Wanda Rutkiewicz w krainie trollów
W 1968 roku jeden z sierpniowych numerów ilustrowanego tygodnika „Alle Menen”, będącego czymś w rodzaju norweskiego „Playboya”, miał zupełnie nietypową okładkę: dwie dziewczyny kompletnie ubrane, na dodatek w stroje alpinistyczne ze wszystkimi akcesoriami wspinaczkowymi. to byłyśmy my – Halina Krüger-Syrokomska i ja – stojące na szczycie Romsdalshorn.
W taki to, między innymi, sposób został zauważony fakt, że jako siódmy z kolei, a pierwszy kobiecy zespół zdobyłyśmy wschodni filar Trollryggenu.
Wyjazd do Norwegii miał charakter rekonesansu. Wprawdzie wiadomo, że Norwegia obfituje w góry, ale czy można się w nich wspinać tak jak w tatrach czy Alpach?
Góry norweskie nie są wysokie – najwyższe wierzchołki nie przekraczają 2500 metrów, ale podstawy wielu masywów leżą bardzo nisko. Na północy urwiska skalne zaczynają się prawie od powierzchni morza, co sprawia, że drogi wspinaczkowe pod względem rozpiętości pionowej są porównywalne z największymi drogami alpejskimi. Niebagatelną zaletą jest też geograficzne położenie Norwegii – leży na tej samej szerokości co Alaska. Dzięki temu od czerwca do połowy sierpnia można się wspinać przez 20–24 godziny na dobę.
Jest tam kilka rejonów interesujących dla wspinaczy. Jednym z nich jest Romsdalen – grupa składająca się z trzech masywów zbiegających się przy fiordzie Romsdal i miasteczku Åndalsnes. Są to Vengendalen, Isterdalen i Trolltindene. Najbardziej interesujący jest ten ostatni – mur kilkukilometrowej długości o wysokości ponad 1000 metrów. To właśnie tutaj znajdował się nasz cel – wschodni filar Trollryggenu, przez który 1600-metrowym urwiskiem prowadzi droga należąca do najdłuższych dróg wspinaczkowych w Europie. Przewodniki określają ją jako skrajnie trudną.
Moje wiadomości o przyszłym obszarze działania były raczej skromne, opierały się jedynie na prospektach reklamowych. To w nich właśnie znalazłam nazwisko Arnego Randersa Heena, przewodnika górskiego zamieszkałego w Åndalsnes.
Arne Heen to niezwykła postać. Ogromnie zasłużony dla rejonu Romsdal, w czasie wojny kierował tutejszym ruchem oporu, ukrywał jeńców zbiegłych z obozów, wśród których byli również Polacy i Rosjanie. to na jego ręce, po wkroczeniu aliantów, składał kapitulację dowódca garnizonu niemieckiego, okupującego miasteczko. Po wojnie Heen był oficjalnym gościem w związku radzieckim, zaproszonym przez uratowanych przez siebie żołnierzy radzieckich.
Heen jest członkiem Norsk Tindeclub. z własnej inicjatywy znakował szlaki, sprawdzał stan dróg wspinaczkowych, na szczytach budował kamienne schrony – słowem, dbał o góry jak o własne gospodarstwo. Z zawodu jest krawcem, z czym wiąże się powszechnie opowiadana w Åndalsnes anegdota. Pewnego razu do zakładu krawieckiego przyszedł klient, który zamierzał wybrać się z Arnem na Romsdalhorn. Podniecony czekającą go wyprawą Arne nakreślił kredą zarys Romsdalhornu i szkic drogi, którą mieli pójść, na materiale przeznaczonym na spodnie. Potem najspokojniej skroił materiał według nakreślonego szkicu.
Do Åndalsnen przyjechaliśmy w lipcu – Halina, ja i Andrzej Paulo, kierownik „wyprawy”. Po przyjeździe od razu udaliśmy się do Arnego Heena, który udzielił nam wszelkich informacji. Namioty rozstawiliśmy w dolinie Romsdal, w pobliżu farmy Fiva, której właścicielami byli państwo Dahle.
Nasze plany wspinaczkowe przedstawiliśmy Arnemu. Kiedy usłyszał, że żeńska dwójka wybiera się na wschodni filar Trollryggenu, nie ukrywał sceptycyzmu co do powodzenia tego przedsięwzięcia. Mimo to stał się jego gorącym orędownikiem i zadbał o odpowiednią publicity. Dzięki jego staraniom codzienne gazety informowały o każdym niemal naszym kroku na filarze.
Dopóki byłyśmy widoczne na ścianie, ustawiona przez Arnego na drugim brzegu rzeki Raumy luneta z napisem „tu się wspinają – oglądanie 1 korona” umożliwiała obserwację naszej wspinaczki. W witrynie pracowni krawieckiej umieścił duże zdjęcie filara z zaznaczoną chorągiewkami drogą, którą przebyłyśmy. Były też nasze zdjęcia i niektóre wycinki z gazet.
Arne czuł się gospodarzem tego rejonu, dbał o jego jak największą atrakcyjność turystyczną. A nasza wspinaczka, z racji rzadkości przedsięwzięć tego typu, mogła stanowić atrakcję sezonu! Poza tym Arne dużym sentymentem darzył wschodni filar Trollryggenu, w 1958 roku bowiem dokonał jego pierwszego przejścia. Partnerował mu Ralph Höibakk, jeden z najlepszych alpinistów norweskich. Z nim też Arne dokonał ponownego przejścia z okazji 10-lecia zdobycia filara. czas jubileuszowego przejścia był rekordowy – 12 godzin!
Wspinaczkę rozpoczęłyśmy 9 sierpnia. Początkowo szłyśmy niezwiązane, jednak po dojściu pod płyty o stopniu trudności IV związałyśmy się. Tego dnia jeszcze zmieniałyśmy się w prowadzeniu. Pamiętam chwilę, w której pomyślałam z radością o możliwości zmiany, doszłam bowiem do miejsca, w którym nie czułam się dość pewnie. Czekałam na Halinę. Kiedy doszła, przejęła prowadzenie. jak to czasem dobrze iść ze zmianami! Jeśli mi coś nie idzie, mogę mieć pewność, że partnerka mnie wyręczy! Ale dość szybko wpadłam we właściwy rytm i przez następne dwa dni prowadziłam.
Tekst jest fragmentem książki „Na jednej linie”:
Przed nami kluczowy odcinek. To właśnie tutaj, według przewidywań Arnego, miała załamać się nasza próba. Startuję obciążona tym brzemieniem. Kominek rzeczywiście jest parszywy, mocno przewieszony, mokry, oślizły. Można go obejść drogą o podobnej skali trudności, ale z gorszą asekuracją. Wprawdzie Arne twierdził, że w kominku nie da się wbić żadnych haków, znajdowałam jednak sporo szczelin, z których skorzystałam.
Kluczowy fragment drogi udało się przejść, ale tego dnia daleko nie zaszłyśmy. Powyżej kominka zaczął się system rys i zacięć idących w lewo, który wyprowadził nas na wielopoziomowe, tarasowate półki, ciągnące się w poprzek całego filara. Nie był to odpowiedni moment na szukanie właściwej drogi, toteż noc spędziłyśmy w płachcie biwakowej na względnie wygodnej półce. Dominującym uczuciem było zmęczenie – tempem wspinaczki i brakiem wody. Nie miałyśmy maszynki butanowej, piłyśmy więc zimną wodę z zagłębień skalnych, dodając kwasek cytrynowy.
Rankiem wypatrzyłyśmy nyżę, od której należało iść bardziej w prawo, w trudnym terenie, zbliżając się niemal do kantu filara. Zaraz za nyżą były znów ryski, potem zauważyłyśmy haki. wydawało się, że jesteśmy na dobrej drodze. A jednak nie. Po drugim wyciągu rysa rozpłynęła się nagle w gładkiej płycie skalnej. Koniec drogi. W ostatni hak wbity w zanikającej szczelinie wpięty był karabinek – to jakiś nasz poprzednik wycofał się z tego miejsca zjazdem. Musiałam zrobić to samo. Niepotrzebna strata czasu. Poszłyśmy tarasami jeszcze bardziej w prawo i w pobliżu kantu filara wystartowałyśmy ponownie. Wspinaczka rzetelna, trudna technicznie, ale w pięknej, bezpiecznej, litej skale, w którą można wbijać pewne haki. ideał wspinaczki!
Po ostatniej przewieszce ze starymi hakami miało na nas czekać kilka wyciągów czwórkowych do górnego pola śnieżnego. Raz jedyny na tej ścianie poczułam się strasznie samotna. Halina była gdzieś w dole, nie widziałam jej ani nie słyszałam. Cały wyciąg szłam w zacięciu, nietrudnym wprawdzie – zaledwie IV, ale trochę parszywym – hak gdzieś daleko, przede mną ściana. zacięciem niby można iść, jeśli się dobrze ustawi, ale mnie się już nie chciało. Skałki mokrawe, haka nie ma gdzie wbić, nie pomoże mi żaden święty, muszę iść – więc szłam dalej, przede mną ostatnia, trzymetrowa mokra ścianka. Zlizuję trochę wilgoci. Wbijam dwa haki obok siebie – niepotrzebnie, wystarczyłby jeden. Wiem, że to już ostatnie metry i nie można dopuścić do tego, żeby coś się stało. Wychodzę na ściankę, przede mną łatwo – tarasy pod górnym polem śnieżnym, a lina klinuje się. ledwo stoję na krawędzi ścianki, ściągam linę, z trudem utrzymując równowagę. Halina coś krzyczy z dołu, ja jej odwarkuję, trzymając linę w zębach. Cztery metry wyżej widzę stary hak, liny oczywiście nie starcza, podchodzę więc dwa metry – wszystko się rusza. Halina likwiduje autoasekurację i wreszcie dosięgam haka. Jest dobry. Wpinam pętlę, lina napięta jak drut. Partnerka stoi pewnie z nosem przy ścianie i klnie, ale ja już nie czuję się samotna. Hak dobry, ona zaraz do mnie przyjdzie. jeszcze jeden wyciąg za nami.
Za wszelką cenę chcemy dojść do wylotu kuluaru o długości około 300 metrów, który wyprowadza już na szczyt. Przed oczami wciąż mamy pole śnieżne rozciągające się na rozległych półkach. Po całym dniu wspinaczki „na sucho” woda stała się motorem działania. Byłyśmy bardzo spragnione, gdyż rano piłyśmy tylko odrobinę wody z zagłębienia skalnego.
Aby dojść do wody, wspinałyśmy się mimo zapadających ciemności, przy światełku lampy czołowej. Ciemność stwarzała specyficzne poczucie bezpieczeństwa. Świat ograniczał się tylko do fragmentu objętego światłem latarki. Nie widziałam tysiącmetrowego urwiska, nie czułam więc lęku przed odpadnięciem od ściany. szłam jednak bardzo ostrożnie, świadoma niebezpieczeństwa.
Chciałam wbić kolejny hak przelotowy jak najszybciej i... zamiast w hak walnęłam młotkiem w palec. Przeszywający ból, ugięcie kolan, ale chwytu nie puściłam i nie straciłam równowagi. Hak tkwił jako tako w szczelinie, szybko więc przypięłam się, by otrząsnąć się z bólu. Dopiero po chwili dobiłam go mocniej.
Był to wyciąg kończący trudności. Jeszcze kilka metrów i jestem w łatwym terenie, na piargu wygładzonym jęzorem lodowca. Doszłam do śniegu, długo szukając miejsca na dobre stanowisko autoasekuracyjne. Nie podchodziłam za wysoko. zostałyśmy na skraju pola śnieżnego, bo tylko tu mogłyśmy liczyć na wodę wytopioną w ciągu dnia.
Biwak był niewygodny, ale za to przepiękny. Znajdowałyśmy się na niewielkiej, pochylonej półce skalnej, zawieszonej nad chmurami oświetlonymi księżycem. Nad nimi sterczały ciemne szczyty. Fascynujący nierealnością widok każe zapomnieć o trudzie wspinaczki, o głodzie i pragnieniu. I o tym, że jeszcze nie jesteśmy bezpieczne, bo wciąż w ścianie...
Następnego dnia zasypiałyśmy na stanowiskach. Dochodząc do stanowiska, automatycznie, wbijam hak. Przypinam się do haka, ściągam linę. Nie myślę o niczym. gdyby Halina się obsunęła, równie odruchowo zacisnęłabym ręce na linie.
Droga prowadziła kuluarem i miałyśmy wrażenie, że wyprowadzi on do szczytu. szłyśmy lewą stroną kuluaru – jego dno było piarżyste, poprzecinane progami nie do przejścia, kruchymi i niebezpiecznymi. weszłyśmy na lewe ograniczenie kuluaru, dość litą skałę. Na tej drodze napotkałyśmy znaczne trudności, w niektórych miejscach trzeba było używać ławeczek. W ostatnich godzinach wspinaczki narastało zmęczenie spowodowane nie tylko trudnościami, ale i monotonią powtarzających się wyciągów.
Idziemy we mgle uniemożliwiającej orientację i ocenę, gdzie i jak wysoko się znajdujemy. Dochodzimy pod wywieszone zacięcie. wyjście z półki, na której było stanowisko, wymagało sporej siły. chwila wahania. Halina, jakby wyczuwając, że potrzebuję dodatkowej mobilizacji, pogania:
– Idźże już w końcu!
Tym trochę zniecierpliwionym okrzykiem jak gdyby daje mi znak, że właściwie nic specjalnego się nie dzieje, że najzwyczajniej trzeba to przejść. Nie należy więc rozklejać się. Weszłam w przewieszoną ryskę, która okazała się nie trudniejsza niż,,czwórka”.
Wspinamy się dalej, nie mając pojęcia, jak daleko jeszcze do grani szczytowej. Na ostatnich wyciągach asekuracja kiepska. zobojętniałam na niebezpieczeństwo, na strach – byle iść! Stałam się maszyną do wspinania. Wyciąg za wyciągiem, wbijając jak najmniej haków przelotowych – byle szybciej! Płyta skalna zamienia się w poziomą krawędź. za nią, mimo mgły, dostrzegam nareszcie coś płaskiego. czyżby koniec drogi? Tak, to już grań szczytowa! Patrzę w dół. Haliny jeszcze nie widzę, tylko po drganiach liny poznaję, że idzie.
– Gdzie jesteśmy? – dociera przez mgłę pełne nadziei pytanie.
– Jeszcze daleko, co najmniej kilka wyciągów! – odkrzykuję szczęśliwa, nareszcie rozluźniona, wygodnie siedząc.
Słyszę zduszone przekleństwo i lina drga dalej. Za chwilę dochodzi do mnie Halina. Początkowo nie wierzy własnym oczom, że to już koniec wspinaczki, potem zaczyna rozumieć. zrobiłyśmy filar!
Znajdujemy się na rozległym, prawie płaskim zboczu skalnym. Miejscami pokryte szutrem, płatami śniegu. Teren prawie jak dla turystów. Słyszymy jakieś głosy. to Arne Heen z żoną Bodil oraz Rotraud Eliassen, we mgle wyglądająca jak chłopak. Rotraud – żona Oda, którego poznałam wcześniej w Polsce; wspinałam się z nim na Żabim Mnichu.
Czekają na nas z jedzeniem, z ciepłym i zimnym piciem. Bodil podaje termos z gorącym kakao i wspaniałe bułeczki maślane ze słodkawym kozim serem. Mimo niepogody, mgły, zimnego wiatru wyszli nam naprzeciw, jak najprawdziwsi przyjaciele.
Nasze dalsze losy były w rękach Arnego Heena. To on sprawił, że stałyśmy się bohaterkami nie tylko jednego dnia, ale i wielu następnych. Prasa, radio, wywiady, spotkania, medale, puchary. Po raz pierwszy wspinaczka przestała być moją prywatną sprawą.
Po tych wszystkich uroczystościach nastąpił najmniej spodziewany upadek – w najdosłowniejszym tego słowa znaczeniu. Odpadłam. Podczas wspinaczki z Rotraud Eliassen.
Tekst jest fragmentem książki „Na jednej linie”:
Zwiedzając rejony wspinaczkowe, dotarłyśmy do Trondheim, od którego nieco na południe znajduje się grupa górska Innerdalen, odznaczająca się szczególnie pięknym krajobrazem. góry te kształtem przypominają Dolomity, choć oczywiście nie dorównują im wysokością. Ściany rzadko przekraczają 400 metrów. Prowadzą przez nie przyjemnościowe, eleganckie drogi wspinaczkowe, choć nie brak i dróg o skrajnych trudnościach.
Tym razem nie chodziło tylko o wyczyn. Miała to być krótka, ale bardzo trudna wspinaczka, także dla przyjemności – z kimś przyjaznym, w ciepłej i suchej skale, w słońcu.
Drugi wyciąg po gładkiej płycie skalnej przeszłam na granicy odpadnięcia. Następny, oprócz techniki, wymagał znacznej siły. wspinałam się, kończąc wyciąg w przewieszonej, obłej rysie. Nie wytrzymałam psychicznie trudności. chcąc być bliżej skały, wtuliłam się w rysę. Dobrze dotychczas działający układ – odciągnięte ręce, nogi zaparte w skałę – przestał funkcjonować. Poleciałam! Po drodze trafiłam stopą w krawędź okapu, który przed chwilą pokonałam w odwrotnym kierunku. Noga zmiękła, zrobiła się bezwładna, poczułam drętwienie. Zawisłam w powietrzu – dwa metry od ściany i kilkaset od ziemi. Po kilku wahnięciach znalazłam się obok ściany i zdążyłam chwycić hak.
Rotraud opuściła mnie do swego stanowiska i zjazdami wycofałyśmy się. Na dole okazało się, że nie mogę stanąć. Później lekarz stwierdził pęknięcie kości skokowej.
Moje taternickie dojrzewanie przypadło na okres, kiedy odpadnięcie było dyshonorem. Usiłowałam znaleźć przyczyny upadku. tłumaczyłam sobie, że but zaklinował się w rysie, a próbując go wyciągnąć, straciłam równowagę. Jednak należało mieć odwagę i powiedzieć sobie, że odpadłam, bo było trudno. Pomógł mi w tym Adam Uznański, prezes wrocławskiego Klubu wysokogórskiego, który badał okoliczności wypadków taternickich:
– Jak to się stało?
– Szłam w przewieszce i but mi się zaklinował.
–A padało?
– Nie.
– Warunki były dobre?
– Tak, ale...
– Spadł na ciebie kamień albo ukruszyła się skała?
– Nie.
– To może zasłabłaś nagle? Nie? No to co tu wymyślasz? Po prostu spadłaś z powodu dużych trudności.
To stwierdzenie wydawało mi się wówczas brutalnym ujawnieniem czegoś, do czego sama nie chciałam się przyznać – wypadek był zawiniony przeze mnie, nie przez przyczyny obiektywne.
Do kraju wracałam zafascynowana możliwościami wspinaczkowymi w Norwegii. Poznałam wielu norweskich alpinistów, wśród których był Ralph Höibakk. Od niego, a także od Odda Eliassena i Arnego Heena dowiedziałam się wielu interesujących szczegółów na temat uprawiania alpinizmu wyczynowego w tych nieznanych górach.
Po powrocie napisałam do „taternika” artykuł „Norwegia jest krajem gór”. Starałam się w nim zachęcić polskich alpinistów do wyjścia poza krąg Alp czy Dolomitów, właśnie w góry Norwegii, gdzie jeszcze wiele problemów czeka na wspinaczy latem. A zimowa wspinaczka może okazać się niezwykle ambitnym celem, jako że większość najtrudniejszych dróg w rejonie Romsdalen nie ma zimowych przejść.
To nasze „otwarcie” gór norweskich zaowocowało w cztery lata później, kiedy to czwórka Polaków – Andrzej Dworak, Wojciech jedliński, Ryszard Kowalewski i Tadeusz Piotrowski (5–13 marca 1972 roku) – dokonała pierwszego zimowego przejścia wschodniego filara Trollryggenu. Tym wyczynem polski zespół dokonał przełomu w dziejach eksploracji gór norweskich, rozpoczynając okres zimowego alpinizmu wyczynowego.
Nie znalazłam okazji, by powrócić do Norwegii, do ludzi, którzy okazali nam tak wiele przyjaźni, i do gór, dzięki którym doznałam zupełnie nowych przeżyć. Jakże odmienne były one niż na przykład te w Alpach, w których wśród tłumu wspinających się alpinistów jest się kimś zupełnie anonimowym, w Romsdalen – pewnie dlatego, że tak niewielu alpinistów tam się pojawia – otaczane byłyśmy powszechnym zainteresowaniem, życzliwością i sympatią.
Rok później Rotraud Eliassen przyjechała do Polski. Kilka dni spędziła we Wrocławiu, potem wspinałyśmy się w tatrach, a jeszcze później wprowadzałam Rotraud na Mont Blanc. I choć nie powróciłam do Romsdalen, w Norwegii jest Wanda – najmłodsza córka Rotraud i Odda Eliassenów.