Western 1863. Powstanie Styczniowe w filmach
Autorem tekstu jest Piotr Korczyński.
Zacznijmy od końca, czyli od klęski, którą geniusz Stefan Żeromski potrafił oddać w jednej krótkiej noweli napisanej przeszło dwadzieścia lat po Powstaniu Styczniowym. W Rozdzióbią nas kruki, wrony śledzimy ostatnie chwile życia powstańca Andrzeja Boryckiego vel Szymona Winrycha, który spiesząc z zaopatrzeniem do jednej z ostatnich walczących jeszcze partii powstańczych, natyka się na patrol rosyjskich dragonów. I nie jego śmierć z rąk sołdatów jest najstraszniejsza, tylko to, co następuje po niej, kiedy dragoni znikają za horyzontem. Wówczas z pobliskich nędznych zabudowań podpełza do trupa i jego śmiertelnie rannego wierzchowca jakaś postać, bardziej do zwierza podobna. Był nim chłop, skuszony dobytkiem Winrycha, którym wzgardzili dragoni. To jeden z tych, na których tak bardzo liczyli powstańcy, idący na bój śmiertelny z imperium zła, i jak we wcześniejszych zrywach niepodległościowych – przeliczyli się. Włościański „olbrzym” spętany nędzą, bez świadomości narodowej i skuszony carskimi obietnicami uwłaszczeniowymi nie przebudził się całkiem ze snu.
W polskiej literaturze mało jest tak brutalnie naturalistycznych obrazów śmierci jak w Rozdzióbią nas kruki, wrony. Żeromski, by wstrząsnąć czytelnikami, napisał właściwie horror – już tylko krok do tego, by Winrych ożył i rzucił się na nędznika odzierającego go nie tylko z łachmanów, ale i godności. Powrócimy jeszcze do tego motywu.
W 2000 roku nowelę Żeromskiego przeniósł na ekran Jan Holoubek. W tej krótkiej etiudzie filmowej nie wszystko jest zbieżne z literackim pierwowzorem. Winrych (znakomity Krzysztof Majchrzak) nie prowadzi zaprzęgniętego w dwa konie wozu z bronią ukrytą pod chrustem przez błota i strugi deszczu. Tutaj wóz ciągnie jeden koń po skutym mrozem i przykrytym świeżym śniegiem polu. Krajobraz przywodzi na myśl pierwsze dni powstania, ale w istocie jest to już jego koniec, być może to nawet początek 1865 roku, bo do tego czasu przetrwali w lasach najtwardsi partyzanci. Słyszymy wewnętrzny monolog Winrycha, jakże wymowny: „Wszystko przełajdaczone; przegrane nie tylko do ostatniej nitki, ale do ostatniego westchnienia wolnego. Teraz dopiero wyleci na świat strach o wielkich ślepiach, ze stojącymi na łbie włosami, i wypędzi z mysich nor wszystkich metafizyków reakcji i proroków ciemnoty. Czego dawniej nie ważyłby się jeden drugiemu do ucha powiedzieć, to teraz będą opiewali heksametrem. Ile w człowieku jest zbója i zdrajcy, tyle z niego wywleką na widok publiczny, ukażą i ku czci oraz naśladowaniu podadzą”. I kiedy pada ostatnia kwestia tego monologu – „I pomyśleć, że to my taki sprawiliśmy postęp wyobrażeń, ponieważ przegraliśmy…” – koń nagle zatrzymuje się. Wiedziony instynktem, czuje niebezpieczeństwo. Nim Winrych orientuje się, o co chodzi, widzi trzech jeźdźców – kozacki patrol (w noweli byli dragoni).
Od tej chwili wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kozacy odkryli broń na wozie, Winrych zginął od jednego ciosu szablą. Inaczej niż w noweli, sołdaci pozostawili w spokoju konia zaprzęgniętego do wozu. I także chłop obserwujący z ukrycia zachował się nieco inaczej. Gdy zbliżył się do martwego powstańca, zmówił nad nim Wieczne odpoczywanie i ściągnął z trupa tylko buty i płaszcz, a potem poprowadził zaprzęg ku zagrodzie. Na tym etiuda się kończy i widz pozostaje z myślą, że przecież zdobyczą chłopa nie było tylko ubranie powstańca, ale i koń z wozem, a na nim – broń (w noweli dragoni biorą z wozu belgijskie pałasze, a resztę pozostawiają – nie mają czasu, bo ścigają inny rozbity oddział powstańczy). A może ta sztafeta jednak nie została przerwana, a broń jednak trafi do powstańczej partii?
Nienawistnicy znad Wisły
Do powstania przyłączyło się niewielu włościan. Niektórych porwał jednak do walki ksiądz generał Stanisław Brzóska. Z nominacji naczelny kapelan wojsk powstańczych, z powołania kawalerzysta i partyzant, a dla kozackich sotni nieuchwytny czarownik.
Carscy dowódcy początkowo nie mogli pojąć, skąd „przeklęty klecha” – raz, drugi, trzeci rozbity – brał nowych ludzi do oddziału i niestrudzenie szarpał między podlaskimi błotami ścigających go kozaków czy dragonów. A kiedy pojęli, że jego siła płynie z chłopskiego poparcia, zaczęli z Podlasia na Syberię wysiedlać całe wsie. A ksiądz dalej był nieosiągalny. Minął 1864 rok, do Petersburga poszły zapewnienia o całkowitym stłumieniu buntu, ale „czarownika podlaskiego” kozacy nadal nie mogli schwytać.
Rosjanie wpadli na jego trop dopiero 20 kwietnia 1865 roku. Wtedy to syn oberżystki z Kałuszyna wydał w ich ręce kurierkę księdza Antoninę Konarzewską, a ta, nie wytrzymawszy tortur, wyjawiła kwaterę księdza Brzóski. Dziewięć dni później we wsi Sypyłki (Sypytki) pod Sokołowem rozegrały się sceny niczym z westernu. Naczelnik wojenny powiatu stanisławowskiego mjr von Kremer i sztabskapitan żandarmerii Czygrin dotarli tam na czele dwunastoosobowego oddziału zbrojnych (dziesięciu kozaków i dwóch żandarmów). Ich przewodniczką była zmaltretowana Konarzewska. Kiedy Rosjanie otoczyli wieś, obaj oficerowie poszli do wskazanego przez kurierkę gospodarstwa sołtysa, a jednocześnie kowala Ksawerego Bielińskiego. Kiedy niespodzianie wtargnęli do chaty, ksiądz Brzóska z adiutantem Franciszkiem Wilczyńskim zdołali się ukryć za podwójną ścianą przygotowanej na tę okoliczność komórki. Niestety, nie zdążyli zabrać z sobą dokumentów powstańczych, które napastnicy zauważyli na stole.
Oficerowie zrozumieli, że powstańcy muszą być ukryci gdzieś w domu, więc wyciągnęli szable i zaczęli kłuć ściany. Gdy ostrza sięgnęły kryjówki, nagle w ich stronę padły strzały z rewolwerów. Szybko wycofali się na dziedziniec i w tej chwili w drzwiach chaty stanął ksiądz Brzóska z rewolwerem w ręku, a za nim Wilczyński, który ładował swemu dowódcy kolejne pistolety i podawał do strzału. Ostrzeliwując się nieprzerwanie, partyzanci zaczęli biec w stronę lasu, ale Brzóska potknął się i upadł na ziemię. W tym momencie rzucił się na niego wachmistrz żandarmów, który ranił go szablą w rękę. Ksiądz przystawił mu do czoła rewolwer i pociągnął za spust, ale na szczęście dla żandarma nabój nie wypalił (ówczesna broń rewolwerowców była bardzo zawodna, nie wyłączając słynnych coltów). Wilczyński, widząc, że jego dowódca został schwytany, zawrócił i poddał się ścigającym go kozakom. Obu bohaterskich partyzantów, po śledztwie i osądzeniu, Rosjanie powiesili na rynku w Sokołowie 23 maja 1865 roku.
Trzeba zrobić z tego film
O księdzu Stanisławie Brzósce i jemu podobnych dowódcach powstańczych, którzy potrafili zdobyć szacunek i zaufanie przedstawicieli wszystkich warstw polskiego społeczeństwa, można by nakręcić niejeden western czy dramat wojenny, w którym bohaterstwo mieszałoby się ze zdradą, oddanie sprawie z tchórzostwem, a czasem umiłowanie wolności wzbudzałoby bardziej podziw w szeregach nieprzyjaciela niż w sercach rodaków. Do tej pory powstały nie jeden, a dwa takie filmy. Pierwszy z nich to Powstaniec 1863. Najnowszy film Tadeusza Syki z Sebastianem Fabijańskim w roli głównej to monumentalna historia jednego z najsłynniejszych uczestników powstania styczniowego - ks. Stanisława Brzóski, ostatniego walczącego powstańca, którego Rosjanie poszukiwali aż do 1865 roku. Kapelan wojsk powstańczych, kawalerzysta, a dla wojsk carskich nieustępliwy i przebiegły przeciwnik, ksiądz Stanisław Brzóska stał się jedną z ikon Powstania Styczniowego. 12 stycznia na ekranach polskich kin ukazał się film fabularny Powstaniec 1863, który opowiada jego niezwykłą historię.
Drugi to Szwadron Juliusza Machulskiego.
Juliusz Machulski jest kojarzony przede wszystkim jako twórca komedii. Vabank czy Seksmisja należą do klasyki tego gatunku filmowego w Polsce. Dlatego niemałym zaskoczeniem było, że reżyser zabrał się za film historyczny, i to jeszcze osadzony w tak dramatycznych realiach. Wszystko dzięki temu, że Machulskiego urzekła książka Stanisława Rembeka Ballada o wzgardliwym wisielcu oraz dwie gawędy styczniowe (pierwsze wydanie 1956). Machulski wspomina, że pierwszy raz natknął się na tę książkę w 1977 roku, przeglądając ofertę jednej z zamojskich księgarni: „Po lekturze kilku stron wiedziałem już, że od książki się nie oderwę. Natychmiast ją kupiłem i kiedy przeczytałem, zrozumiałem [...], że trzeba z tego zrobić film! Nigdy nie zapomnę gęsiej skóry, która towarzyszyła mi przez całą lekturę, a zwłaszcza przy dwóch scenach: egzekucji młodziutkiego powstańczego kuriera Symchy i szarży rosyjskich dragonów na czworobok polskich kosynierów. Pewnie to właśnie te dwie sceny zadecydowały, że zakochałem się w tej książce”.
Obie sceny pochodzą z gawędy Igła wojewody. Ze wspomnień generała Jeremina, w której Rembek ukazał powstanie z nieprzyjacielskiej perspektywy – oczyma młodego porucznika dragonów Fiodora Jeremina. Ten młody szlachcic, baron, pełen ideałów romantyk (a rosyjski romantyzm jest równie potężny co polski) rusza ze swoim szwadronem do Królestwa, by poskromić buntowników. Podobnie jak większość oficerów z jego oddziału, uważa się za szczęśliwca. Zamiast w niedostępne góry Kaukazu, gdzie musiałby tropić czerkieskich górali, jedzie do zaludnionego i zasobnego kraju. Walka ze słabo uzbrojonym i wyszkolonym przeciwnikiem wydawała się łatwizną, więc awanse ordery i sława wojenna były na wyciągnięcie ręki.
Na miejscu szybko przyszło rozczarowanie. Nieprzyjaciel może i był militarnie słabszy, ale na równi z Czerkiesami potrafił prowadzić wojnę partyzancką. Ciągłe alarmy, patrole po lasach i polach szarpały nerwy. Od czasu do czasu ktoś wystrzelił w stronę dragonów zza węgła stodoły lub z lasu i od nowa trzeba było przeczesywać okolicę. A na dodatek czuło się niechęć miejscowych zmieszaną z pogardą dla tych, którzy pod pretekstem walki z nieuchwytnym wrogiem rekwirują im dobytek i żyją na ich koszt. Porucznik Jeremin był inteligentny i miał skrupuły, więc w lot pojął, że nic tak nie niszczy regularnego wojska, jak wojna partyzancka, kiedy żołnierz musi się zmienić w żandarma i pacyfikatora. Młody oficer miał jeszcze to nieszczęście, że zakochał się w pięknej Polce, która widziała w nim tylko wroga.
Sumienie dragona
W dużej mierze to Igłę wojewody Juliusz Machulski zaadaptował na scenariusz Szwadronu i dzięki temu powstał film wyjątkowy. Oto Rosjanin opowiada o dumnym i nieszczęśliwym narodzie, z którym musi toczyć bezpardonową i – w jego odczuciu – coraz bardziej bezsensowną walkę. Jeremin (Radosław Pazura) przeżywa wewnętrzny dramat – jest rozdarty między obowiązkiem żołnierskim a miłością, która nie ma szans na spełnienie. Do tego uświadamia sobie, że jego szwadron wcale nie jest już tym samym elitarnym oddziałem, który chodził jak zegarek w petersburskich koszarach. W całej jaskrawości zobaczył, jakimi metodami tę elitarność się zdobywa – kijem i drakońskimi karami. Żołnierz traktowany jak zwierzę zmienia się w bestię wobec nieprzyjaciela, a zwłaszcza bezbronnej ludności cywilnej.
Wśród dragonów znalazło się jednak kilku takich, którzy mieli ludzkie odruchy. Być może odezwały się echa antycarskiej agitacji prowadzonej w szeregach armii przez członków tajnych stowarzyszeń wojskowych. Tak czy inaczej zaczęły się dezercje. Szczególnie bolesna dla Jeremina była ucieczka dragona Niemczuka (Wasilij Miszczenko), który w jednym ze starć uratował mu życie. Porucznik wiedział, że uciekł on do powstańców i że jeśli zostanie schwytany, nie minie go straszliwa kara – kilkaset razów pałkami. Chłosta trwała do końca, nawet jeśli skazaniec już dawno wyzionął ducha.
Animozje zaczęły się także wśród oficerów. Prócz Jeremina znalazło się jeszcze kilku, którym nie w smak była rola pacyfikatorów w ich poczuciu – hańbiąca mundur. Lecz nikt nie ośmielił się otwarcie sprzeciwić rozkazom dowódcy szwadronu rotmistrza Jana Dobrowolskiego (Janusz Gajos). Ten rodowity Polak, co poczytuje sobie za skazę i nieszczęście, ślepo i bez wahania wykonuje wszystkie rozkazy płynące ze sztabu. Jest bardziej papieski od samego papieża, czym zyskuje sobie uznanie przełożonych, ale pogardę u podkomendnych.
Porucznik Jeremin zdaje się nie tyle coraz mniej rozumieć z otaczającej go rzeczywistości, ile nie dopuszcza do siebie prawdy, że on, człowiek dobrze urodzony i wykształcony, oczytany i swobodnie mówiący po francusku, w pięknym mundurze dragona, w istocie reprezentuje barbarzyństwo. Wielkim wstrząsem było dla niego spotkanie ze schwytanym powstańczym dowódcą, pułkownikiem Markowskim (Jan Machulski) – człowiekiem jakże innym od Dobrowolskiego. Jeremin walczy z sobą, wydaje się, że miłość i rozterki zwyciężą, ale ostatecznie pozostaje wierny wojskowej przysiędze, jakby wiedziony przeczuciem, że niedługo dojdzie do bitwy, w której jego wątpliwości nie będą mieć znaczenia.
Rzeczywiście, szwadron natyka się wreszcie na powstańczą partię. W opowiadaniu Rembeka tak wspomina porucznik Jeremin: „Nagle ukazało się coś strasznego. [...] W opłotkach targanej wichurą pożaru wioski sterczał purpurowy od łuny czworobok kosynierów. Był właściwie maleńki. Ot, niewielki plutonik, z czterdziestu chłopa. Lecz stali oni jak mur, ramię przy ramieniu, wyczyniając w powietrzu oślepiające jak błyskawice ósemki ponad klęczącymi nisko towarzyszami, którzy wysuwali ku nam niezmiernie długie, krwawo płonące ostrza”. Kosynierzy wydawali się dragonom mało wymagającym, a wręcz groteskowym przeciwnikiem, lecz ich uśmiechy szybko zmieniły się w grymas przerażenia, gdy pierwsza ława szarżujących dosłownie została nabita na kosy. Rzeź ludzi i koni przerwało dopiero podciągnięcie dział i rozstrzelanie kartaczami polskiego czworoboku.
Paradoksalnie w tej okrutnej walce Jeremin poczuł ulgę, lecz na koniec musiał wypić jeszcze jeden kielich goryczy: po rozbiciu powstańczego oddziału dragoni schwytali Niemczuka. Porucznik musiał się przyglądać, jak człowiek, który uratował mu życie, jest katowany na śmierć. A to miała być taka łatwa kampania.
Film Machulskiego miał premierę w 1993 roku i nie został należycie doceniony ani przez krytykę, ani przez widownię. Być może, paradoksalnie, także dlatego, że był odważną (i udaną!) próbą spojrzenia na naszą historię z innej perspektywy – nieprzyjaciela, który nie przestał być dobrym człowiekiem, a musi słuchać rozkazów nikczemnika będącego rodakiem buntowników znad Wisły. Powstanie 1863 roku nie jest tu więc jedynie walką z najeźdźcą, ale także walką wewnętrzną – ścieraniem się interesów i różnic klasowych, nie tylko tak oczywistych i jaskrawych jak między szlachtą a chłopami, lecz także w łonie samej szlachty, podzielonej między patriotycznym porywem a służbą władcy – carowi.
Powróćmy na koniec do noweli Rozdzióbią nas wrony, kruki – tkwi w niej prawdziwy westernowy potencjał. Zmieńmy jej przebieg i wymowę. Winrych jednak nie ginie (mógłby go znowu zagrać Krzysztof Majchrzak). Kiedy nad ciężko rannym pochyla się chłop łasy na jego ubranie i buty, ten wyciąga zza pazuchy rewolwer Smith & Wesson (model 1857) i kładzie rabusia trupem. Następnie doczołguje się miedzą do wsi i sterroryzowawszy rewolwerem sąsiadów zabitego przed momentem nędznika, żąda podwody, którą dowieziono go do dworu, odciętego od świata nagłą nawałnicą.
Winrych zastaje siódemkę chroniących się tam ludzi: właścicielkę dworu, odwiedzających ją księdza i sąsiada przeciwnika insurekcji, kurującego stronnika Białych (Winrych należał do stronnictwa Czerwonych), żydowskiego arendarza i służącego chłopa – razem ośmiu bohaterów, którzy, ukazani w jedną burzliwą noc, mogliby stać się postaciami równie trzymającej w napięciu i krwawej opowieści o formowaniu się narodu, co Nienawistna ósemka (2015) Quentina Tarantino.