W pałacu Nerona
Nie chodziło o niezliczone dania, zawsze doskonale zaprezentowane i uroczyście obnoszone przez dziesiątki skąpo – jeśli w ogóle – odzianych niewolników płci obojga, albo i bezpłciowych. Przyczyną nie była też konwersacja, nudnie ugrzeczniona, sporadyczna i wyzuta z humoru; ani też rozrywka, sprowadzająca się do powtarzalnych serii ód w ulubionym stylu cesarza, tak po grecku, jak i po łacinie, deklamowanych przez okropnie zadowolonego z siebie lirnika, dufnego we własny talent, a przede wszystkim pewnego względów cesarskich. Nawet wulgarność skali biesiady – trzydzieści trzyosobowych sof i tyleż niskich stołów, ustawionych w podkowę wokół artysty – byłaby do wybaczenia (skoro już stała się normą za panowania Nerona).
Żadna z tych rzeczy nie sprawiała, że Tytus Flawiusz Sabinus z trudem znosił każdą chwilę w tym rojowisku i modlił się do Mitry, aby wreszcie się skończyła. W grę wchodził czynnik zupełnie innego rodzaju: strach.
Strach pokrywał komnatę niczym niewidzialna sieć gladiatora, przyciśnięta do posadzki ołowianymi obciążnikami; retiarius, który ją zarzucił, ściągał już sznurki i pułapka zamykała wszystkich w zasięgu, nie dając szansy na ucieczkę. Złapała się w nią większość gości, choć żaden nie chciał tego po sobie pokazać; ostatnio, po czterech i pół roku rządów Nerona, elita Rzymu zaczynała rozumieć, że oznaki strachu są dla cesarza tylko zachętą do jeszcze gorszych ekscesów.
Nie zawsze tak było. W początkach panowania władca umiał się powściągnąć – przynajmniej publicznie – choć zgwałcił już i otruł swego przybranego brata Brytanika, prawowitego następcę cesarza Klaudiusza, którego pominięto w sukcesji z powodu zbyt młodego wieku. Zbrodnię tę – w każdym razie jej część bratobójczą – można by jednak usprawiedliwiać koniecznością polityczną: żyjący Brytanik mógłby stać się symbolem opozycji i potencjalnego konfliktu. Argumentowano, że jego śmierć zapobiegła kolejnej wojnie domowej, zatem była to ofiara dla dobra ogółu – lud więc skwapliwie przymknął oko na mord chłopca tuż przed jego czternastymi urodzinami i wejściem w wiek męski.
Uśmierciwszy jedynego poważnego rywala – i paru pomniejszych – Neron oddał się życiu w luksusie, rządzenie imperium pozostawiając głównie byłemu nauczycielowi, a obecnie doradcy, Lucjuszowi Anneuszowi Senece, oraz prefektowi gwardii pretoriańskiej Sekstusowi Afraniuszowi Burrusowi. Sam wolał poświęcać czas dwóm swoim pasjom: wyścigom rydwanów i pieśniarstwu – naturalnie z zachowaniem wszelkiej dyskrecji. Dla patrycjusza, a tym bardziej władcy nie do pomyślenia było publicznie zajmować się którymkolwiek z tych pospolitych hobby, dobrych najwyżej dla wyzwoleńca i niewolnika. Neron zdawał sobie sprawę z godności monarszego stanowiska i nie zdradzał się z tak prymitywnym gustem nikomu poza najściślejszym kręgiem zaufanych na Palatynie. Dla rzymskich obywateli Złoty Cesarz, jak lubili nazywać swego princepsa, pierwszego wśród równych, z czupryną barwy brzasku, był sprawiedliwym i hojnym władcą – o czym świadczyły wspaniałe igrzyska i publiczne uczty, które im zapewniał. Oficjalnie był żonaty z Klaudią Oktawią, córką Klaudiusza, i prowadził się jak przystało na godnego, oddanego tradycji Rzymianina – to, że małżeństwo było kazirodcze, szybko poszło w zapomnienie, też pro publico bono – pod tą szacowną fasadą kryło się jednak coś zupełnie innego.
Ludzie z bliskiego otoczenia cesarza wiedzieli już, że on jeden może zapanować nad swoim zachowaniem; jeżeli jednak nie zechciał, to jego prawo. Seneka i Burrus, którzy wspólnie wzięli na siebie zadanie ukształtowania młodego princepsa na umiarkowanego i sprawiedliwego monarchę, nie potrafili okiełznać żądzy, które w nim rosły przez dwadzieścia jeden lat.
A były one ogromne.
Zbyt wielkie, by mogła je zaspokoić młoda, po patrycjuszowsku sztywna żona, spoczywająca teraz po jego lewicy z pozbawionym wyrazu spojrzeniem, którego nic nie ożywiało przez minione cztery lata – to jest, odkąd mąż ją upokorzył, biorąc do łóżka wyzwolenicę, jej zaś nie dając szansy urodzenia mu następcy. Jednakże nawet wdzięki owej Akte nie wystarczały, by nasycić młodzieńca, który pojął, że może zrobić wszystko, co mu się spodoba, z każdym, kogo sobie upatrzy.
Stawało się zaś jasne, że upodobania ma przeróżne. Zwoływanie rzymskiej śmietanki na wystawne uczty prawie bez uprzedzenia, choć dla wielu kłopotliwe, należało do najniewinniejszych zabaw; były jednak i mroczniejsze rozrywki, które Neron lubił jeszcze bardziej. Jednej z nich – domyślił się Sabinus, widząc zbliżającego się doń Tygellina, prefekta wigilów – cesarz zamierza się oddać później. Po raz kolejny.
Ciemnooki prefekt o ostrych rysach nachylił się do jego ucha.
– Kwirynał, od czwartej godziny – szepnął i z uśmiechem podobnym do wyszczerzonych zębów wściekłego psa poklepał go po policzku, nim odszedł.
Tytus westchnął, sięgnął po kielich, wychylił go jednym haustem i podsunął czekającemu za sofą nagiemu chłopcu wysmarowanemu srebrnym lakierem. Niewolnik usłużnie napełnił naczynie. Tytus zwrócił się do korpulentnego sąsiada i cicho powiedział:
– Powinieneś spieszyć do domu, wuju, gdy tylko uczta się skończy... jeżeli kiedykolwiek się tego doczekamy. On znów chce wyjść wieczorem. Tygellin właśnie mnie poinformował, że wigilowie nie będą patrolować Kwirynału po czwartej godzinie nocy... oczywiście poza jednym, który będzie ochraniał Nerona.
Wuj Sabinusa, Gajusz Wespazjusz Pollo, odgarnął znad uczernionej brwi starannie zakręcony lok i spojrzał na siostrzeńca, wyraźnie zaniepokojony odwołaniem nocnej straży z jego dzielnicy.
– Znowu Kwirynał, mój chłopcze? – jęknął. – Toż myśmy tam jeszcze nie doszli do siebie po jego szaleństwie sprzed miesiąca!
Tytus skinął głową, w zamyśleniu podnosząc puchar do ust.
– Dwa domy i kamienica spalone do fundamentów, kilka gwałtów, niezliczone kontuzje i złamania, parę morderstw i wymuszone samobójstwo Juliusza Montanusa za to, że śmiał się bronić, napadnięty, jak sądził, przez niewolnika w idiotycznej peruce.
– No właśnie! – Obwisłe policzki i podbródek Gajusza zafalowały w grymasie wzburzenia, gdy sięgał po kolejny pasztecik z sardelami. – Senatorowi każe się odebrać sobie życie, choć pospieszył z przeprosinami, gdy się zorientował, że zbir, którego zdążył obezwładnić, to w samej rzeczy imperator. Tego już za wiele. Od roku tak sobie poczyna. Jak długo jeszcze mamy znosić podobne rzeczy?
Pasztecik w całości zniknął w jego ustach.
– Sam znasz odpowiedź: dopóki Neron nas do tego zmusza. Tak sobie wyobraża rozrywkę, a że jeszcze go podjudzają przyjaciele, Oton i inne młode byczki, może być tylko gorzej.
Sabinus zerknął na wysokiego, postawnego i bardzo urodziwego mężczyznę rozpartego na sofie po prawicy cesarza. Trzy lata od Nerona starszy Marek Salwiusz Oton bywał jego kochankiem, odkąd przyszły władca skończył dziesięć lat.
– A w tej sytuacji to ty, mój chłopcze, jako prefekt miejski odpowiedzialny za prawo i porządek w Rzymie, wychodzisz na głupca – zauważył Gajusz i przyłączył się do burzliwego aplauzu zapoczątkowanego przez Nerona, który płakał ze wzruszenia po wysłuchaniu ostatniej deklamacji.
– Wiesz doskonale, że nic na to nie poradzę! – Sabinus podniósł głos, by przekrzyczeć pochwalczą wrzawę. – Tygellin uprzedza mnie, skąd wycofa patrole, żebym ja z kolei mógł postawić tam w pogotowiu centurię z miejskiej kohorty, na wypadek gdyby trzeba było szybko wyciągnąć stamtąd cesarza albo jego wyczyny doprowadziły do zamieszek. Nazywa to staraniem o zminimalizowanie przemocy.
– Akurat! – Gajusz prychnął wzgardliwie i znów sięgnął po pasztecik. – Im większa awantura się z tego rozwinie, tym bardziej się cieszy, bo to więcej strachu dla nas. A Neron tym bezpieczniej się czuje, im bardziej się go boimy, i Tygellin również. Na szczęście kazałem czekać czterem chłopakom od Tigrana, odprowadzą mnie do domu. Inna rzecz, że odkąd przejął po Magnusie komendę nad Bractwem Południowego Kwirynału, ta przysługa więcej mnie kosztuje... a wszystko przez to, że ty się nie wywiązujesz ze swoich powinności.
Zamieszanie w drugim końcu sali uratowało Tytusa przed porywczą ripostą; ku wzburzeniu większości obecnych – niezbyt udanie skrywanemu – wkroczyła nałożnica cesarska Akte, ubrana, ufryzowana i obwieszona klejnotami w jarmarcznym guście (nic zaskakującego u kogoś, kto świeżo zdobył pieniądze i pozycję). Zatrzymała się na chwilę, pozwalając, by jej służące – też przesadnie, po nuworyszowsku liczne – bez widocznej potrzeby poprawiły jej suknię, spiętrzony wymyślnie blond kok i zdecydowanie zbyt krzykliwy makijaż. Rozejrzała się wyniośle po komnacie, zatrzymała spojrzenie na Neronie i opędziwszy się paroma klapsami od niewolnic, pożeglowała ku niemu.
Ucztujący zamilkli w napięciu. Wszystkie oczy zwróciły się na cesarzową.
– Czuję, że na mnie już czas, najdroższy mężu – rzekła Klaudia Oktawia, z wdziękiem wstając z sofy. – Doleciał mnie zapaszek czegoś, co mi szkodzi. Lepiej się położę, póki sensacje żołądkowe nie ustaną.
Nie czekając na mężowskie przyzwolenie (Neron nawet jej nie słyszał, pochłonięty przejrzystością szaty Akte, pod którą nie włożyła nic innego), Klaudia sztywno wyprostowana, emanująca patrycjuszowską godnością, opuściła salę biesiadną.
– Wielu jest po jej stronie – szepnął siostrzeńcowi Gajusz. – Na przykład Kalpurniusz Pizon, Trazea Petus, największy ponurak wśród rzymskich stoików, czy Feniusz Rufus.
Ten tekst jest fragmentem książki Roberta Fabbriego „Wespazjan. Rzymskie Furie”:
Podczas gdy Neron ostentacyjnie witał się ze swą kochanką, ona zaś upewniała się, że wszyscy dobrze widzą, w jakich to łaskach się pławi, Sabinus spojrzał w stronę trzech senatorów w średnim wieku, zajmujących sofę naprzeciwko. Z chmurną dezaprobatą patrzyli na ten dowód wyparcia córki poprzedniego cesarza przez takie bezguście, prostacką akrobatkę seksualną. Ich żony, zajmujące sąsiednią sofę, demonstracyjnie odwracały wzrok od takiego afrontu dla kobiecej dumy.
– Przeglądałem doroczny raport Feniusza – powiedział. – Wygląda na to, że nie wzbogacił się na stanowisku prefekta od aprowizacji. Ot, parę łapówek tu i tam.
– Zawsze miał opinię uczciwego do bólu – mruknął Gajusz. – Moralność i poglądy jak za dawnej republiki. To raczej Katon, nie Krassus. Co zaś do Pizona i Trazei, bogowie tylko wiedzą, co ci dwaj muszą sądzić o takim traktowaniu córy Klaudiuszów przez cesarza, nawet jeśli jej ojciec był zaślinionym głupcem. A już ich zdania o nocnych eskapadach Nerona nawet nie próbowałbym sobie wyobrażać... na twoim miejscu.
Tytus się nie odezwał, skupiając uwagę na pucharze z winem. Z marsem na czole słuchał półuchem kolejnej ody, przygnębiony tym, że nie potrafi utrzymać bezpieczeństwa w lepszych dzielnicach Rzymu. Odkąd go odwołano – już prawie dwa lata temu – z funkcji zarządcy prowincji Mezji, Macedonii i Tracji, i niespodziewanie powierzono mu prefekturę Rzymu oraz nadzór nad codziennymi sprawami miasta, bezskutecznie starał się ustalić, czyjej protekcji zawdzięcza ten urząd. Nie umieli mu w tym dopomóc ani wuj, ani brat Wespazjan. Dobroczyńca pozostawał anonimowy. Naturalnie Sabinus czuł się nieswojo, nie wiedząc, czyim jest dłużnikiem i kiedy przyjdzie mu się wypłacić, cieszył się jednak tą nominacją i prestiżem, jakiego mu przydawała: był jednym z pięciu najbardziej wpływowych ludzi w mieście, po cesarzu, ma się rozumieć – przynajmniej oficjalnie.
Nieoficjalnie to kilku innych miało lepszy dostęp do ucha władcy niż on, zwłaszcza Seneka, Burrus i konsulowie, ale najważniejsi byli w tym gronie Oton i Tygellin. Technicznie Sabinus był przełożonym tego ostatniego – wigilowie, podobnie jak kohorty miejskie, podlegali prefektowi miasta – ale praktycznie nie miał nad nim żadnej kontroli. Tygellin, bezwstydny i zdeprawowany, łatwo wkradł się w łaski cesarza, w którym od razu rozpoznał pokrewną duszę; to on przytrzymywał Brytanika, kiedy Neron go penetrował podczas owej feralnej, ostatniej w życiu chłopca uczty. Niemożność zdyscyplinowania podwładnego odbierała godności prefekta cały blask. Tytus czuł, że w oczach Rzymian wygląda to tak, jakby przyzwalał na akty przemocy, ostatnio częstsze, gdyż coraz więcej młodzieży brało uliczne szaleństwa cesarza za zachętę do podobnych ekscesów.
– Po tej niedawnej rozmowie zakładam... – w myśli Sabinusa wdarł się głos dobiegający z tyłu –...bo chyba można tak to nazwać? Nie, nie można, ty nie odezwałeś się bowiem do Tygellina ani słowem, prawda, prefekcie? Przyjmijmy zatem, że było to polecenie. Tak jest, twój podwładny wydał ci rozkaz. Zakładam więc, że Neron znów dzisiaj wychodzi.
– Bystre spostrzeżenie, Seneko – odparł Tytus, nawet się nie oglądając.
– Czyli kolejny triumf rzymskiego prawa i porządku publicznego. Aż się zastanawiam, czy słusznie zrobiłem, przyjmując bardzo poważną łapówkę za zatwierdzenie twojej nominacji. Może dla powszechnego dobra należało zadowolić się mniejszą kwotą i wybrać kogoś bardziej kompetentnego.
Sabinus ani drgnął.
– Kiedyż to zrobiłeś cokolwiek dla wspólnego dobra? – odburknął.
– Niemiłe słowa, Sabinusie. A kto od paru lat powściąga poczynania cesarza?
– Ledwo ci to wychodzi. Zapewne sprawia ci przyjemność ośmieszanie mnie w roli prefekta miejskiego. A skoro już się zgadało, to kto cię przekupił w moim imieniu?
– Już ci mówiłem, że jako człowiek o ścisłych zasadach moralnych nie mógłbym zdradzić tak poufnych informacji, w każdym razie bez stosownej... jak to najlepiej nazwać... zachęty. O, właśnie. Zachęty. Tak czy owak, nie o tym chciałem z tobą pomówić. Chodzi o twoje zapytanie.
– Ach tak? – Prefekt nadal siedział nieruchomo, nie patrząc na rozmówcę.
– Tak. Stanowiska konsulów są już zajęte...
– Kupione, chcesz powiedzieć.
– Nie bądź śmieszny. Cesarz nie musi kupować urzędów.
– Jaka szkoda dla twojej kiesy.
– Puszczę to mimo uszu. Twój zięć może się spodziewać tej funkcji najwcześniej za trzy lata i cena jest nie do negocjacji: dwa miliony sestercji.
– Dwa miliony! To dwa razy więcej niż próg wejścia do senatu!
Teraz Sabinus się odwrócił, lecz ujrzał już tylko plecy oddalającego się Seneki. Patrzył, jak główny doradca Nerona przysuwa się do Marka Waleriusza Messali Korwina, przysięgłego wroga jego i Wespazjana, odkąd porwał żonę Sabinusa, Klementynę, i oddał ją Kaliguli, który ją wielokrotnie i brutalnie zgwałcił. Wzburzenie wysokością żądania Seneki od razu mu minęło, wyparte przez ciekawość.
– Co Korwin chce uzyskać od Seneki, wuju? – spytał.
– Uhm... że co?
Tytus powtórzył pytanie.
– Lukratywną prowincję w zarząd. Podobno stara się o Luzytanię, a to dla zysków z opodatkowania garum. Wyobrażasz sobie chyba, jakie pieniądze się robi na rybnym sosie.
– Skąd w takim razie bierze pieniądze na łapówkę?
– Żaden problem. Jeśli Korwin gotów jest płacić lichwiarskie odsetki, Seneka mu ją skredytuje. Oczywiście pod warunkiem, że Korwin znajdzie odpowiedniego poręczyciela. To też kosztuje, ale opłaci mu się to, jeżeli dostanie Luzytanię.
I tak to działa, pomyślał Tytus: Senece najwyraźniej zależy tylko na zbiciu fortuny dzięki zajmowanej pozycji, co po cichu musi wielce bawić tych nielicznych, którzy przeczytali jego traktaty filozoficzne. Ale to w końcu nic wyjątkowego. Jego poprzednik Pallas, główny stronnik rodu Flawiuszów za panowania Klaudiusza i w pierwszych latach rządów Nerona, dorobił się ogromnego majątku jako najbardziej zaufany doradca cesarski, zanim wypadł z łask jednocześnie ze swą kochanką, matką Nerona, Agrypiną. Skazany na wygnanie przebywał teraz w swoich wiejskich posiadłościach; jego czas wpływów w polityce cesarskiej się skończył. Pallasowi powiodło się lepiej niż Narcyzowi, którego wymanewrował ze stanowiska – ten został stracony, mimo bogactwa, a może właśnie przez nie, jak można by się domyślać.
Nie widząc innej możliwości zebrania sumy żądanej za załatwienie konsulatu swemu zięciowi, Lucjuszowi Cezenniuszowi Petusowi, niż zapożyczenie się u samego Seneki (co w ogóle nie wchodziło w grę), Sabinus wrócił myślami do kwestii, od której tego popołudnia oderwało go wezwanie na ucztę do cesarza. Niektóre obowiązki prefekta miejskiego wymagały mniej wysiłku niż inne. Do tych milszych należało przesłuchiwanie więźniów przedstawiających zagrożenie dla bezpieczeństwa imperium; kiedy zaś dany delikwent nie był już rzymskim obywatelem, co dla prefekta oznaczało większą swobodę działania, rzecz zamieniała się w prawdziwą przyjemność. W tym wypadku rzecz była o tyle słodsza, że niekoniecznie chodziło o sprawę wagi państwowej: owego człowieka podesłał mu Wespazjan z prośbą o uwięzienie i przesłuchanie; odwzajemniał w ten sposób jakąś przysługę, choć jaką i komu, Tytus nie miał pojęcia.
Z zadumy wyrwał go chrapliwy głos Nerona, przebijający się ponad burzę oklasków, gdy pieśń wreszcie dobiegła końca.
– Przyjaciele! Chciałbym, żebyśmy mieli więcej czasu na delektowanie się tym szczególnym darem bogów. – Władca uniósł dłoń ku niebu i patrzył na nią chwilę z miną wyrażającą głęboką wdzięczność. Przeniósł potem spojrzenie na lirnika, zamknął oczy i wziął długi oddech, jak gdyby napawał się najsłodszymi woniami. – Naszego Terpnusa Apollo pobłogosławił głosem jak miód i jakże sprawnymi palcami.
Zebrani ochoczo potakiwali, choć niejeden z wrażliwszych na muzykę uznał ocenę cesarza za przesadzoną.
Neron skinął muzykantowi głową i nabrał powietrza. Terpnus trącił strunę, po czym – ku zdumieniu wszystkich gości, u niektórych bardziej wyraźnemu – cesarz wydał przeciągły, wibrujący dźwięk, prawie zgodny z tonem liry, lecz znacznie słabszy i nie tak stały. Widownia wolała jednak uznać to za przejaw nieskończenie doskonałej harmonii i geniuszu niż za pożałowania godny fałsz (co byłoby bliższe prawdy). Gdy tylko głos się załamał i ucichł, salą wstrząsnął entuzjastyczny aplauz. Damy, które już doświadczyły brutalnego gwałtu ze strony cesarza, jak i te pełne obaw, że wkrótce nadejdzie ich kolej, potulnie klaskały w dłonie; ich mężowie nie szczędzili pochwalnych okrzyków na cześć człowieka, który bezcześcił ich kobiety, okradał ich z majątku albo i życia. Sabinus i Gajusz skwapliwie się dołączyli do tego chóru, unikając wymiany spojrzeń.
– Przyjaciele! – wychrypiał Neron. – Od trzech lat Terpnus był mi nauczycielem, wydobywał z waszego cesarza wrodzony talent. Trenowałem, leżąc z ołowianymi ciężarkami na piersi, brałem lewatywy i środki wymiotne, wyrzuciłem z diety jabłka i inne produkty szkodliwe dla głosu. Wytrwale robiłem to wszystko pod kierunkiem największego artysty naszych czasów... i wkrótce będę gotów wystąpić przed wami!
Na moment zapadła cisza. Okropna perspektywa złamania tabu zabraniającego znaczącym personom – a cóż dopiero władcy! – publicznych występów jeszcze docierała do obecnych, gdy audytorium eksplodowało ogłuszającą wrzawą, jak gdyby Neron właśnie ogłosił, że spełni się największe ich życiowe pragnienie, którego realizacji do tej pory nikt się jednak nie spodziewał.
Cesarz stał półprofilem do gości, z prawą ręką wyciągniętą ku nim i lewą na sercu; łzy ciekły mu po bladych policzkach i więzły w rzadkiej złotawej brodzie, najgęściej rosnącej na podbródku, mimo młodego wieku już obwisłym pod ciężarem wygodnego życia. Wyglądało to tak, jakby pozwalał się omywać tym objawom uwielbienia.
– Przyjaciele! – wydusił w końcu głosem nabrzmiałym emocją. – Rozumiem waszą radość. W końcu będziecie mogli dzielić ze mną dar mojego głosu... najpiękniejszej ze znanych mi rzeczy.
Akte, rozparta na miejscu zwolnionym przez Klaudię Oktawię, nie wyglądała na przekonaną.
– Tak piękną jak moja nowa żona, princepsie? – spytał Oton z nutą pijackiego śmiechu; on i Neron tak długo się przyjaźnili, że jako jedyny człowiek w Rzymie miał prawo do takiego przekomarzania się z cesarzem.
Władca, bynajmniej nieurażony tą uwagą, odwrócił się z uśmiechem w stronę druha, z którym bywali też kochankami.
– Cały wieczór przechwalałeś się wdziękami Poppei Sabiny, Marku – odparł. – Kiedy ją wreszcie przywieziesz do Rzymu, zaśpiewam dla niej i będziesz mógł ocenić, co piękniejsze, ona czy mój głos.
Oton uniósł puchar w toaście.
– Tak zrobię, princepsie, a tego, kto wygra, przelecę! Poppea zjedzie tu za cztery dni.
To wzbudziło salwę śmiechu i rubasznych okrzyków; młode hulaki uważające się za bliskich kolegów cesarza szybko jednak umilkły pod jego palącym spojrzeniem. Gdy się znów uciszyło, Neron przybrał wyraz czystej pokory.
– Już niedługo, moi mili, będę dla was gotowy. Na razie muszę jeszcze poćwiczyć. Żegnam.
Skinąwszy na Akte, Terpnusa, Otona i resztę towarzyszy, by szli za nim, cesarz opuścił salę. Uczta była zakończona, ku uldze wszystkich pozostałych. Strach odpłynął wraz z nim.
Ten tekst jest fragmentem książki Roberta Fabbriego „Wespazjan. Rzymskie Furie”:
– Nic mi nie będzie, mój chłopcze – upierał się Gajusz, gdy z Sabinusem doszli na Forum. Kamienne płyty placu, mokre od mżawki, skrzyły się odbitym blaskiem pochodni w rękach ich licznych ochroniarzy oraz innych podobnych orszaków. – To tylko pół mili pod górę. Poza tym będą mnie strzec chłopcy od Tigrana.
Tytus patrzył na wuja z powątpiewaniem.
– W każdym razie ruszajcie się żwawo. – Klepnął w ramię największego, najbardziej wołowatego z czwórki podążających za nimi osiłków. – Nie wdawajcie się w żadne burdy, Sekstusie, i trzymajcie się lepiej oświetlonych ulic.
– Żadnych burd i trzymać się lepiej oświetlonych ulic – powtórzył ochroniarz, przyswajając otrzymane polecenie. – Przekaż, panie, pozdrowienia od wszystkich chłopaków dla senatora Wespazjana i Magnusa, gdy ich spotkasz.
– Nie omieszkam. – Sabinus ścisnął ramię krewnego. – Wyruszamy do Aquae Cutiliae o drugiej godzinie dnia, wuju.
– Będę czekał z powozem przy Bramie Kollińskiej. Miejmy nadzieję, że moja siostra wytrzyma jeszcze dwa dni, zanim tam do jedziemy.
– Mamie nie brak determinacji. – Tytus się uśmiechnął, lecz w świetle pochodni na jego krągłej twarzy malował się smutek. – Nie przekroczy Styksu, póki się z nami nie zobaczy.
– Wespazja zawsze lubiła rządzić mężczyznami. Nie zdziwiłbym się, gdyby celowo umarła przed naszym przybyciem, choćby po to, żebyśmy poczuli się winni z powodu opóźnienia wyjazdu o dobę.
– Nic nie mogliśmy na to poradzić, wuju. Sprawy Rzymu są ważniejsze niż osobiste.
– I nigdy nie było inaczej, mój drogi. To do zobaczenia jutro.
Sabinus patrzył, jak wuj wkracza przez kolumnadę na Forum Cezara u podnóża Kwirynału i znika mu z pola widzenia, otoczony przez czwórkę kolosów z pochodniami, mających go chronić przed niebezpieczeństwami dziczejącego nocą miasta.
Modląc się do Mitry, by zachował jego matkę jeszcze choć te dwa dni, Tytus zawrócił i skierował się ku pobliskiemu Tullianum u stóp Kapitolu.
– I jak on tam, Blezusie? – spytał, gdy otworzyły się przed nim okute żelazem wrota więzienia i wyjrzał zza nich potężnie zbudowany łysy mężczyzna w poplamionym skórzanym fartuchu na tunice.
– Nie tknąłem go, prefekcie. – Nadzorca wzruszył ramionami. – Z dołu słychać czasem jęki, ale na ogół milczy. No, na pewno nie kwapi się do mówienia, jeśli to miałeś na myśli.
– Pewnie miałem. – Tytus westchnął, sadowiąc się na jedynym wygodnym krześle w nisko sklepionym pomieszczeniu, i spojrzał na klapę w podłodze, ledwo widoczną w mdłym świetle stojącej na stole lampy oliwnej. – Cóż, w takim razie wyciągnijmy go na górę i jedźmy dalej. Myślę, że tym razem spróbujemy silniejszej zachęty. Muszę mieć odpowiedź dzisiaj, bo rano wyjeżdżam z miasta na kilka dni.
Blezus skinął na kogoś skrytego w zacienionym rogu izby. Włochaty olbrzym, ubrany tylko w przepaskę biodrową, dźwignął się z barłogu. W ręku trzymał kość, której pochodzenia Sabinus wolał się nie domyślać.
– Na dół z tobą, Ślicznotko – rzucił nadzorca i pociągnął za linę otwierającą klapę. – Przynieś go tutaj i nie gryź po drodze więcej niż raz.
Ślicznotka mruknął coś niezrozumiale i wypuścił kość. Jego twarz, płaska, jakby ją ktoś ubił szpadlem, pękła w lubieżnym uśmiechu, gdy energicznie kiwał głową na potwierdzenie, że zrozumiał rozkaz. Prefekt obserwował z odrazą, jak potwór znika w podziemiu – jedynej celi rzymskiego więzienia publicznego; chwilę się zastanawiał, jak może brzmieć jego prawdziwe imię, szybko jednak uznał, że zadanie takiego pytania uwłaczałoby jego godności.
Z dołu dobiegł krzyk bólu, odbity głuchym echem od kamiennych ścian. W ślad za nim rozległo się gardłowe warknięcie, co prefekt przyjął za komendę strażnika. Chwilę później z dziury wychynęła głowa więźnia. Mężczyzna podciągnął się na rękach, gorączkowo próbując się wydostać na górę, byle dalej od powarkującej nań bestii. Jeszcze kilka konwulsyjnych ruchów i delikwent stanął przed nimi cały i zdrowy, lecz nagi, z długimi włosami i zarostem pozlepianymi od brudu.
– Dobry wieczór, Wenucjuszu – zagruchał Sabinus, jakby zobaczył coś najprzyjemniejszego pod słońcem. – Cieszę się, że zdołałeś uniknąć pożarcia przez Ślicznotkę na kolację. Może teraz wrócimy do zaczętej przed południem rozmowy.
Człowiek zwany Wenucjuszem wyprostował się dumnie. Mięśnie klatki piersiowej, ud i ramion miał mocno wyrzeźbione; nawet odarty z odzieży emanował godnością, gdy wbił wzrok w prześladowcę.
– Nie mam ci nic do powiedzenia, Tytusie Flawiuszu Sabinusie. Jestem obywatelem rzymskim i nic nie możesz mi zrobić, dopóki nie skorzystam z prawa apelacji do cesarza.
Sabinus uśmiechnął się ponuro.
– Zdradziłeś Rzym, gdy poprowadziłeś Brygantów do buntu przeciwko nam. Obywatelstwo zostało ci odebrane i wątpię, abyś znalazł kogokolwiek, kto sprzeciwiłby się wyjęciu zdrajcy spod prawa. Cesarz nie wie, że jesteś w mieście, z czego właściwie powinieneś się cieszyć, gdyż sądzę, że zarządziłby twoją natychmiastową egzekucję. Pytam więc uprzejmie jeszcze raz, lecz już ostatni: kto sfinansował twoją rebelię w Brytanii?
Wenucjusz drgnął i odsunął się od otworu, z którego wyłoniły się kudłata głowa i owłosiony tors Ślicznotki. Maszkara wydawała ciche pomruki, które można by wziąć za formę nucenia kogoś zadowolonego z wykonywanej pracy. Dopiero gdy podniosła kość i zwinąwszy się na barłogu, zaczęła ją ogryzać, więzień znów się odezwał.
– Chroni mnie ktoś z najbliższego kręgu imperatora. Nie możesz mnie nawet tknąć.
– Tak? A mnie poprosił ktoś z tego samego grona, żebym się dowiedział, skąd wziąłeś tyle gotówki. – Sabinus dobrze wiedział, że to kłamstwo, ale wystarczająco bliskie prawdy, żeby ujść za wiarygodne. – I tej osobie bardzo zależy na jak najszybszym wyjaśnieniu. Jeszcze dzisiaj, ściśle mówiąc. – To rzekłszy, dał znak Blezusowi.
– Ślicznotka! – zagrzmiał rozkazująco nadzorca. – Odłóż tego gnata.
Potwór zawarczał przeciągle. Wypełnił polecenie, choć z widoczną niechęcią.
– Szybko zgłodnieje, jeśli mu tego zabronić – wyjaśnił więźniowi Sabinus.
Wenucjusz rzucił okiem na niedźwiedziowatego kolosa. Minę miał nietęgą.
Ślicznotka, wyraźnie poruszony, pomrukiwał złowrogo. Więzień spojrzał na prefekta, nie mógł się jednak powstrzymać od zerkania w tamtą stronę.
– Nikt mojego powstania nie finansował – rzekł w końcu. – Zorganizowałem to własnym sumptem. Kiedy ta suka, moja żona Kartymandua, zaczęła sypiać z tym parweniuszem Wellokatusem, postanowiłem się zemścić i ją usunąć. I zrobiłem to z przyjemnością.
– Ale wystawienie i utrzymanie takiej sfory wojowników kosztuje majątek. Tym większy, że wcieliłeś potem do swoich szeregów niedobitki z armii Kartymandui.
Ślicznotce zaburczało w brzuchu. Głośno wypuścił gazy; wstał i śliniąc się, nie spuszczał oczu z więźnia.
– Znalazłem jej skarbiec – rzekł szybko Wenucjusz. – Był pełny. Same świeżo bite srebrne denary, dziesiątki tysięcy, do tego setki, jeśli nie tysiące złotych aureusów.
– Rzymskie monety, które wykorzystałeś w buncie przeciwko Rzymowi – podsumował Sabinus.
Włochata bestia ruszyła w stronę więźnia.
Na twarzy Wenucjusza odmalował się wyraz niezwykły u brytańskiego wodza: strach.
– Gdy już pokonałem Kartymanduę, nie mogłem się zatrzymać. Moich ludzi podburzali druidzi. Przybył do nas Myrddin, naczelny kapłan całej Brytanii. Żeby utrzymać się na pozycji, musiałem poprowadzić rebelię przeciwko rzymskiemu panowaniu.
Bryt odruchowo się cofnął, chcąc utrzymać dystans; Ślicznotka spojrzał na swego pana, jakby chcąc się upewnić, że robi to, czego się od niego oczekuje.
Blezus się uśmiechnął i zachęcił go skinieniem głowy.
Więzień znalazł się pod samą ścianą. Potwór z bulgocącym w gardle warkotem był już prawie przy nim.
– Nie miałem wyjścia!
– Owszem, miałeś. Trzeba było uciec tutaj, do Rzymu, i zdać się na łaskę cesarza. Ty jednak użyłeś tych nowiutkich monet przeciwko niemu, a teraz próbujesz zrzucić winę na druidów.
Ślicznotka z zaskakującą zwinnością skoczył na brytańskiego wodza. Warkot przerodził się w głodny ryk. Wenucjusz zdążył tylko krzyknąć; w następnej chwili leżał na plecach, przygnieciony przez siedzące na nim okrakiem ludzkie monstrum.
Sabinus podniósł się z krzesła, spoglądając niewzruszony na potężniejącą grozę tej sceny.
– No więc skąd wziąłeś pieniądze?
– Pożyczyłem! – wrzasnął Bryt, gdy tuż nad nim rozwarła się gęba pełna krzywych kłów, spiłowanych od gryzienia kości.
– A żona?
– Tak samo! Każ tej bestii, by mnie puściła!
Ślicznotka z łakomym pomrukiem zatopił zęby w jego mięśniu piersiowym i rwał go, jak drapieżnik miotając głową na boki.
Wrzaski ofiary zakłóciłyby spokój Hadesu. Wenucjusz błagał o litość, szlochając z niewypowiedzianej zgrozy: był pożerany żywcem. Im silniej potwór go szarpał, tym głośniej nieszczęśnik krzyczał, bezskutecznie tłukąc go pięściami po głowie i ramionach, i rzucał prefektowi błagalne spojrzenia. Tytus zmarszczył czoło.
– Kto wam dwojgu udzielił tej pożyczki?
Ślicznotka poderwał łeb. W powietrze trysnęła krew, smuga dużych, czarnych w słabym świetle kropli.
Wenucjusz oniemiały patrzył na skrwawiony kawałek mięsa – jego własnego ciała! – wystający z okropnych, miarowo żujących szczęk. Oczy na chwilę uciekły mu pod powieki. Pojedyncze słowo, które wykrzyknął, zabrzmiało głośniej niż poprzednie:
– Seneka!