Widmo Reniaka krąży po IPN-ie

opublikowano: 2013-07-30, 07:40
wolna licencja
Maciej Gawlikowski polemizuje z tekstem „Konfederacja Polski Niepodległej - geneza i działalność do wprowadzenia stanu wojennego” autorstwa historyka tej organizacji Grzegorza Wołka.
reklama

Konfederacja Polski Niepodległej ma pecha do ludzi opisujących jej dzieje. Pierwszym i dotąd najbardziej znanym był ubowiec Marian Reniak, który w setkach tysięcy egzemplarzy wydanej w PRL książki „opluskwiał” KPN. Później, dla odmiany, bezkrytycznie pochwalną, propagandową broszurę na ten temat napisał Adam Słomka. Dziś nad historią tej partii pracuje Grzegorz Wołk, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej. Pierwsze efekty jego pracy w postaci artykułów pojawiających się w pracach zbiorowych, nie napawają optymizmem.

Najgorsze jest, kiedy za pisanie o opozycji lat 70. biorą się ludzie, którzy tego zjawiska kompletnie nie rozumieją. Łatwo ulegają wpływowi tych uczestników dawnych wydarzeń, którzy wszędzie węszą spiski i manipulacje tajnych służb. Grzegorz Wołk jest przykładem takiej sytuacji. Jego tekst „Konfederacja Polski Niepodległej - geneza i działalność do wprowadzenia stanu wojennego”, będący fragmentem książki „Opozycja demokratyczna w PRL w latach 1976-1981” wydanej przez Europejskie Centrum Solidarności, nie tylko zawiera wiele merytorycznych błędów, ale przede wszystkim świadczy o braku warsztatu historyka u jego autora. Niby jest tekstem naukowym, a jednak zawiera publicystyczne tezy, których nie powstydziłby się żaden niszowy portalik tropicieli wszechobecnych esbeckich spisków. Nie muszę chyba dodawać, że publikacja ta wydana jest oczywiście za nasze, publiczne pieniądze.

Leszek Moczulski w warszawskim mieszkaniu (fot. z Archiwum Krzysztofa Króla)

Wołkowa wizja KPN, to sterowana przez Służbę Bezpieczeństwa grupa, która tworzy koncesjonowaną partię niepodległościową, aby zapobiec tworzeniu się struktur konspiracyjnych, niezależnych od bezpieki. Nie dziwi chyba nikogo, że takich wymysłów historyk IPN w żaden sposób nie jest w stanie udokumentować.

Polska Rzeczpospolita Ludowa, nawet w tej łagodniejszej odsłonie jaką były rządy Gierka, była państwem totalitarnym, w którym policja polityczna działała niemal bez ograniczeń prawnych, a na pewno bez ograniczeń co do środków materialnych, stosowanych dla zduszenia opozycji. Przeciwko tej potężnej machinie stanęła grupka ludzi kierowanych przez Leszka Moczulskiego i otwarcie, jawnie, zdecydowanie podniosła hasło walki o niepodległość, a nawet pokazała jak do tego celu dojść. Większość z nich miała już za sobą ponad dwa lata działalności w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Dołączenie do opozycji niepodległościowej było wówczas uważane przez społeczeństwo - nie bez racji - za krok samobójczy. Janusz Kurtyka tak mówił o założycielach KPN podczas inauguracji obchodów 30 rocznicy jej powołania:

reklama
(...) żebyśmy zdali sobie sprawę z trudności i z odwagi ludzi, którzy powiedzieli znowu, po kilkudziesięciu latach, że chodzi po prostu o niepodległość. Powiedzenie czegoś takiego było czynem rewolucyjnym i wymagającym niezwykłej odwagi. Odwagi nie tylko bojowej, związanej z przeciwstawianiem się bezpiece, ale również odwagi cywilnej. Bowiem powiedzenie, że chodzi o niepodległość, tak jak o niepodległość chodziło Piłsudskiemu, wymagało bardzo często przeciwstawienia się opinii środowiskowej, szerokim grupom społecznym, dla których to hasło było wtedy puste, dla których liczyło się hasło walki o lepszy socjalizm, o to żeby było lepiej, żeby lepiej zarabiać. Natomiast słowo „niepodległość”, było w latach 70-tych, już nie mówiąc o latach wcześniejszych, słowem z innej planety.

Oczywiste było, że władza rzuci do walki z nimi wielotysięczny aparat bezpieczeństwa. Czy wobec tego kogoś może dziwić, że SB kierowała do tych jawnych grup swoją agenturę (często świetnie „legendowaną” - byli to nierzadko akowcy, powstańcy warszawscy, więźniowie polityczni lat 50.)? Że łamała i zastraszała ludzi, żeby zmusić ich szantażem do współpracy? Czy historyk potrafiący kojarzyć podstawowe fakty może snuć takie insynuacje, jakie snuje Wołk, tylko dlatego, że w gronie 50 osób podpisanych pod Aktem KPN było w 1979 roku kilku istotnych i kilku mniej istotnych współpracowników bezpieki?

Wołk, nie podając żadnych konkretów, pisze: znaczna część założycieli KPN była w tym okresie zarejestrowana jako osobowe źródła informacji Służby Bezpieczeństwa. Znaczna część z 50 osób to ile? Około 20? Niech więc Wołk wymieni te 20 osób spośród założycieli KPN, które we wrześniu 1979 roku były współpracownikami SB. Nazwisko po nazwisku, z podaniem źródeł tych informacji. Do tego z analizą ich działalności, wskazującą na to, że mieli jakikolwiek wpływ na tworzące się struktury czy na program partii. Z mojej wiedzy wynika, że to nieprawda, ale być może Wołk jest w posiadaniu materiałów, które innym badaczom nie są znane.

Mirosław Lewandowski i Maciej Gawlikowski są m.in. autorami książki pt. Gaz na ulicach

_Analiza dokumentów dotyczących ich współpracy (w przypadkach kiedy zachowały się teczki pracy) nasuwają niepokojące wnioski, wskazujące, że w wypadku większości wymienionych w tym tekście tajnych współpracowników była to współpraca jak najbardziej świadoma, dobrze wynagradzana i bardzo szkodliwa dla środowiska tworzącego KPN_ pisze historyk z IPN. Spośród 9 osób wymienionych w tym tekście jako TW, jedna (Matylda Sobieska) nie współpracowała z SB w momencie utworzenia KPN. Dopiero później została pozyskana przez SB. Była młodą dziewczyną, niedoświadczoną w pracy opozycyjnej, nietrudno zrozumieć jej załamanie. Na KPN donosiła krótko, zaledwie przez kilka miesięcy. Pozostała ósemka najprawdopodobniej z SB współpracowała, ale rola części z nich była w KPN-ie znikoma lub żadna. Przyjrzyjmy się im. Gąsiorowski, Dropiowski i Zieliński działali w Krakowie. Ten pierwszy - jak wynika z dokumentów - był rzeczywiście groźnym agentem usytuowanym wysoko w strukturach. Zieliński, zaliczany przez Wołka do grupy osób, które _w różnych okresach działalności zajmowały w KPN ważne i odpowiedzialne funkcje_, w rzeczywistości żadnych funkcji w KPN nigdy nie pełnił. Dropiowski był postacią marginalną. Koleśnik, Stachnik i Wilk działali w Warszawie, nie byli postaciami pierwszoplanowymi. Nowak i Lachowicz ze Szczecina odegrali złą rolę, całkowicie niemal paraliżując działania KPN na Pomorzu Szczecińskim w latach 1979-1981.

reklama

Kiedy więc przeanalizuje się esbeckie dokumenty i skonfrontuje je z pozostałą wiedzą na temat KPN, okaże się, że cennej agentury wśród 50 sygnatariuszy Aktu Konfederacji było zaledwie kilka osób. Czy to dużo, jak na warunki przedsierpniowej opozycji? Co warto dodać - żadna z tych osób nie działała już w KPN po grudniu 1981. Próby podejmował Gąsiorowski, ale został z KPN-u wyrzucony, co publicznie ogłoszono w roku 1983.

Wołk zaopatrzył swój tekst w bogaty aparat krytyczny, kiedy jednak sięgnie się po wymienione pozycje, zobaczyć można, że niekiedy... nie zawierają informacji które rzekomo tam wyczytał autor. Tak jest choćby w przypadku przypisów odnoszących się do Lachowicza, Sobieskiej i Zielińskiego (przypisy nr 15, 19, 22). Dziwna to praktyka...

Pisałem o merytorycznych błędach w tekście. Nie ma tu miejsca na ich wyliczenie, wspomnę tylko o dwóch. Zdaniem Wołka, w wyborach na wiosnę 1980 roku, KPN nie udało się zgłosić żadnego kandydata. W rzeczywistości zgłoszono ich ośmiu - w Warszawie, Katowicach, Lublinie i Krakowie. Podobnie nieprawdziwe jest twierdzenie, że w 1984 roku, po wyjściu z więzienia przywódcy KPN stanęli przed zadaniem odtworzenia struktur partii praktycznie od zera. Tak może pisać ktoś, kto nie zna historii KPN lat 1982-84 w Lublinie, Katowicach czy Krakowie (gdzie w stanie wojennym SB szacowała liczebność struktur Konfederacji na 150 osób!).

reklama

Wołk w swej pracy sięga czasem po źródła zupełnie absurdalne. Pisze: Tadeusz Stański, będący od samego początku w ścisłym kierownictwie KPN, utrzymuje, że według dokumentów otrzymanych z IPN wynika, że informatorami bezpieki było 11-12 osób z tych, którzy podpisali się pod »Aktem Konfederacji Polski Niepodległej«. Historyk pracujący w IPN i badający w ramach tej pracy od kilku lat historię KPN, powołuje się na kogoś, kto wyczytał w aktach tegoż IPN-u jakieś wiadomości. Sam ich nie weryfikuje, tylko podaje je niejako na odpowiedzialność tej osoby! To jest warsztat historyka, doktoranta, pracownika Biura Edukacji Publicznej IPN? W tej sytuacji nawet nie dziwi już cytowanie przez Wołka jako źródła w pracy naukowej zwyczajnego paszkwilu na Leszka Moczulskiego autorstwa Piotra Bączka, zamieszczonego 8 lat temu w macierewiczowskim „Głosie”.

Historia KPN-u według Wołka to historia dyktowana przez SB. To bezpieczniackie opisy i bezpieczniacka optyka. Wystarczy spojrzeć na źródła - z 59 przypisów tylko 4 odnoszą się do relacji uczestnika wydarzeń, i to wyłącznie do jednej osoby! Większość prowadzi (czasem pośrednio) do akt MSW i PZPR. To na tej podstawie Wołk opisuje działalność KPN, jej relacje z innymi ugrupowaniami, nawet skład jej władz! Powtarza na przykład esbeckie plotki o paraliżującym KPN konflikcie pomiędzy żoną Leszka Moczulskiego Marią a Szeremietiewem i Stańskim, do którego miało dojść w 1980 roku. Mimo, że wszyscy bohaterowie tej historii żyją, nie mają problemów z pamięcią i chętnie rozmawiają z historykami, jedynym źródłem wiedzy Wołka pozostała notatka jakiegoś ubeka. Nawiasem mówiąc, o tym jak łatwo przejąć optykę SB i jej język, świadczy pisanie przez Wołka o rządzie RP na uchodźstwie per _rząd londyński._ Wielu historyków i publicystów (z Jerzym Bukowskim na czele) walczy od lat z tą propagandową kalką. Jak widać - bezskutecznie.

Czemu autor w swojej pracy nie sięgnął do setek istniejących już relacji dawnych opozycjonistów? Czemu nie zadał sobie trudu zebrania relacji? Może obawiał się wszechobecnej agentury - tej wykrytej i tej wciąż przez niego poszukiwanej. Bo choć dowodów na współpracę nie ma, to Wołk nie traci nadziei: Niewykluczone, że w toku dalszych badań uda się ustalić personalia i rolę kolejnych osób, które SB traktowała jako swoich współpracowników. Oczywiście! Nie jest też wykluczone, że w toku dalszych takich badań uda się ustalić powiązania całej czołówki opozycji z WSW i SB. Od kiedy wiadomo, że Paweł Falicki - najbliższy współpracownik Kornela Morawieckiego, współtwórca i członek władz Solidarności Walczącej, był w latach 1976-1984 rejestrowany przez SB jako TW „Barnaba”, a niektóre oddziały tej organizacji były pod kontrolą SB, powstało pole do popisu dla ludzi uważających całą opozycję za agenturę. Dziwnym trafem głoszą takie tezy głównie ci, którym odwagi nie starczyło, aby się w działalność opozycji głębiej zaangażować oraz niewiele rozumiejący z dawnych czasów młodzi ludzie.

reklama
Tekst Grzegorza Wołka pochodzi z książki "Opozycja demokratyczna w PRL w latach 1976-1981" wydanej przez Europejskie Centrum Solidarności pod redakcją Wojciecha Polaka, Jakuba Kufla i Przemysława Ruchlewskiego

Duży stopień nasycenia agentami SB środowiska KPN (włącznie z zarejestrowaniem w okresie 1969-1977 Leszka Moczulskiego jako TW „Lech”), przynajmniej w fazie jego formowania, sugeruje, że komunistyczne władze i ich służby specjalne nie rozbiły tego ruchu w momencie tworzenia tylko z powodu pewności, że jest on całkowicie kontrolowany. Niestety dostępne materiały archiwalne nie są w stanie tej tezy w pełni potwierdzić, niemniej jednak jej nie wykluczają. Wydaje się, że z perspektywy SB korzystniejsze było istnienie zinfiltrowanej opozycji o profilu niepodległościowym niż struktury zakonspirowanej (a tym samym pozostającej poza wszelką kontrolą) - ten fragment tekstu Wołka jest tak kuriozalny, że właściwie nie powinno się z nim polemizować. Autor nie ma cienia dowodu na swoje insynuacje. Teza o kontrolowaniu KPN przez agenturę nie jest w żaden sposób dowiedziona, a przeczą jej znane fakty. Rzekoma wcześniejsza współpraca Moczulskiego z SB jest tu doklejona na siłę i wyraźnie pokazuje intencje autora. Pisanie o tym, co młodemu historykowi z IPN wydaje się z perspektywy SB byłoby nawet zabawne, gdyby przy okazji nie obrażało pamięci ludzi, którzy poświęcali się dla sprawy niepodległości, tworząc Konfederację. A coraz mniej ich jest wśród nas, więc nawet nie mogą się bronić przed insynuacjami Wołka.

reklama

Aż się prosi, żeby znów zacytować Janusza Kurtykę - historyka, który wprawdzie nie specjalizował się w historii ostatnich dekad PRL-u, ale świetnie ją znał i rozumiał. Rozumiał na czym polegała strategia KPN-u i dlaczego wetknięcie przez SB agentów do jej struktury niewiele zmieniało:

(...) zasada jawności działania paradoksalnie była najważniejszą bronią skierowaną przeciwko bezpiece i przeciwko komunistycznemu systemowi. Wszyscy bowiem działacze rozmaitych opcji ideowych zdawali sobie sprawę z tego, że siła systemu polega na tajnej policji. A zatem, gdyby opozycja spróbowała działalności konspiracyjnej, istniało wielkie prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że w ciągu krótkiego okresu czasu bezpieka taką konspiracyjną działalność by rozmontowała. Natomiast wobec działalności jawnej, kiedy wszystko było jawne, oczywiście z wyjątkiem poligrafii i kiedy ludzie godzili się, że będą szli do więzienia, bezpieka była na dobrą sprawę bezradna. Nawet jeśli w strukturach opozycyjnych działali agenci, to żeby się uwiarygodnić, musieli powtarzać te wszystkie hasła, które mówili ludzie autentycznie zaangażowani w działalność danego środowiska. Agent mógł zatem próbować wykrzywiać tę działalność, jeżeli był agentem wpływu, mógł dostarczać bezpiece informacji, ale tak naprawdę był bezradny w swoich podstawowych działaniach policyjnych. Wszystko było jawne, zaś cała sztuka, cała odwaga polegała na tym, że znaleźli się ludzie, którzy w sposób otwarty te idee głosili. (...) Konfederacja Polski Niepodległej była jedyną grupą, która w tak otwarty sposób, działając publicznie i mając rosnące zaplecze społeczne, rzucała wyzwanie Moskwie.

Czy to nie paradoks, że dziś zasługi Konfederacji deprecjonują nie ci, którzy służą Moskwie, lecz właśnie ci, którzy uważają się za jej największych wrogów i niepodległościowców? I czy historii KPN nie da się w Instytucie Pamięci Narodowej napisać rzetelnie, bez nawiązania do tradycji Mariana Reniaka?

Artykuły publicystyczne w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji „Histmag.org”.

Zobacz też:

Redakcja: Michał Przeperski

reklama
Komentarze
o autorze
Maciej Gawlikowski
Ur. 1967 r., dziennikarz, autor filmów i publikacji o tematyce historycznej. Książka „Gaz na ulicach”, której jest współautorem (z Mirosławem Lewandowskim) uzyskała tytuł Książki Historycznej Roku 2012 w konkursie organizowanym przez TVP, Polskie Radio i Instytut Pamięci Narodowej. W latach 80. zaangażowany w opozycji antykomunistycznej, 1983-1990 w Konfederacji Polski Niepodległej.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone