W obronie imperializmu
Numery „Wiadomości” dochodzą mnie nieregularnie i dlatego tak późno nadsyłam moje uwagi na temat artykułu pana Łobodowskiego Przyjaciele Moskale zamieszczonego w numerze 234 pisma.
Ze względu jednak na temat o wiecznej (biorąc historycznie) aktualności replika jest wciąż na czasie.
Autor artykułu broni poglądu, który można streścić w następujących punktach: 1) Imperializm rosyjski jest żywy dziś, jak był nim w wiekach ubiegłych. 2) Nie widać żadnych oznak pozwalających sądzić, że Rosjanie, czy to biali, czy czerwoni, skłonni byliby do zrobienia rachunku sumienia w przedmiocie krzywd wyrządzonych Polsce przez Rosję. 3) Taki stan rzeczy czyni płonnymi nadzieje na jakiekolwiek porozumienie polsko-rosyjskie.
Sądzę, że moje streszczenie oddaje wiernie myśli i intencje autora. Dodam, że powyżej sformułowane zdanie uważam za w dużym stopniu prawdziwe. A jednak w ocenach pana Łobodowskiego i mojej dotyczących tej samej rzeczywistości dziejowej, obok zbieżności, występuje zasadnicza różnica. Polega ona na tym, że pan Łobodowski – czego explicite nie wypowiada – ale co jest milczącą przesłanką jego wywodów – uważa imperializm za coś bardzo złego, czego być nie powinno i co, przynajmniej zasadniczo, da się eliminować ze stosunków międzynarodowych. Ja zaś, odwrotnie, uważam imperializm za oś wszelkiego działania historycznego. Sprzeczność tych dwu poglądów ma znaczenie nie tylko teoretyczne. Każdy bowiem z tych poglądów daje początek innej praktyce politycznej. Uważam, że pogląd antyimperialistyczny leżał u podstaw naszej polityki tradycyjnie i był głównym powodem naszych klęsk.
Pan Łobodowski miesza stale dwie sprawy: obyczajowości jednostek i imperialistycznych dążeń narodu. Artykuł Przyjaciele Moskale jest napisany zajmująco i barwnie. Poecie to łatwo przychodzi. Dzięki tej poglądowości autorowi udaje się przyciągnąć czytelnika na swoją stronę, rzucając mu przed oczy świetnie naszkicowane sceny i sylwetki ludzkie. I ja uległem tej magii słowa. Jednak nie na długo.
Najbardziej chyba wyrazistą postacią jest ów Wiktor Afanasjewicz, nauczyciel jejskiego gimnazjum. Ale o co właściwie można mieć pretensje do tego pana? Tylko o jego ściśle prywatne chamstwo. O nic więcej. Człowiek przyzwoity nie wytyka cudzoziemcowi, choćby wrogiej sobie narodowości, jego pochodzenia, nie pozwala sobie na obelżywe stwierdzenia w rodzaju polskoje woronjo itp. Cywilizowany człowiek (nie cuchnący dzikus) rozumie, że grzecznością w stosunkach osobistych, ustępowaniem kobietom „narodowości wrogiej” miejsca w tramwaju i uprzejmym przywitaniem znajomego należącego do tejże narodowości nie podcina imperialistycznych dążeń swego narodu, ale raczej toruje im drogę. Zagadnienie jest natury politycznej, nie moralnej.
Nazizm przeprowadzał swój program imperialistyczny w sposób nie tylko chamski, ale wybitnie histeryczny. Dlatego (przynajmniej dlatego również) przegrał. Anglik przed powieszeniem mówi: I am sorry. Niemiec kopał w zadek i wrzeszczał jak opętany. Nie zawsze przy tym zabijał. Ale zrobił sobie fatalną prasę, niejako ponad zasługi. Bo obelgi mają dłuższy żywot niż okrucieństwa. Anglicy pamiętają o tym. Niemcy nie mogli tego zrozumieć. Dlatego pierwsi są, mimo wszystko, wygrani. Drudzy leżą.
Rosja pod względem savoir vivre’u politycznego jest bliższa Anglii. Przeciętnemu Rosjaninowi nie można odmówić talentu dyplomatycznego. Nie mówię naturalnie o głupcach w rodzaju Wiktora Afanasjewicza. Kiedy z naszej strony zaczynają się rekryminacje, oni już zaraz: Da budiet wam! Dla mienia tak wsio rawno, czto Polak czto Russskij. Splotnitsa my dołżny protiw obszczawo wraga, wot czto! . Domyślnym wnioskiem takiego wstępu jest naturalnie to, że skoro wsio rawno, no to już niech wszystko będzie russkoje (Tak proszcze) . I niechby kto próbował wyciągnąć wniosek odwrotny. No eto wy uż gołubczyk izwinitje. Zresztą Rosjanie mają sporo prawdziwej tolerancyjności. Są pod tym względem Anglikami Wschodu. Podobnie jak tamci, umieją ten pęd tolerancyjności zahamować automatycznie, skoro interes Rosji, jej potęga i znaczenie wchodzą w grę. Są na ogół dobrymi politykami, to znaczy dobrymi imperialistami.
W roku 1917 imperializm rosyjski załamał się. Rosja stanęła przed wyprzedażą. Bolszewizm ją uratował. Imperializm rosyjski odżył, groźny jak nigdy przedtem.
Kiedy ktoś wobec tak potężnych procesów jak imperializm rosyjski dawny czy dzisiejszy, tkwiący korzeniami w biologii wielkiego narodu, występuje z jakimś apelem o „wyrównanie krzywd”, robi mi się niezmiernie smutno. Smutno na widok naszej wewnętrznej bezbronności. To tak jakby suchotniczy młodzieniec brał się za bary z Garkowienką. W odpowiedzi zwykło się rzucać słowo „duch”, „siła ducha”. Słowa tego nie lekceważę. Ostatecznie, kto może zaręczyć, że nie pojawi się jakiś geniusz dobroci, który sprawi, że ludzkość stanie się więzią wielką miłości i braterstwa? Co prawda, nie udało się to dotychczas nikomu. Nawet Jezusowi z Nazaretu. Owszem, religia, którą On ludzkości przyniósł, stała się początkiem wielkiej serii walk ciągnących się przez szesnaście co najmniej stuleci. Mam wrażenie, że wiele osób, które mówią i piszą o polityce, nie zdaje sobie sprawy, co właściwie chcą uprawiać: politykę czy metafizykę. I uprawiając metafizykę, myślą, że uprawiają politykę.
Imperializm jest podstawową formą rzeczywistości historycznej. O każdym narodzie, w każdej chwili jego istnienia, można powiedzieć, że albo imperializm sam uprawia, albo jest w zasięgu obcego imperializmu. Pozorne wyjątki, jak Belgia po kongresie wiedeńskim (pierwotne Niderlandy), podpadają pod to samo prawo. Belgia „niepodległa” była tylko pomostem rzuconym przez Anglię na kontynent. Tylko na angielskiej, nie na własnej racji stanu opierał swój byt „samoistny”. Państwa naprawdę niepodległe same decydują o wojnie i pokoju. Belgia nigdy nie decydowała o wojnie i pokoju. Była placówką imperializmu brytyjskiego na kontynencie; placówką wzniesioną dla obrony interesów brytyjskich najpierw przeciw możliwościom odrodzenia się po upadku Napoleona imperializmu francuskiego, później przeciw imperializmowi Rzeszy Niemieckiej (Austria, wówczas sojusznik, nawet nie śmiała podnieść słowa na temat powrotu Belgii do korony Habsburgów). Albo uprawiać imperializm, albo stać się przedmiotem cudzego imperializmu – taki wybór stał przed narodami w każdej chwili ich historycznego bytu i stać będzie. Wniosek jest indukcyjny, ale indukcja jest pełna.
Podany fragment pochodzi z:
Zdaję sobie sprawę, jak niemile brzmi takie oświadczenie. Nieodzownie przypomina się murzyńska anegdotka: „Jak ja ciebie zjeść, to jest dobrze. Jak ty mnie zjeść, to jest źle”. Co gorsza, niejeden czerpie asumpt z takich anegdotek do triumfowania nad obmierzłym duchem imperializmu. Sytuacja ludzkości jest tragiczna. Przyznaję. Ale apelować można do metafizyki, do religii. I tam tylko. Biada temu, kto próbuje „wyłamać się” spod tego prawa na gruncie polityki przez próby jakiejś antyimperialistycznej orientacji i antyimperialistycznej organizacji świata. Takie [ruchy] są albo zwykłym głupstwem, albo narzędziem jakiegoś konkretnego imperializmu (jak ONZ terenem walki wrogich imperializmów!). Nie chcę, nazywając imperializm podstawową formą rzeczywistości dziejowej, stać się piewcą przemocy. Jeśli zestawimy postaci takie jak: Aleksander Macedoński, Dżyngis-chan, Karol Wielki, Napoleon, Hitler, Stalin – zobaczymy, w jak szerokiej skali występuje w dziejach zjawisko imperializmu. Wahania są olbrzymie, stosownie do epok, warunków specjalnych, temperamentów jednostek kierujących. W tej skali znajdzie się nawet miejsce na liberalizm. Nie ulega wątpliwości, że upadek Napoleona był największą klęską Europy. Gdyby imperializm Napoleona się ostał, szereg procesów już zapoczątkowanych zapewniłoby naszej części kontynentu długotrwały pokój. Niemcy szły już ku latynizacji. Później wróciły do Gensericha. Aż to nie wydało się Anglii niepokojące. Dwie wielkie wojny światowe w rezultacie i oddanie Europy we władanie półbarbarzyńskiej Ameryce i barbarzyńskim Sowietom.
Dziś wszyscy mniej więcej wierzymy, że Europa i świat będą miały organizację integralną. Logika rozwojowa wiedzie w tym kierunku. Czy jednak, jeśli tak się stanie, oznaczać to będzie likwidację imperializmu? Nie. Będzie to najwyżej oznaczało zmianę form walki. Zagadnienie: kto (i jak) ma rządzić tym konglomeratem narodów, będzie zupełnie wystarczającym bodźcem do otworzenia nowej formy konkurencji, czyli nowych form walki. A walka kończy się czyimś zwycięstwem. Ciasnota marxizmu na tym polega, że uważa on równomierny podział dóbr materialnych za czynnik wprowadzający automatycznie pacyfikację świata.
W jednym miejscu swego artykułu pisze pan Łobodowski: „Wrogi stosunek Rosji do Polski to nie tyle spór terytorialny, nie tyle parcie rozdętego imperialistycznym apetytem kolosa, ile zasadnicza niechęć do świata niezrozumiałej i obcej kultury”. Takie ujęcie sprawy pozwala się domyślać, że autor widzi w sporze polsko-rosyjskim jakiś wypadek szczególny i że zasadniczo wyobraża sobie imperializm jako właśnie zwykłe „pożeranie”. Sądzę, że nie można tych procesów tak oddzielać. Ekspansja biologiczna i kulturalna narodu są tak splątane, że to nie pozwala na fabrykowanie „czystych” preparatów. Jeśli o mój pogląd chodzi, to dzielę imperializmy na dwa typy: kontynentalny i morski. W imperializmie kontynentalnym – przykłady najjaskrawsze Niemcy i Rosja – moment ekspansji kulturalnej jest równie silny jak ekspansja biologiczna; ten moment jest sercem i duszą imperializmu. Imperializm morski (anglosaski) nie tylko jest wolny od tego momentu, ale zależy mu na tym szczególnie, aby inne narody nie weszły w jego zasięg kulturalny, aby nie przyjęły jego ideałów, cywilizacji, sposobu życia. Aby, broń Boże, nie było więcej Anglików, niż jest ich na wyspie i w koloniach. Ten imperializm nie wynaradawia, bo chce na narodach zarabiać. Podtrzymywanie wszystkich odrębności i antagonizmów międzynarodowych leży w jego interesie. Ten imperializm niczego się więcej nie boi niż integracji politycznej większych obszarów kontynentu, gdyż to godzi bezpośrednio w jego byt. Taki program daje mu kolosalną popularność. Że ten imperializm ma też swoje bardzo ciemne strony, o tym przekonaliśmy się na własnej skórze. Jest niewątpliwie niebezpieczniejszym partnerem w każdej grze politycznej od najgroźniejszych „kontynentalistów”. I o tym coś wiemy.
Historia daje przykłady pozornego wyłamania się pewnych tworów państwowych spod tego prawa imperializmu. Weźmy choćby republiki włoskie Wenecji, Florencji, Genui. Mógłby kto powiedzieć, że ani one nie uprawiały imperializmu, ani nie były kierowane przez imperializm obcy (zresztą, Wenecja, jak o tym świadczy historia IV krucjaty próbowała imperializmu handlowego nie bez powodzenia). Szwajcarię stawia się za wzór państwa Bogu ducha winnego. Są na przestrzeni historii takie sympatyczne twory siedzące całe wieki jakby u Pana Boga za piecem. Nie znaczy to jednak, że prawo imperializmu w tych wypadkach nie działa. Imperializm przejawia się nie tylko w zaborze, nie tylko w bezwzględnej dominacji handlowej. Przejawia się też w stopniu wpływu jednostek uprzywilejowanych na magistralne procesy historyczne i odsunięciu od tych wpływów jednostek słabszych.
Prawo imperializmu działa zawsze. Ale zmianie uległa technika nacisku. I wskutek tego to samo prawo występuje dzisiaj z siłą ustokrotnioną. Wpłynął na to postęp techniczny, pokojowy i wojenny, umiędzynarodowienie handlu, ułatwienia komunikacyjne, rozrośnięta do niebywałych rozmiarów wiedza propagandowa. Dawniej imperializm działał – dziś krzyczy, tak głośno, że nawet głusi usłyszeć go muszą. Dzisiejszy imperializm wdziera się szczelinami, narzuca i każe opowiadać się każdemu po swojej stronie. Neutralność staje się pojęciem arcyproblematycznym. Można ją ledwo, chyłkiem przemycać. Niechby dziś które z państw formalnie niepodległych próbowało robić politykę niezależną równocześnie od Ameryki i od Sowietów. Politycy tych państw mają zadanie bardzo ograniczone: wybór imperializmu. Nie, i to za wiele. Punkt geograficzny i zależności gospodarcze wyznaczają ten wybór w sposób nieodparty. Narody i „państwa” będące w zasięgu obu wrogich imperializmów są w położeniu sowieckich wyborców, składających na komendę głosy na listę, której po prostu nie ma. W tym ścisku wołać o rachunek sumienia to mniej [więcej tyle], co szukać zagubionej portmonetki na tonącym statku. Politycy państw „niepodległych” (ten cudzysłów odnosi się nie tylko do „kurtyniarzy”, również do korzystających z wolności (?) politycznej) mają zadanie czysto spekulatywne. Sztuka dalekiego przewidywania staje się jedyną rezerwą polityka, o ile nie miał szczęścia urodzić się Amerykaninem lub Sowieciarzem, który może sobie pozwolić na działanie. To przewidywanie obraca się koło zagadnienia: jak będzie się kształtować życie narodów na nowych gruzach, którymi pokryje się świat po ostatniej wojnie. Zresztą pytanie zajmujące i wcale nie abstrakcyjne.
Podany fragment pochodzi z:
Imperializm jest ideą bardzo niepopularną. Prawie tak niepopularną jak śmierć, co by wskazywało, że równie prawdziwą. Robi się rozmaite wysiłki, aby ją przysłonić. Zwolennicy „nowego średniowiecza” powoływać się będą na autorytet papieża jako najwyższej w średniowieczu instancji politycznej i moralnej. Kto wie, może tak być mogło. Ale tak nie było. Papiestwo nie tłumiło imperializmów, ale posługiwało się nimi dla swoich celów, czego teraz czynić nie może. Niewątpliwy jest tylko upadek papiestwa w czasach nowożytnych, ale struktura imperializmu pozostała nietknięta. Papież Zachariasz pobłogosławił uzurpację Pepina Krótkiego i utorował drogę późniejszemu imperializmowi Karola Wielkiego, tak jak w XIX wieku Pius VII namaścił imperializm Napoleona. Nie sądzę, aby ostatnie chwile masowo przez Karola Wielkiego wyrzynanych Sasów (m.in. wymordowanie 4 tysięcy zakładników i „totalna” polityka przesiedleńcza) były opromienione szczęśliwością dlatego, że ten akt jego imperializmu był postacią „szerzenia prawdziwej wiary” i jako taki mile widziany przez Głowę Kościoła. Czy imperializm cesarzy niemieckich był mniej imperializmem dlatego, że Henryk IV przestał dwie mroźne noce pod Canossą ? Pokajał się i wypuszczono jastrzębia z sideł. A działo się to za pontyfikatu papieża tytana, Grzegorza VII, w momencie kulminacyjnym idei teokratycznej (Dictatus Papae). Niewiele później panował we Francji Filip Piękny. Wiemy, jak w tym czasie wyglądał autorytet papieża.
Wracając do uwag pana Łobodowskiego na temat odrazy tkwiącej w Rosjanach do kultury polskiej, łacińskiej w ogóle, chciałbym go zapytać, czy nie doświadcza podobnych uczuć w stosunku do bizantynizmu. Co do mnie, przyznaję, że czuję tę odrazę. Nie wyrażam jej w sposób tak brutalny jak Wiktor Afanasjewicz, ale to tylko szczegół prywatny. Czy ta odraza pokrywa się z potępieniem przypisywanym temu, co ją budzi? Sądzę, że nie. Wytwory sztuki i architektury bizantyjskiej mogą być arcydziełami i wcale nie jestem obojętny na ich piękno. (Ale pamiętam, jak byłem oburzony, kiedy po raz pierwszy jako młody chłopiec zobaczyłem wenecką bazylikę św. Marka z „prawosławnymi” kopułami.) Życie religijne rosyjskiego prawosławia wykazuje, być może, większą głębię niż katolicyzm. Ale z tego wcale nie wynika, aby myśl o odnalezieniu się mojego narodu w zasięgu bizantynizmu nie budziła we mnie największego wstrętu. To uczucie dzielę z przytłaczającą większością Polaków. Jest ono zupełnie tak samo bezwzględne jak uczucia owego Wiktora Afanasjewicza, który pienił się na wspomnienie „Załkiewskawa i Chatkiewicza”– Ach, wy Klod Bernary – przypomina pan Łobodowski jęk obrzydzenia Dostojewskiego na sam dźwięk nazwiska o brzmieniu zachodnim. Nie kryję, że nie mniejszy wstrętem przejmuje mnie rosyjskie „l” w takich słowach jak „Platon”, „Gogenloje”, „Montebello”. I szukaj tu zgody! Nic, literalnie nic w tej strukturze antagonizmów nie można zmienić, ani jednej cegiełki przesunąć. Gotowiśmy się każdej chwili wyrzynać o kształt wieżyczek na dzwonnicach kościelnych. I wcale to nie jest „paradoksalne”, bo te wieżyczki są widomym przejawem ciągów historycznych, w które wplątane są całe narody i my, jednostki do nich należące.
Te wszystkie rzeczy chciałem przypomnieć nie dla satysfakcji polemicznej, ale dlatego, że świadome lub półświadome odrzucanie imperializmu jako motoru dziejów kształtuje naszą myśl polityczną. A nawet uważa się tę bufonadę za jakąś oznakę naszej wyższości nad innymi. I tu tkwi źródło tragicznych naprawdę nieporozumień. „Wiadomości” przypomniały w tymże numerze smutnej pamięci powstanie warszawskie, cytując wyjątki z ciekawego artykułu pana St. Żurowskiego. Wciąż jeszcze oburzamy się na Anglię za to, że pchnęła nas do powstania, a potem zostawiła swemu losowi. Ba, z podobną pretensją zwracał się już niejeden publicysta do… Sowietów. Ależ oba mocarstwa postąpiły bardzo politycznie. Anglia chciała „zająć” Niemców w Warszawie na okres zbliżających się decydujących bojów na Zachodzie, po prostu dlatego, żeby umarło mniej Anglików. Gdyby znowu podtrzymała sprowokowaną akcję powstańczą, naraziłaby się Rosji, co w perspektywie zarysowujących się wielkich i na długi czas obliczonych rozgrywek z tym mocarstwem wcale nie było pożądane. A Sowiety? Czyż miały witać radośnie utworzenie się „kontrrewolucyjnego” rządu polskiego po uwolnieniu polskimi rękoma Warszawy od okupanta niemieckiego? Rządu, którego konieczna, z sowieckiego punktu widzenia, likwidacja przyczyniłaby czerwonej monarchii wiele kłopotów. Wzajemne wyrzynanie się Niemców i Polaków było dla obu naszych aliantów oczywiście korzystne. Ale tylko dla nich. Odpowiedź Churchilla na nasze rekryminacje: „Nie byłem przecież polskim, lecz brytyjskim premierem”, jest odpowiedzią politycznie bez zarzutu. Reklamacja gracza, tłumaczącego się nieznajomością zasad gry, może być tylko wyśmiana. Daliśmy się wpakować w kabałę, bo nie rozumieliśmy problematyki ścierających się imperializmów. Trzeba było nie robić powstania. To byłaby jedyna polska odpowiedź polityczna na angielską prowokację. Dziś wiemy, że Józef Beck zapytany o swój stosunek do Anglii powiedział, że opiera go na wierze w angielskie słowo! Podobna bzdura mogła wyjść z usta ministra spraw zagranicznych!
Wszystko to propedeutyka. Ale od niej właśnie zaczynać trzeba.
Na zakończenie kilka słów wyjaśnienia w przedmiocie tytułu. W obronie imperializmu – ten tytuł brzmi dziwnie. Broni się czegoś lub kogoś, komu lub czemu dzieje się krzywda. Czyżby imperializm potrzebował takiej obrony? Czyżby, biedny, budził współczucie? Z drugiej znów strony „bronić imperializmu” to coś jak bronić oddychania lub krążenia krwi. I tu obrona jest niepotrzebna.
Uciekłem się do podstępu. Chciałem, „broniąc” imperializmu, sprowokować czytelnika. I przy tej okazji przypomnieć mu rzeczy, może niemiłe, ale – stety czy niestety, jak mawiano niegdyś w Warszawie – prawdziwe.
(1951)