Wczoraj to dziś, tylko wczoraj
Można czytać na temat dziejów obcych stron, ile tylko się chce – dopiero wizyta na miejscu pozwala nam zrozumieć, co tak naprawdę się działo. Ze szkoły pamiętam opowieści o Kozakach, którzy w swoich czajkach płynęli Dniestrem i Morzem Czarnym na wyprawy łupieżcze do Stambułu i innych miast. Najtrudniejszym etapem było przepłynięcie obok twierdzy w Białogrodzie nad Dniestrem. Żeby zrobić to niezauważenie, Kozacy musieli płynąć w całkowitej ciemności. Gdyby nie wizyta w białogrodzkiej twierdzy, pewnie opowieści te pozostałyby dla mnie abstrakcją. Kiedy już jednak mogłem zobaczyć to, co setki lat temu widzieli wartownicy z Akermanu, wszystko stało się jasne i wręcz namacalne. Drugi brzeg, a więc i cały Dniestr, widać tam jak na dłoni. Innej zaś drogi nie ma.
Twierdze w ogóle mają w sobie dar uświadamiania wielu rzeczy. Zwłaszcza te na skraju kompletnie różnych cywilizacji – Kamieniec Podolski, belgradzki Kalemegnan, czy też położony nad Dunajem Petrovaradin. Obecnie to turystyczna atrakcja, z murów której można obserwować Nowy Sad. Kiedyś jednak w tym austriackim garnizonie stacjonowali żołnierze, którzy pilnowali granicy z tureckim imperium. Niesamowite jest uczucie, kiedy staje się na ich miejscu i po drugiej stronie rzeki widzi spokojną, wręcz leniwą stolicę Wojwodiny.
Rozczarowują za to miejsca sławnych bitew. Jeśli o czymś mogą świadczyć, to co najwyżej o przypadkowości historii. Weźmy takie Pole Grunwaldzkie. Jedzie się tam drogą, jakich na Warmii i Mazurach są setki kilometrów. Pagórki, drzewa wzdłuż dróg, jakieś rozpadające się chałupy i protestanckie zbory oraz katolickie kościółki, które z tego wszystkiego trzymają się najlepiej (szach mat, heretycy!). Popegeerowskie bloki w samym Grunwaldzie są, fakt, wyjątkowo obskurne nawet jak na standardy województwa warmińsko-mazurskiego. Jednak już beznadzieja tubylców, wyczekujących pod tymi blokami nie wiadomo czego robi wrażenie tylko za względu na kontrast z dumną, historyczną nazwą wioski.
A samo pole? Ot, pole jak każde inne. Nie zmieniają tego ciała obce – banalny pomnik i jeszcze bardziej banalny budynek muzeum. Nie powinno to dziwić – dlaczego niby jakieś miejsce miałoby wyglądać wyjątkowo tylko dlatego, że sześćset lat temu pobiło się tu dużo ludzi? Gdyby miało być inaczej, to pod podlaskimi dyskotekami ustawiałyby się dziś tłumy Japończyków z aparatami fotograficznymi.
W przypadku Pola Grunwaldzkiego przynajmniej zarejestrowałem, gdzie jestem. Inaczej było, gdy szedłem kilka kilometrów wzdłuż chaotycznej zabudowy, w której miejsce znalazły prowadzone po partyzancku sklepy, restauracje i hotele. Byłem zdenerwowany, bo prawy pas oddzielony był od reszty wysokim krawężnikiem, przez co łapanie stopa było tu niemożliwe. Musiałem więc maszerować, a końca tego marszu nie było widać. Trafiłem tutaj, bo dwaj faceci, którzy zabrali mnie w Prisztinie myśleli, że szukam taksówki. Kiedy zrozumieli swoją pomyłkę, zostawili mnie właśnie tu.
Co bardziej domyślni pewnie już wiedzą gdzie byłem. Tak, spacerowałem po Kosowym Polu i zamiast o Milošu Obiliciu, sułtanie Muradzie czy konflikcie serbsko-albańskim, myślałem o wysokich krawężnikach i zadymionych budach z kebabem. Co więcej, o tym samym myślałby każdy z Was.
Miejsce nie jest więc samo w sobie niezwykłe, niezwykła jest jednak waga, jaką przykładają do niego Serbowie. Każdy, kto interesuje się choć trochę Bałkanami, wie o co chodzi. Nawet wśród Polaków wielu jest takich, którzy na każde wspomnienie o Kosowie reagują niczym pies Pawłowa sławnym zwrotem „Kosovo je Srbija”. Chociaż ci komentatorzy zwykle mówią coś o „kolebce Serbii”, to taką kolebką mogłaby być równie dobrze (jeśli nie lepiej) chociażby współczesna Czarnogóra. Kosowe Pole jest dla Serbów tak ważne głównie z powodu bitwy, która miała tam miejsce w 1389 roku. Chociaż formalnie zakończyła się ona remisem, to straty serbskie były tak wielkie, że wkrótce stracili oni niezależność i zostali podbici przez Turków. Z tego powodu jest to jeden z symboli narodowych, największa, pamiętana do dziś klęska.
Dziwi mnie niezachwiana pewność tych wszystkich internetowych wojowników, jakoby sam ten fakt czynił z Kosowa ziemię na wieki wieków serbską. W końcu Polska radzić sobie musi bez wielu miejsc, w których walczyli jej synowie – Kircholmu, Kłuszyna, Beresteczka czy Korsunia. Myślę, że większość Polaków miałaby problem, by powiedzieć, w jakim obecnie kraju znajdują się wymienione miejscowości.
Zobacz też:
Dziwi to w przypadku polskich komentatorów. Serbowie, Chorwaci czy Albańczycy to jednak coś zupełnie innego. Często nasi rodzimi „europejczycy” wymądrzają się, że Polacy „żyją przeszłością”, „kochają się w martyrologii” i tak dalej. Wszystkim tym światowcom polecam wycieczkę na Bałkany. Wtedy zobaczą, co to znaczy „żyć przeszłością”.
Spotkanie w kafanie, przy rakiji rozmowa zeszła na historie rodzinne. Biljana: „Ja urodziłam się w Nowym Sadzie, ale rodzice przyjechali tutaj z Czarnogóry”. Nenad: „Ja jestem Serbem. Moja rodzina do Wojwodiny przyjechała czterysta lat temu”.
Czterysta. Z ręką na sercu, ilu z Was wie, gdzie wasi przodkowie żyli sto, sto pięćdziesiąt lat temu? Dwa stulecia przekraczają już tylko maniacy genealogii. Tam to nic dziwnego.
Albo weźmy takich Janjewców. Na początku czternastego wieku współczesny Dubrownik nazywał się Ragusa i był wolnym miastem-państwem. Raguscy kupcy wędrowali po całych Bałkanach, a czasem dalej. Część z nich osiedliła się na terenie obecnego Kosowa, głównie wokół miasta Janjevo. Przez kolejnych siedemset (!) lat zachowali oni religię katolicką oraz świadomość swojej odrębności. Przez cały ten czas z ojca na syna przechodziło przekonanie, że są Chorwatami i nic nie zmieniało to, że dookoła mieszkali sami Serbowie i Albańczycy. Po siedmiu wiekach nadal było tam osiem tysięcy ludzi, którzy deklarowali chorwacką narodowość. Dopiero konflikt w latach 90-tych spowodował, że w ciągu 20 lat ich liczba zmniejszyła się dwudziestokrotnie i obecnie w Kosowie mieszka ledwie czterystu Janjewców. Reszta uciekła do Chorwacji.
W Polsce ci ludzie pewnie szybko by się zasymilowali, tak jak grupy szkockich, holenderskich czy niemieckich imigrantów. No, ale to Bałkany. Tam sto lat temu to tak, jak wczoraj. A wczoraj to przecież tak jak dziś.
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu Kawa i rakija. Jarosław Kowalczyk o Bałkanach i okolicach
Redakcja: Tomasz Leszkowicz