dialogu z wiernymi. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” ksiądz prof. Tomasz Węcławski stwierdził: Wydarzenia ostatnich tygodni dotyczące ingresu abp. Wielgusa i jego bezpośredniego, i dalszego, kontekstu wymagają poważnej refleksji. Odsłoniły się znane już dawno słabości naszego życia publicznego, a przede wszystkim publicznej obecności instytucji kościelnych i ich zdolności do odpowiedzialnego dialogu społecznego. Warto sobie postawić pytanie: co po sprawie Wielgusa powinien zmienić Kościół? Bo nie dotyczy ona tylko jednego nieszczęśliwego człowieka. W gruncie rzeczy dotyczy miejsca Kościoła w nowej rzeczywistości. Zakończył się już okres, w którym każdy problem Kościoła załatwiał papież.. Wydaje się również, że afera ingresowa winna być sygnałem ostrzegawczym w sprawie kontrowersji wokół Radia Maryja. Zachowanie ludzi, które obserwowaliśmy pod katedrą, nie było przypadkowe. To prosty przykład, jak szkodliwy wpływ na zachowania ludzi ma ta rozgłośnia. Być może dopiero tak radykalny przykład otworzy oczy wielu publicystom, którzy do tej pory bagatelizowali problem medium ojca Rydzyka.
Sprawa abp. Wielgusa pokazała nam wszystkie problemy, z jakimi boryka się Kościół w Polsce. Brak lidera, bezradność wobec problemów, brak przystosowania do wyzwań współczesnego świata, przesadny korporacjonizm. Czy był to wystarczający wstrząs, by rozpocząć realne przemiany w Kościele? Miejmy nadzieję, że tak.
Jaka lustracja?
Na koniec pozostaje jednak pytanie: co dalej z lustracją w Kościele?. Wydaje się, że od tego problemu nie uciekną ani księża, ani politycy, ani inne grupy zawodowe. Machina nieufności jest zbyt mocno nakręcona, by ją zatrzymać. Dalsze wstrzymywanie lustracji grozić może jedynie kolejnymi rewelacjami i pomówieniami. Oczywiście problem jest głębszy. Należy niewątpliwie na poważnie wziąć oskarżenia wysuwane przez ludzi, którzy twierdzą, że abp Wielgus stał się poniekąd ofiarą mediów. We wspomnianym przeze mnie wywiadzie ks. prof. Borkiewicz stwierdził: Prawdą jest, że od jakiegoś czasu media w Polsce przejęły pewne funkcje prokuratorsko-sądownicze. Sąd medialny dokonał się chyba w trybie szybszym, niż będzie się dokonywał Sąd Ostateczny. Nie uwzględniono też w tym sądzie, czy w analizie przedstawionych materiałów, tzw. metody krzyżowej, to znaczy nie skonfrontowano tych materiałów z dokumentacją dotyczącą pracowników KUL. Warto byłoby sprawdzić, czy znajdują się w nich doniesienia Adama Wysockiego vel Greya. Warto byłoby również sprawdzić biografię oficerów prowadzących sprawę Adama Wysockiego vel Greya, bo o tych oficerach nic nie wiemy.
Oczywiście sam arcybiskup nie był bez winy, tym niemniej lustracja w kształcie zaprezentowanym w tej sytuacji jest niedopuszczalna. Jako historyk muszę stwierdzić, że głos naszego środowiska w tej sprawie jest ignorowany. Za czytanie dokumentów biorą się ludzie całkowicie nieodpowiedzialni i nieposiadający odpowiednich kwalifikacji i warsztatu do prowadzenia badań na trudnym materiale. Czy można ślepo wierzyć dokumentom SB? Na podobne pytanie jeden z łódzkich historyków odpowiedział mi ostatnio: Historyk nigdy nie wierzy w pełną prawdomówność dokumentów. To klucz do zrozumienia problemów lustracji.
Może wytłumaczalny jest gniew ludzi, którzy oskarżają media o niszczenie człowieka? Oczywiście zarzuty mediów w tej sprawie potwierdzili doskonali historycy, co jest dla mnie mocnym argumentem, tym niemniej powstaje pytanie, na ile ich werdykt stanowił wartość dla mediów. Czy bez niego nagonka nie byłaby prowadzona dalej? Czy wobec tego odtajnienie akt nie przyniesie skutku odwrotnego, o którym każdy prowincjonalny dziennikarz będzie mógł napisać, co chce i na kogo chce. Może zatem warto oddać sprawę w ręce fachowców. Będzie to być może mniej spektakularne, ale na pewno bardziej sprawiedliwe i skuteczne. Wszelkiego rodzaju komisje historyczne muszą jednak rzeczywiście działać, a nie tylko być zbędną fasadą. IPN musi być instytucją wydolną, w której będą pracować najwybitniejsi naukowcy będący w stanie ocenić wartość posiadanych dokumentów, konfrontując ją z innymi dowodami i poszlakami. Tylko wówczas lustracja będzie miała sens.