W poszukiwaniu złota III Rzeszy
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Lamparskiej „Ostatni świadek. Historie strażników hitlerowskich skarbów”.
Skarb. Jego definicja jest prosta. Termin ten odnosi się wyłącznie do ruchomych znalezisk (co najmniej dwóch), celowo składowanych przez jakąś osobę lub grupę. Obejmuje zespół cennych w danym okresie przedmiotów (np. monet, ozdób), fragmentów surowca (bryłek minerałów, metali), narzędzi lub broni ukrytych jako forma przechowywania majątku (zwykle w czasach zagrożenia najazdami) lub zdeponowanych w celach kultowych.
W masowej wyobraźni skarb to jednak coś więcej. Przygoda, emocje, piraci z Karaibów, diamenty na dnie oceanu i zakulisowe rozgrywki wytrawnych graczy. Wszyscy kochają Indianę Jonesa i Larę Croft, choć moją faworytką była zawsze profesor Sydney Fox z Łowców skarbów. Piękna, niezależna i cholernie odważna. Potrafiła odnaleźć każdy bezcenny zabytek. Żyła przygodą. Bywało niebezpiecznie, ale w pamięci widza zostawały przede wszystkim kolory, blask złota i słońce egzotycznych krajów.
Tak wyglądają skarby z filmów. W Polsce, zwłaszcza na Dolnym Śląsku, skarby dają cień zimny i ponury. Pan Gienek często wspominał o ich „strażnikach”: Niemcach, najlepiej byłych esesmanach, którzy zostali tu po wojnie, żeby strzec tajemnic. Ci groźni ludzie wiedzieli, gdzie jest ukryte złoto, potężne podziemia, fabryki cudownych broni. Mimo że udawali zwykłych obywateli, byli beznamiętnymi maszynami do likwidacji każdego, kto chciałby wydrzeć im sekret. Przyczajeni, czekali na odpowiedni moment, by – kiedy nadejdzie czas – wyciągnąć z sejfu pamięci mapę ukrytych dóbr i wywieźć je do „swoich”. Zupełnie jak bezwzględny Küchler z listów von Schrecka. Dla takich jak on i jemu podobnych skarb miał nieco inne znaczenie. Ukrywali przedmioty nie swoje, lecz kradzione, brudne, splamione krwią. Ich „skarby” były wstydliwe, jak chociażby kompromitujące dokumenty, bezcenne tuż po wojnie. Zupełnie inne „skarby”, już bezpieczne i rozbrojone, czekały na nowych właścicieli w porzuconych, poniemieckich mieszkaniach.
Moi dziadkowie przybyli do Wrocławia ze Lwowa. W nowym lokum znaleźli mnóstwo dziwnych przedmiotów. Czasami nie wiedzieli nawet, do czego służą. Wiadomo, szafka po Niemcu albo stare narty (jako dziecko usiłowałam na nich jeździć po ogródku) były pewną namiastką skarbu, ale każdy – jak pan Gienek – czekał na coś wielkiego. Pościel poprzednich właścicieli lub krzesła stały się oczywistością, ich maszynki do mięsa codziennie mieliły polskie mięso, przedmioty te pozbawione były tajemnicy. Pan Gienek nie potrafił nawet nazwać tego, co chciał znaleźć. Jego skarb nie miał kształtu, ciężaru ani konkretnej wartości. Zazdrościł mojemu tacie, który w przedwojennym domu trafił na karton z poniemiecką czekoladą. Podobno z drżeniem serca kosztowali jej wszyscy sąsiedzi, najpierw testując podejrzany produkt na pani Eli. Cały dom doszedł do wniosku, że skoro pani Ela pracuje w milicji i jeździ do dalekich krajów z Orbisem, to musi być równie twarda jak te pokryte białym nalotem tabliczki w kolorowych papierkach.
Ale przecież nie chodziło o czekoladę. Skarby stawały się mentalnym pomostem między pokoleniami. Częścią nie tylko zbiorowej pamięci, ale i przestrzeni. Jak do worka wszyscy wrzucali tam wspomnienia przemieszane z własnymi złudzeniami. Z czasem wydawało się, że nikt już ich nie odróżnia. To trochę jak z potworem z Loch Ness: każdy o nim słyszał, ale nie zajmują się nim poważni badacze. Dlaczego? Bo doskonale wiedzą, że na dnie jeziora nie mieszka żadne monstrum. Tylko kogo to obchodzi? Potwór z Loch Ness będzie żył do końca świata, jest w końcu nieodłączną częścią szkockiej tożsamości. Podobnie jest z poniemieckimi skarbami. Z tą różnicą, że one istniały naprawdę. Może von Schreck chce właśnie o tym przypomnieć?
Czytam Tropami zagrabionych skarbów Jean-Paula Picapera. „Jest 4 kwietnia 1945 roku, w małej wiosce Merkers w Turyngii zapada noc. Na ogół o tej porze uliczki są opustoszałe, obowiązuje bowiem godzina policyjna. Grupa amerykańskich oficerów powracających do swoich kwater natyka się na dwie młode kobiety. (…) Amerykanie chcą wiedzieć, jak ludność niemiecka przeżyła ostatnie dni wojny i czy gdzieś w okolicy nie ukrywają się naziści. W tamtym czasie alianci bardzo się tego obawiali, na szczęście niepotrzebnie. Młoda kobieta mówi chętnie i wspomina, że do wsi przyjeżdżały konwoje ciężarówek z oficerami SS i jakimiś cywilami, być może gestapowcami albo ważnymi figurami z partii nazistowskiej. Dziewczyna nie wie, czemu te ciężarówki przyjeżdżały i wyjeżdżały. (…) Skarb nazistów? Czy właśnie on był celem tej cichociemnej akcji, którą zauważyła? Wiedziała tylko, że jeńcy wojenni pomagali przenosić skrzynki i worki do kryjówki niedaleko wioski. (…) Przesłuchani jeńcy prowadzą wojskowych do kryjówki położonej w nieczynnej kopalni soli. Siódmego kwietnia 1945 roku amerykańscy żołnierze przebijają otwór w zamurowanym wejściu i wkraczają do istnej pieczary Ali Baby. (…) Historyczne zdjęcia ukazują amerykańskich poborowych zdumionych widokiem ośmiu tysięcy sztab złota zamkniętych w 207 pojemnikach i workach stojących przed skrzyniami i kuframi biżuterii, obrączek, zegarków, papierośnic, złotych oprawek do okularów, rytualnych naczyń i świeczników. Były tam całe setki kilogramów koronek oraz zębów ze złota i metali szlachetnych, które SS zabrało mordowanym w obozach koncentracyjnych. Jeden z ówczesnych reporterów relacjonował: «Żaden z żołnierzy nie widział w życiu czegoś podobnego». Przesłali oni raport swemu naczelnemu dowódcy i 12 kwietnia Dwight Eisenhower dokonał inspekcji magazynów. Zdołał jedynie wykrztusić «Jezu Chryste!»”.
Każdego by zatkało. Na mnie jednak największe wrażenie robi opis drogi, jaką pięciu generałów, w tym Patton i Eisenhower, musiało pokonać z powierzchni ziemi do skarbca. „Rozklekotana winda, grzechocząc, zjeżdżała coraz szybciej w głąb liczącego 630 metrów czarnego jak sadza szybu – pisał do żony adiutant Pattona.
– Jeżeli ten sznur na bieliznę pęknie – zauważył generał Patton – proces promocyjny w Armii Stanów Zjednoczonych ulegnie podobnemu przyspieszeniu.
– Bez takich żartów do chwili, gdy znajdziemy się na powierzchni – poprosił w ciemności Eisenhower”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Spielberg właśnie z tej historii zaczerpnął pomysł na pędzące wagoniki w drugiej części przygód Indiany Jonesa. Trzeba przyznać, że w scenie z windą jest coś bardzo filmowego…
Pan Gienek, jak i tysiące mu podobnych, wierzył, że takie skarbce jak Merkers były blisko, za płotem, w zasięgu ręki. „Chodzimy po złocie” – szeptał. „W tej górze jest ukryte złoto”. „Złoto, złoto, złoto”. „Wszędzie złoto”. Złoto, czyli skarb. Niemal każda dolnośląska wioska ma swoją opowieść o konwoju ciężarówek, który pod koniec wojny przejechał nocą wypełniony jakimś tajemniczym ładunkiem. Po minięciu wioski słychać było eksplozję, a nad ranem ciężarówki wracały już bez ładunku. Oznacza to – zdaniem opowiadających – że Niemcy ukryli gdzieś za wioską skarby, wysadzili je i teraz zabezpieczone czekają na swoich odkrywców. Szef jednej z firm zajmujących się penetracją gruntu, głównie metodami geofizycznymi, już dawno zapytał mnie niewinnie: „Mamy coraz lepszy sprzęt, coraz mocniejsze georadary, magnetometry, coraz większą wiedzę. I co? Udało się coś znaleźć od wojny? Gdzie jest to całe złoto, dzieła sztuki, te wszystkie «bursztynowe komnaty», które Niemcy mieli ukryć podczas wojny?”. Pan Gienek znał odpowiedź. Niemcy byli tak podstępni, że likwidowali świadków, zakładali sprytne pułapki, zostawiali strażników. Zupełnie jak koledzy von Schrecka. Zupełnie jak on sam.
W 2011 roku ukazała się książka Laurenta Bineta HHhH. Zamach na kata Pragi. Skrót HHhH oznacza Himmlers Hirn heisst Heydrich, czyli „mózg Himmlera nazywa się Heydrich”. Tak mawiano w SS. Laurent Binet, francuski dziennikarz, śledzi losy zamachowców, którzy zlikwidowali „Archanioła Zła” Reinharda Heydricha. Ten wciągający reportaż nie tylko o badaniu historii, ale też o powstawaniu książki wywarł na mnie ogromne wrażenie. Binet nie wstydzi się, że czegoś nie wie. Nie boi się przyznać, że ominął niewnoszący wiele, a jedynie ciekawostkowy wątek, bo nie stać go było na zakup odpowiedniej lektury. Do bólu szczerze opowiada, jak się męczy przy pisaniu i jak wiele dopada go wątpliwości podczas śledztwa dotyczącego przeszłości. Pokazuje pułapki, jakie czyhają na badacza. Ile poświęca dla pracy w życiu prywatnym. Ale on ma łatwiej. Jest człowiekiem z zewnątrz, obserwuje z dystansu. Ja od początku pracy zawodowej „siedziałam” w skarbach. Wiele rzeczy, dla innych sensacyjnych i ciekawych, postrzegam więc jako blade i mało interesujące.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Joanny Lamparskiej „Ostatni świadek. Historie strażników hitlerowskich skarbów”!
Ten tekst jest fragmentem książki Joanny Lamparskiej „Ostatni świadek. Historie strażników hitlerowskich skarbów”.
Ale mogę przecież spróbować spojrzeć na wszystko z boku, bezstronnie, jak dziennikarka. Skoro udało się Binetowi, dlaczego ma nie udać się mnie? Intuicja podpowiadała, że w dziwacznej korespondencji od „von Schrecka” kryje się jakaś tajemnica. Interesował mnie człowiek, który wysłał swoją spowiedź. Bez względu na to, kim był – weteranem Wehrmachtu czy dowcipnisiem – moim obowiązkiem było powiedzieć: „Sprawdzam”.
Sprawdzam, czy to, o czym pisze niemiecki saper, rzeczywiście mogło się wydarzyć. Jeśli, jak twierdził Stojak, ktoś chciał mi coś przekazać, należy się nad tym pochylić. Jeśli jednak ten ktoś chciał jedynie zrobić zamieszanie, to dlaczego?
Sprawdzam.
W kwietniu 1938 roku III Rzesza miała do dyspozycji rezerwy bankowe o wartości 120 milionów dolarów w złocie. We wstępie książki Roberta Kudelskiego Zaginiony konwój SS znajduję ciekawe porównanie: „W ciągu sześciu lat trwania wojny Niemcy zgromadzili więcej ton złota, niż wyniosło dwudziestoczteroletnie wydobycie i przetworzenie tego kruszcu przez największych potentatów światowych – kraje Afryki Południowej (ok. 480 ton w latach 1976–2000)”. Nie mogę się pohamować i sprawdzam aktualny kurs złota. Mnożę przez 480 ton i wychodzi prawie 112 miliardów złotych! Nie potrafię nawet wyobrazić sobie takiej sumy. Tymczasem gdyby 480 ton było jednym wielkim blokiem, powiedzmy sześcianem, jego każdy bok miałby 2,9 metra długości. Ot i cała marność świata. Sześcian wielkości pokoju, przez który ginęły miliony ludzi na świecie…
Pokoleniu wychowanemu na obrazach z filmów wydaje się, że przeniesienie skrzyń ze sztabkami cennego kruszcu to łatwa sprawa. Więcej: przygoda. Tymczasem tona czystego złota to kostka, której boki mają 37 centymetrów długości. Nikt nie byłby w stanie unieść tak wielkiej skrzyni wypełnionej złotem – przecież zmieściłoby się w niej kilka takich sześcianów, ale oczywiście też nikt nie robił ze złota wielkich litych kostek. Przetapiane było w sztabki.
Niemcy byli uzależnieni od złota. Potrzebowali go, aby się militaryzować. Miało ono wpływ na losy wojny. Stąd przejęcie polskich depozytów bankowych, okradanie więźniów w obozach koncentracyjnych (także z fragmentów ich ciał), nakładanie kontrybucji, ogałacanie muzeów i kościołów, w końcu zagarnięcie majątku ludności żydowskiej. Amerykańscy i angielscy agenci wywiadu ustalili, że od końca 1940 roku do końca wojny Niemcy przesłali do Szwajcarii prawie 400 ton złota!
Już dwa tysiące lat wcześniej Cyceron zdał sobie sprawę, że „systemem nerwowym wojny są nieograniczone pieniądze”. Mówiąc współczesnym językiem: do prowadzenia konfliktów zbrojnych potrzeba kasy. Najlepiej sporo. Wojny od zarania dziejów służyły więc do grabienia wszystkiego, co tylko wpadło w ręce. Obejmowało to także zbiory muzealne, kościelne, prywatne, tysiące zabytków, obrazów, książek, rzeźb, instrumentów. Nazistowscy „kolekcjonerzy” zabierali, co tylko chcieli. Wielka grabież zaczęła się jeszcze przed wojną. Już w noc przed Anschlussem Austrii z 12 na 13 kwietnia 1938 roku Niemcy zamknęli granice, aby najbogatsi Żydzi nie mogli opuścić kraju. Majątki tych, którym udało się uciec wcześniej, między innymi barona Alfonsa Rothschilda, zostały skonfiskowane. Pozostali musieli, w zamian za wizę, oddać wszystko, co mieli, w Biurze Emigracji Żydowskiej. Jego kierownikiem był Adolf Eichmann, późniejszy główny koordynator planu „ostatecznego rozwiązania”. Naziści przejęli w Austrii również państwowe kolekcje sztuki.
Panowała zasada „silniejszy bierze wszystko”. I niekoniecznie musiał on stać po drugiej stronie barykady! Również w samych hitlerowskich strukturach toczyła się zakulisowa walka o najcenniejsze zabytki. Hitler zamierzał stworzyć w Linzu muzeum sztuki, swoje plany miał też Himmler. Na scenie pojawił się także Standartenführer Kajetan Mühlmann, który osobiście skonfiskował między innymi kolekcję 25 rysunków Albrechta Dürera ze zbiorów dawnego Muzeum Lubomirskich we Lwowie. Mühlmann, specjalny komisarz do spraw zabezpieczenia dzieł sztuki na wschodnich terenach okupowanych, był prawą ręką feldmarszałka Hermanna Göringa, dowódcy Luftwaffe. W 2009 roku ukazała się praca Nancy Yeide, która skatalogowała zbiory Göringa. Okazuje się, że zgromadził około 1900 obrazów, o wiele więcej, niż dotąd przypuszczano. W Carinhall, ociekającej luksusem rezydencji w lasach na wschód od Berlina, zamierzał utworzyć muzeum uświetniające osiągnięcia Tysiącletniej Rzeszy. „Placówka muzealna” była równocześnie świetnym pretekstem do dokonywania grabieży wyłącznie dla siebie. Marszałek nie zawsze miał jednak dobre wyczucie trendów w sztuce. Ponad sto obrazów starych mistrzów oddał za jednego „Vermeera”, namalowanego jeszcze w latach 30. przez słynnego fałszerza van Meegerena. Często również wymieniał odebrane żydowskim kolekcjonerom obrazy modernistów, dzieła „sztuki zdegenerowanej”, na obrazy o małej wartości artystycznej. I tak za Pianistę i szachistę Matisse’a dostał kiczowaty akt dziś zapomnianego już malarza.
O ile III Rzesza tuż przed wojną miała do dyspozycji marne 120 milionów dolarów w złocie, o tyle w kulminacyjnym okresie nazistowskiego podboju Europy suma ta wzrosła do 6,5 miliarda dolarów. Hitler ogołocił po kolei Narodowy Bank Czech, Węgier, Francji, Włoch, w berlińskiej centrali Reichsbanku leżały również depozyty Wehrmachtu, Abwehry, Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Na mocy porozumienia z SS bank wprowadzał do obiegu łupy przesyłane z obozów koncentracyjnych, między innymi złote koronki wyrywane więźniom.
Oficjalnie po wojnie odnaleziono około 97 procent zasobów Banku Rzeszy, więc te 3 procent ciągle kusi. Trzy procent należy do takich jak von Schreck, do akcji nieopisanych, wciąż tajnych. Te historie są jak matrioszki, każda z nich kryje kolejną, każda ma swojego Schrecka, Gallascha albo pana Gienka. Niemieccy urzędnicy i oficerowie SS, choć wypełniali swoje obowiązki gorliwie, nie zapominali o własnym interesie. Nawet człowiek „wykonujący tylko rozkazy” ciągle ma pewne „słabości”. Dlatego urzędnicy grabiący na rzecz państwa kradli również dla siebie. Przywozili żonom piękne futra, luksusową biżuterię, srebrne sztućce, obrazy albo inne tego typu „drobiazgi”. Kiedy dzisiaj słucham opowieści mieszkańców Dolnego Śląska o depozytach znajdowanych już po 1945 roku, często słyszę, że te relacje nie mogą być prawdą. Skąd w małej wiosce, w zwykłym gospodarstwie wzięły się cenna kolia albo wyjątkowa rzeźba? Skąd w mieszkaniu moich rodziców Apollo? To smutne i proste. Przychodziły przecież paczki od „chłopców” z frontu, niektórzy z nich wpadali na chwilę do domu, korzystając z przepustki. Przywozili prezenty. Żydowską odzież, polską zastawę, francuskie perfumy. Skarby.
Lynn Nicholas w Grabieży Europy przywołuje opowieść Williama Shirera, korespondenta stacji CBS. Będąc w 1940 roku w Wiedniu, natknął się on na esesmanów bez skrępowania wynoszących naręcza noży i widelców bądź targających z jednej z piwnic obrazy w złotych ramach. Norbert Podleśny, polski kolekcjoner na stałe mieszkający w Norwegii, pokazał mi zdjęcie niemieckich żołnierzy wiozących na motorze ogromny kobiecy akt. Chwilę wcześniej zrabowali go w jakimś dworze na wschodzie Polski. Dziwny to widok, jeszcze dziwniejsze jest to, że kilka lat temu Norbert widział ten obraz… na działce! Tak, na działce, gdzieś w zachodniej części Niemiec. Nieprawdopodobne jednak się wydarza. Wojna to chaos, korzysta na niej każdy cwaniak. Przy odrobinie przychylności losu – a ten sprzyja niesprawiedliwie – bez problemu można się wzbogacić. Najpierw grabią Niemcy, potem Rosjanie, alianckie wojska też chętnie sięgają po łatwe łupy. Szarpią, każdy w swoją stronę. Ale żeby wyśledzić von Schrecka, żeby zrozumieć, skąd bierze się każda gorączka skarbów, muszę opowiedzieć jeszcze jedną historię. Choć wiąże się z II wojną światową, początek ma znacznie, znacznie wcześniej.