Warszawa kąpielowa. O obyczaju kąpieli letnich w Warszawie pod koniec XIX wieku
Moralność
Moda na zażywanie kąpieli w miejscu innym niż własne mieszkanie czy publiczne łazienki powstała relatywnie niedawno. Jeszcze w połowie wieku XVIII nikomu przyzwoitemu nie przyszłoby do głowy, aby się kąpać na oczach innych osób. Co prawda pierwszą książkę dotyczącą kąpieli morskich wydano w 1750 roku, niemniej jednak długo jeszcze zabieg ten kojarzyć się miał z czymś nad wyraz wstydliwym, i jako taki przeprowadzany był w odpowiedni sposób — nad brzeg morza zajeżdżały specjalne powozy, tyłem wjeżdżały do wody i pod osłoną parasoli z otwierającej się do tyłu karoserii wychodziły do wody osoby, które chciały się wykąpać. Z boku widziano tylko ich głowy na powierzchni wody.
Czasy jednak się zmieniały, a wraz z nimi łagodniały obyczaje. Niemiecki turysta, Goehring, który odwiedzał Warszawę w połowie wieku XIX, tak opisał swoje wrażenia z wizyty nad Wisłą: Tak blisko miejsca kąpieli dla mężczyzn (…) nie spodziewałem się naturalnie zobaczyć kąpieliska dla kobiet. Nigdy bym nie przypuszczał, że przyzwoitym kobietom pozwala się na kąpiel w wodach pod gołym niebem. Polki należą widocznie do innego gatunku kobiet niż Niemki. Niemka, jeśli otrzymała jakieś wychowanie, pali się ze wstydu i natychmiast zasłania oczy chusteczką, jeśli spotka obdartego chłopaka, gdy krój jego spodni nie zasłania kolan. Polka, w tym wypadku warszawianka, przechodzi bez żenady obok miejsca, gdzie kąpią się mężczyźni, aby dotrzeć do swojego kąpieliska, oddalonego od męskiego o jakieś sto kroków. Nie czyni żadnego gestu, jak gdyby miała paść trupem na taki widok. Przechodzi w pobliżu; widok kąpiących się mężczyzn wcale jej nie przeszkadza. Nie wstydzi się, jak to robią kobiety w innych krajach, ale też nie zerka tak jak one. Przyszedłszy do miejsca kąpieli dla kobiet, zrzuca sztuczną powłokę ze swej naturalnej, ziemskiej postaci, wkłada długą koszulę kąpielową i wchodzi do wody. Nie kłopocze się bliskością mężczyzn, niby bohaterka, która nie boi się wrogów…. Co kraj, to obyczaj, wydaje się jednak, że i w Polsce nieprzestrzeganie ogólnie przyjętych norm i form towarzyskich mogło się skończyć nieszczęśliwie. „Kurier Warszawski”, najpopularniejszy warszawski dziennik z końca XIX wieku, opisuje sytuację, w której na jednym z kąpielisk pewien grubianin ordynarnie zaczepił pewną panią. Warszawska młodzież, dowiedziawszy się o niegrzeczności wyrządzonej przez źle wychowanego lowelasa nadobnej warszawiance, zaprosiła go na… wycieczkę. Co się stało podczas wycieczki, nie wiadomo, ale następnego dnia młodzieniec ów uciekł bez pożegnania.
Ubiory
Z kwestiami moralności w zachowaniu nad wodą wiąże się najściślej zagadnienie strojów kąpiących się osób.
Strój taki musiał oczywiście zakrywać całe ciało, co sprawiało, że kostiumy kąpielowe w drugiej połowie XIX wieku były w formie podobne do sukni wyjściowych. Tworzono je w oparciu o gorset, pod sukienkę, z reguły jednoczęściową, zapinaną pod samą szyję, wkładano spodnie lub pantalony. Na głowach kobiety nosiły kapelusze (np. słomkowe), czepki, chusteczki. Na nogach obowiązkowe były wiązane pantofle, zdarzały się nawet pończochy. To oczywiście najelegantsza forma stroju kąpielowego — większa część kąpielowiczów nosiła stroje dużo skromniejsze. Ich absolutny brak smaku sprawiał, że obie płcie można było według opinii współczesnych uznawać za płeć brzydką. Kobiety nosiły długie, drelichowe kombinezony, ozdobione u kostek i przy szyi tasiemkami. Na głowach miały gumowe czepki. Mężczyźni do kąpieli zakładali stroje niewiele krótsze, bo sięgające do połowy łydek. Kolory tych ubiorów były gryzące — czerwień, granat albo w granatowo–białe pasy.
Nie dziwi fakt, że w takim ubraniu pływanie było dosyć trudną sztuką. Podczas kąpieli stroje albo wydymały się na kształt balonu, tworząc dziwaczne kształty nad powierzchnią wody, albo na podobieństwo mokrej szmaty rozciągały się i doszczętnie krępowały ruchy. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że przynajmniej część osób obecnych nad wodą nie znajdowała się tam dla zażycia kąpieli, ale raczej z chęci pokazania się.
Dużą trudność sprawia dziś ustalenie charakteru stroju bywalców wiślanych łazienek, przede wszystkim z braku opisów tychże. Bardzo prawdopodobne jest, że stroje używane do kąpieli wiślanych różniły się nieco od strojów noszonych na plażach nadmorskich, głównie z powodu nieco odmiennej roli — te drugie, oprócz oczywistej funkcji ubrania kąpielowego, były także obiektem spojrzeń innych osób przebywających na plaży. Wymagało to niewątpliwie zwiększonego nacisku na elegancję. Stroje nadwiślańskie — z racji innej konstrukcji łazienek — nie musiały rzucać się w oczy. Niemniej jednak z całą pewnością możemy stwierdzić, że na warszawskich kąpieliskach również obowiązywała moralna i obyczajowa cenzura — pływano w czepkach i strojach odpowiednio skromnych.
Łazienki wiślane
Dzisiejszemu czytelnikowi słowo łazienka kojarzy się z pomieszczeniem w mieszkaniu przeznaczonym do kąpieli lub generalnie higieny. Mimo że w odniesieniu do 2 połowy XIX wieku nie jest to skojarzenie zupełnie pozbawione sensu, ówczesna rzeczywistość wyglądała trochę inaczej. Wobec braku kanalizacji, a co za tym idzie bieżącej wody w mieszkaniach, ludność miejska nie miała możliwości kąpania się we własnym domu. Istniały za to specjalne zakłady kąpielowe, zwane właśnie łazienkami, w których — za niewielką opłatą — można było wykąpać się w wannie z gorącą wodą, wziąć prysznic albo skorzystać z łaźni.
Pora letnia, a wraz z nią upały, zwiększały zapotrzebowanie na kąpiel — po pierwsze z racji zwiększonej konieczności higieny, po drugie z potrzeby ochłody. Próbowano radzić sobie z tym na różne sposoby. Dosyć oryginalnym pomysłem był na przykład projekt urządzenia w cyrku Cinisellich przy ul. Ordynackiej szkoły pływania i wiosłowania. Na czas przerw pomiędzy przedstawieniami miano wpuszczać wodę do basenu umieszczonego na środku areny, który w razie potrzeb byłby wypełniany piaskiem. Ogromną pomysłowością wykazał się także pewien czeladnik. Oto jak tę historię opisuje ówczesny dziennikarz: W dniu wczorajszym w pewnym domu na Podwalu służąca zauważyła, iż w beczce napełnionej wodą do picia a ustawionej w ciemnej sieni «coś» się pluska. Sługa przyniosła światło i… cofnęła się przerażona. W beczce siedział, mieszkający w tym domu, czeladnik szewski C., który pragnąc się ochłodzić zażywał kąpieli. Służąca zawezwała licznych świadków, celem pociągnięcia amatora kąpieli do odpowiedzialności za zanieczyszczenie wody. Dodać należy, iż nieszczęśliwa ofiara upału była zmuszoną siedzieć w beczce przeszło kwadrans, tj. do czasu ukończenia badań i wyczerpania wymysłów, sypanych na głowę więźnia przez zagniewane kumoszki. A wszystkiemu winien upał…
Najpopularniejszym jednak sposobem na radzenie sobie z upałem było otwieranie tzw. łazienek wiślanych. Można wśród nich wyróżnić dwa podstawowe typy, różniące się od siebie przeznaczeniem — omnibusy i galary. Omnibusy umieszczane były na brzegu i służyły przede wszystkim jako miejsce do przebierania. Były to zbudowane z desek domki stojące w miarę blisko linii rzeki, w środku podzielone na odgrodzone od siebie numerowane kabiny. Kabiny przedzielano korytarzem pozwalającym na swobodny dostęp do każdej z nich — umożliwiało to zachowanie odpowiednio skromnej prywatności. Wewnątrz kabin znajdowały się szafki na ubrania. Zaletą omnibusów były także prysznice, zwane kąpielami spadowymi, z których można było skorzystać po kąpieli. Na każde zawołanie byli także cyrulicy, pucybuci, ludzie roznoszący kiełbaski, obwarzanki, owoce itp.
Galary budowane były na kształt domków zbitych z desek, ustawianych na kilku połączonych ze sobą łodziach stojących na rzece. Każda składała się z części podwodnej, utrzymującej na wodzie cały budynek, i z części górnej, wznoszącej się znacznie ponad poziom rzeki. Przymocowywano je zazwyczaj za pomocą kotwic, choć postulowano także przywiązywanie ich do pali wbitych na brzegu, aby zapewnić kapiącym się większe bezpieczeństwo. Do galarów można się było dostać za pomocą czółen. Wewnątrz każda galara wyglądała jak długa drewniana buda, przedzielona na łazienki męskie i damskie. Łazienki nie posiadały większego basenu, tylko małe klitki o drewnianym dnie, przez które przepływała rzeczna woda. Woda sięgała zaledwie do piersi, także o pływaniu nie było mowy. Oceniano je bardzo krytycznie, co nie dziwi, gdy uświadomimy sobie, czemu poddawały się osoby kąpiące się w koszach. Pomijając — jakże przecież ważny — fakt niewielkiej ilości miejsca wewnątrz pojedynczej kabiny, wiedzieć trzeba, że cała ustawiona na wodzie konstrukcja, była zwrócona wzdłuż kierunku biegu rzeki. Fakt ten sprawiał, iż osoba znajdująca się w ostatnim koszu (były one umieszczane jeden za drugim) brała kąpiel w wodzie, z której skorzystało przed nią już kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt osób. Bynajmniej nie było to zachęcające.
Inne miejsca kąpieli
Omnibusy służyły do przebierania się przed kąpielą, ta zaś odbywała się już na otwartej rzece. Corocznie władze wytyczały miejsca przeznaczone do kąpieli. Oczywiście — zgodnie z manierami — oddzielne miejsca przeznaczone były dla kapiących się pań, oddzielne dla panów, przy tym osobne miejsce wydzielono dla żołnierzy ze stacjonującego w Warszawie garnizonu. Każde z kąpielisk oznaczone było chorągiewkami w stosownym kolorze: dla żołnierzy i mężczyzn — czerwonymi, dla kobiet — białymi. Na rzece można było również ujrzeć chorągiewki w kolorze żółtym, za ich pomocą oznaczano miejsca przeznaczone do pławienia koni.
Rozmieszczenie miejsc kąpielowych na Wiśle, mimo że w miarę stałe, zależało rokrocznie od różnych czynników. Najważniejszym był oczywiście stan Wisły, który nawet w ciągu jednego lata potrafił zmieniać się tak diametralnie, że raz rzeka groziła powodzią, a wkrótce potem wysychała niemal zupełnie. W ciągu miesięcy nienadających się do kąpieli, łazienki przechowywane były na tzw. łasze wiślanej. Wraz z nastaniem sezonu kąpielowego właściciele wyprowadzali je na Wisłę, ustawiając w wyznaczonych miejscach. Gdy rzeka opadała, łazienki były przesuwane coraz bardziej ku środkowi koryta, aby wciąż mogły być użyteczne. Ale nawet i takie zabiegi nie zawsze przynosiły pożądany rezultat — zdarzało się, że trzeba było kąpać się na siedząco. Z kolei zbyt wysoki poziom wody, zagrażał bezpieczeństwu kapiących się, a na dodatek mącił wodę.
Mimo tych naturalnych przeszkód, stanowiska łazienek były w miarę ustalone. Najpopularniejsze miejsca kąpielowe znajdowały się na Solcu, na Rybakach, na Pradze przy moście Aleksandryjskim koło parku, przy ul. Bednarskiej. Czasem zdarzało się również, że w trakcie trwania sezonu otwierano nowe punkty. Ogólnie jednak „Kurier Warszawski” z roku 1880 wymienia miejsca dziewięciu łazienek (cztery od strony Pragi, pięć od strony Warszawy) i jest to liczba, którą uznać można za względnie stałą.
Kąpielowe niedogodności
Każdego roku, zanim jeszcze dopuszczono łazienki wiślane do użytku publicznego, zarząd miejski powoływał specjalną komisję, której zadaniem było przebadanie stanu łazienek tak pod kątem bezpieczeństwa konstrukcyjnego, jak i higieny. Inżynierowie miejscy i policjanci wchodzący w skład komisji, badali trwałość wykonania poszczególnych elementów, sposoby umocowania, rozkład przestrzenny numerów (tj. kabin kąpielowych) oraz — jak można się spodziewać — zabezpieczenie obyczajności. Dopuszczenie łazienki do użytku zależne było od opinii, jaką wydała komisja. Co ciekawe, nie przychodziło to bezproblemowo. Według sprawozdania komisji badającej łazienki w roku 1885 wynika, że na osiem stojących już wówczas na rzece łazienek, raptem dwie zostały uznane za nadające się do korzystania. Kolejne trzy były w stanie zadowalającym, lecz wymagającym usunięcia niedokładności, a reszty nie dopuszczono w ogóle. Inną sprawą jest fakt, że w ciągu trwania sezonu komfort w łazienkach systematycznie się obniżał, co wywoływało postulaty przeprowadzania kontroli także w środku lata. Właściciele łazienek niewiele sobie z tego robili bo — jak stwierdził jeden z nich — Jak lato chłodne i dżdżyste, to żebyś pan dał dywany i perfumy, nikt nie przyjdzie się kąpać, a jak jest gorąco, to panie dobrodzieju przyjdą i wykąpią się nie grymasząc, aby tylko trochę chłodnej wody znaleźli.
Rzeczywiście, jeśli dni były pogodne, nie można było w łazienkach narzekać na nadmiar miejsca. Dochodziło nawet do sytuacji, w których, żeby uspokoić tłum, interweniować musiała policja. Nierzadko właściciele odwoływali sprzedaż biletów wejściowych z powodu zbytniego natłoku publiczności. Sposobem na rozładowanie tłoku było także wydłużanie czasu otwarcia łazienki, czasem nawet do późnych godzin nocnych. Miejsce kąpieli oświetlano wówczas kagankami.
Na co dzień w lokalach łazienkowych perfum i dywanów rzeczywiście zapewne nie było, były natomiast inne pożyteczne utensylia. Bywalcy łazienek mogli się po zakończeniu kąpieli uczesać łazienkowymi grzebieniami, patrząc w łazienkowe lustro. Ciężko jednak ich ilość uznać za satysfakcjonującą, skoro lusterka wieszano po dwa lub trzy na trzydzieści lub czterdzieści numerów. Najważniejszym elementem były ręczniki. Zdarzało się czasem, że klient dostawał do kąpieli dwa, ale z reguły jeden uznawano za wystarczający. Jednak te właśnie ręczniki stanowiły najbardziej żywotny problem dla użytkowników łazienek — odwiedzający letnie łazienki na Wiśle notorycznie skarżyli się, iż ręczniki są podarte, z grubego twardego płótna i — co najważniejsze — po użyciu przez poprzedniego gościa przepłukane tylko w zimnej wodzie i suszone na słońcu, a następnie podawane kolejnym osobom. W opinii użytkowników kąpieli mogło to grozić poważnymi chorobami.
Takie rygorystyczne dbanie o higienę jest szczególnie interesujące jeśli na wiślane kąpiele spojrzymy z nieco innej perspektywy. Ścieki kanalizacyjne odprowadzano przecież prosto do Wisły, o czym wszyscy doskonale wiedzieli. Znamienne, że nie poruszano tematu wpływu tak zanieczyszczonej rzeki, unoszącej odpady ściekające z coraz silniej rozwijającej się sieci kanalizacyjnej, na zdrowie kąpielowiczów.
Innym problemem był utrudniony dostęp do łazienek. Na wale brakowało schodów, pomosty bywały chwiejne i nie posiadały poręczy. Zwracano się również z prośbami o stworzenie stacji dorożek w pobliżu ul. Bednarskiej, dzięki czemu nie trzeba by było wspinać się pod górę, a przez to tracić całą kąpielową świeżość.
Użytkowanie
Sezon kąpielowy w Warszawie trwał około 4 miesięcy — zaczynał się z reguły pod koniec maja, natomiast kończył się wraz z nastaniem chłodnych wrześniowych dni. Dla porównania warto zauważyć, że w Sopocie rozpoczęcie sezonu ogłaszano zawsze 15 czerwca.
Oczywisty jest fakt, że duży wpływ na działalność łazienek miała aura. W czasie deszczowych dni „Kurier Warszawski” pisał: Właściciele omnibusów kąpielowych na Wiśle narzekają na niebywałą stagnację. Oprócz nielicznej garstki kapiących się „z zasady”, publiczność prawie zupełnie nie uczęszcza do kąpieli. Co prawda, podczas nieustannej ulewy dość wyjść na ulicę, aby być dostatecznie skąpanym. Oprócz deszczu, niebagatelną rolę odgrywała także temperatura powietrza, a przyznać trzeba, że potrafiła zaskakiwać — czasem różnica temperatur z tygodnia na tydzień wynosiła nawet 16 stopni. Wyraźna była również zależność od upływu sezonu — w czasie największych upałów ruch w interesie był najwyższy.
Istniała jednak grupa osób, które kąpały się przez cały rok, nie zwracając uwagi na zimno i lód. Każdego roku, wraz z nastaniem zimy w pobliżu przystani Yacht–klubu, jeden z przedsiębiorców ustawiał na Wiśle niewielkich rozmiarów łazienkę, w której można było kąpać się w codziennie oczyszczanej przerębli.
Zastanowić się wypada, kto przede wszystkim korzystał z wiślanych łazienek. Jak pisał cytowany już Niemiec Goehring: Kąpielisko na wolnym powietrzu warszawianki odwiedzają bardzo często. I to nie tylko cały rodzaj żeński należący do stanów średnich, ale także bardzo wiele dam z najszacowniejszych klas…. Informacja ta wymaga raczej dużej dozy ostrożności — wiadomo przecież, że w pewnych warstwach nie tylko nie wypadało kąpać się publicznie, ale nawet zostawać na letni wypoczynek w Warszawie. Trudno raczej wyobrazić sobie arystokratyczne panny lub szacownych bankierów kąpiących się w stołecznej rzece. Tym bardziej że ci ostatni woleli pewnie kąpać się w łazienkach ciepłych, pozwalających np. na prowadzenie rozmów.
Główni użytkownicy łazienek to ludność robotnicza i drobne mieszczaństwo, inteligencja oraz ludzie wolnych zawodów. Jest to tym bardziej zrozumiałe, że liczba takich osób w Warszawie wciąż rosła, co było spowodowane m.in. kryzysem w rolnictwie, a przez to zwiększonym napływem ludności rolniczej do miasta. Ceny musiały więc być dostosowane do możliwości finansowych tych niebogatych przecież osób. Kształtowały się na poziomie od 3 do prawie 13 kopiejek za jednorazową kąpiel, w zależności od rodzaju łazienki i oferowanych wygód. Za luksus prywatności trzeba było płacić więcej, więc najdroższe były omnibusy z osobnym wejściem i osobnymi gabinecikami oraz własnym prysznicem. Warte uwagi jest, że nawet najtańsze łazienki oferowały zamykaną szafkę i możliwość skorzystania z prysznica. W większości punktów kąpielowych dzieci płaciły pół ceny biletu. Dla porównania warto dodać, że w tym samym okresie za chleb biały płaciło się średnio 3,60 a za chleb czarny ok. 2,45 kopiejki. Jednocześnie dniówka murarza wynosiła 138 kopiejek, roczna zaś pensja pisarza miejskiego 225 rubli. Nie można więc cen biletów łazienkowych nazwać wygórowanymi. Ciekawe jednak, że w prasie pojawiały się głosy krytyki, poniekąd słusznej, utyskującej, że cena za kąpiel w nich jest prawie taka sama, co w łazienkach ciepłych, które były murowane i urządzone wygodniej.
Wśród osób korzystających z łazienek większość stanowili mężczyźni. Jest to raczej zrozumiałe — mieli większą po temu możliwość niż kobiety, które musiały zajmować się domem i dziećmi. Nie wiązały ich również tak ostro sztywne wciąż konwenanse towarzyskie. Mimo to, wraz z rozwojem emancypacji liczba kąpiących się kobiet sukcesywnie rosła. Spowodowało to wręcz żądania kobiet o stworzenie im warunków do pływania — nie tylko korzystania z łazienek koszowych, ale również z omnibusów. Jedna z amatorek kąpieli pisała: Myśl urządzenia łazienek letnich dla kobiet u nas jeszcze nie dojrzała. (…) Ale dla czegóż w owych „Omnibusach”, nie ma być parę godzin dziennie przeznaczonych dla kobiet, jak to jest urządzone wszędzie za granicą?. Taka zmiana myślenia i nastawień nie była łatwa i panie zdawały sobie z tego sprawę, ale: istnieje tu wiele drobnych zwyczajów, których trudno by nam usprawiedliwić, a których trzymamy się z wytrwałością godną lepszej sprawy. Ostatecznie udało się doprowadzić sprawę do szczęśliwego finału.
Jeszcze inną kwestią jest korzystanie z łazienek przez dzieci. Kwestię tę przepisy stanowiły bardzo wyraźnie. Rozkaz warszawskiego oberpolicmajstra z roku 1869 nakazywał, aby osobom małoletnim, jeśli nie są razem z dorosłymi, zabraniać korzystania z łazienek. Za osoby małoletnie uznawano dzieci poniżej dwunastego roku życia i wydaje się, że zarządzenie policyjne było wykonywane raczej sumiennie.
Uwagę zwraca także dobowy rozkład natężenia ruchu w łazienkach. Zgodnie z cytowanym już rozporządzeniem oberpolicmajstra, do godziny 4 rano rzeka powinna być pusta. Natężenie ruchu największe było w godzinach rannych, kiedy to duża część ludzi korzystała z kąpieli przed udaniem się do pracy i późnym południem, gdy kąpanie mogło posłużyć za relaks po pracowitym dniu. Po godzinie 21 Wisła ponownie powinna być pusta, ale o sytuacjach, gdy kąpiele przedłużały się długo w noc już wspominaliśmy.
Ratownicy
Obostrzenia w dopuszczaniu do kąpieli powodowane były naturalnie troską o bezpieczeństwo kąpiących się osób. Był też inny, mniej dla amatorów łazienek niewygodny, sposób zapewniania bezpieczeństwa — opieka ratowników. Obowiązek funkcjonowania ratowników wprowadzały zarządzenia władz miasta. Początkowo zapewnieniem ich działalności obciążeni byli właściciele łazienek, którzy zobowiązani byli nawet składać pisemne oświadczenia w tym temacie. Wynajmowali więc przewoźników wiślanych, którzy umieli przecież pływać i posiadali własne łodzie. Dodatkowo wytyczali za pomocą lin obszar, na którym można było pływać. Wypływanie poza ograniczoną przestrzeń było zabronione.
Ustalonych stanowisk ratowniczych było kilka, przy czym wciąż powstawały nowe. Najwcześniej powstał posterunek na Solcu, później na wprost przystani Yacht–klubu, kolejne miejsce zlokalizowano na Rybakach i pomiędzy Tamką a Oboźną. Niezależnie od nich łódź ratunkowa umieszczona była także na przystani Towarzystwa Wioślarskiego. Dodatkowo po Wiśle wciąż krążyły łodzie strażników, oznaczone białymi flagami z czerwonym krzyżem. Głównym atrybutem ratowników była łódź, do której wsadzali odratowaną osobę. Nadto, staraniem TRT, zaopatrzono ich w trąbki sygnałowe, których dźwięk wskazywał niebezpieczeństwo i wzywał przewoźników do śpieszenia z pomocą. Innym sposobem powiadamiania o niebezpieczeństwie było uderzanie w dzwon znajdujący się na brzegu.
Praca warszawskich ratowników nie zawsze kończyła się sukcesem. Częstokroć przypadki utonięć wynikały z przyczyn nieznanych, czasem z ludzkiej niefrasobliwości (jak np. wtedy, gdy kilku mężczyzn wepchnęło dla zabawy swojego nieumiejącego pływać kolegę na głębię), a czasem z… chronicznego pecha: Czeladnik tapicerski Stanisław Baranowski (…) natrafiwszy na głębinę począł tonąć. Walczącemu ze śmiercią pośpieszył z pomocą przewoźnik Jan K. i tonącego szczęśliwie uratował. Nadmienić wypada, że Baranowskiego po raz drugi spotyka w tym roku podobny przypadek. Ale zdarzały się także momenty dosyć komiczne, jak na przykład wówczas, gdy po błyskawicznej akcji ratunkowej udało się uratować… świniaka.
W swojej książce „Maria i Magdalena” Magdalena Samozwaniec stwierdziła, że młodzież wylegująca się na nadwiślańskich plażach byłaby zdziwiona widokiem kąpielowych galarów. Po II wojnie światowej kąpiele mieszkańców stolicy w rzece praktycznie ustały. Dziś coraz częściej podnosi się projekty odnowienia kultury plażowej nad Wisłą. Czy razem z plażami powróci także dawny obyczaj kąpieli? Raczej nie należy się tego spodziewać.
Korekta: Małgorzata Misiurek