W jaki sposób Polska utraciła zwierzchność nad Prusami?
6 października 1641 roku na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Warszawie elektor brandenburski Fryderyk Wilhelm Hohenzollern jako książę pruski na kolanach przed królem Polski Władysławem IV składał uroczysty hołd lenny. Rzeczpospolita stała u szczytu swojej potęgi. Po zwycięskim zakończeniu wojny z Moskwą o Smoleńsk (pokój w Polanowie w 1634 roku) obszar państwa, nad którym rządy sprawował Władysław IV, sięgał niemal miliona kilometrów kwadratowych. Rozciągało się od wielkopolskiego Międzyrzecza po Smoleńsk i Czernihów, od Dyneburga nad Dźwiną po Kudak nad Dnieprem, skąd blisko już było do Morza Czarnego. Zresztą na królewskim dworze snuto plany wojennej kampanii przeciw Turcji, która – w razie powodzenia – miała oddać pod panowanie Rzeczypospolitej Półwysep Krymski.
Tymczasem posiadłości księcia Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna obszarowo nie były większe od kilku polskich województw. W momencie hołdu składanego królowi Polski Brandenburgia i Pomorze (spadek po Gryfitach) ciągle jeszcze plądrowane były przez okupacyjne wojska szwedzkie. Kraj leżał w ruinie. Na krótko przed zawarciem rozejmu polsko-szwedzkiego w Sztumskiej Wsi w 1635 roku na terenie Prus Książęcych stacjonowały wojska polskie. Stany Księstwa Pruskiego, wierne tradycji szukania oparcia w Koronie przeciw zakusom panującego, dążącego do wzmocnienia swojej władzy, szukały pomocy u Władysława IV.
Dwadzieścia lat po warszawskim hołdzie Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna sytuacja będzie zgoła odmienna. Rzeczpospolita zostanie wyniszczona i uszczuplona terytorialnie na skutek toczonych nieustannie od 1648 roku (wybuch kozackiego powstania Chmielnickiego) wojen, a swoje niszczące skutki zademonstrowała już szlachecka pupilla libertatis, czyli liberum veto (po raz pierwszy sejm został zerwany przez jednego posła w 1652 roku). Natomiast władza Fryderyka Wilhelma w Brandenburgii weszła już na ścieżkę uniezależnienia się od stanowej (szlacheckiej) reprezentacji poprzez rozbudowę administracji fiskalnej podporządkowanej elektorowi, a w Księstwie Pruskim od 1657 roku zyskała niezależność od dotychczasowego polskiego suwerena (na mocy traktatów welawsko-bydgoskich). I co najważniejsze – pod rozkazami elektora i księcia pruskiego Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna w momencie zawierania traktatów welawsko-bydgoskich były aż 22 tysiące żołnierzy stałej armii. Do przeszłości odeszły czasy, gdy jego ojciec nie mógł zebrać nawet połowy tego.
Rzeczpospolita, która w 1641 roku przyjmowała hołd Hohenzollerna, była państwem potężnym, ale systematycznie lekceważącym „prawo sprzyjających okoliczności”. Była już o tym mowa w odniesieniu do kolejnych decyzji królów Polski po 1563 roku, które otworzyły drogę brandenburskim Hohenzollernom do przejęcia władzy w Księstwie Pruskim. Jedną wielką zmarnowaną okazją z punktu widzenia Korony była wojna trzydziestoletnia, która pustoszyła kraje niemieckie i angażowała siły cesarskie (Habsburgów), a brandenburskiego elektora zmusiła do ucieczki z Berlina do Królewca. Jednak wymarzona okazja, aby przywrócić polskie panowanie nad Śląskiem czy na Pomorzu, została na niemal trzysta lat zmarnowana.
Można było usprawiedliwiać się toczonymi przez Rzeczpospolitą wojnami z Turcją (1620–1621), Szwecją (1626–1629) i Moskwą (1632–1634). Jednak żadnej z tych wojen nie przegraliśmy, a w jednej (z Moskwą) osiągnęliśmy wyraźny sukces. Najważniejszą przeszkodą na drodze do wykorzystania sprzyjających okoliczności był fakt, że mieliśmy do czynienia z Rzecząpospolitą zorganizowaną w trzy „stany sejmujące”: króla, senat oraz izbę poselską. Jednak w XVII wieku przewidziana przez konstytucję sejmową Nihil novi z 1505 roku harmonia i równowaga tych trzech składników regimen mixtum należała już do przeszłości. Jako „Rzeczpospolitą” określał siebie przede wszystkim polityczny naród szlachecki, reprezentowany przez izbę poselską. Było to jednocześnie określenie wyłączające dwa pozostałe „stany sejmujące” z prawa współdecydowania o najważniejszych sprawach Rzeczypospolitej. Już w tym czasie (połowa XVII wieku) trudno było wytłumaczyć „narodowi szlacheckiemu”, żywiącemu chorobliwą podejrzliwość wobec dworu królewskiego o chęć wprowadzenia w Polsce absolutum dominium, że osobnym „stanem sejmującym” i tym samym jednym z filarów republikańskiego „rządu mieszanego” jest również król. A tylko silny władca – jak pokazał przykład Wielkiego Elektora, a jeszcze bardziej jednego z jego potomków, króla Fryderyka II – był w stanie skorzystać z „prawa sprzyjających okoliczności”.
Panujący w latach 1640–1688 elektor i książę pruski Fryderyk Wilhelm Hohenzollern był uważnym obserwatorem życia politycznego swojego polskiego sąsiada. Dostrzegał zmianę znaczenia ustrojowego i politycznego zawartego w słowie „Rzeczpospolita”. W sporządzonym 19 maja 1667 roku testamencie politycznym, a więc dziesięć lat po uzyskaniu suwerenności w Księstwie Pruskim, pouczał swoich następców: „Od zachowania i utrzymania Polski zależy powodzenie Wasze i Waszych krajów. Obok tego musicie po wszystkie czasy wspierać Rzeczpospolitą przy utrzymaniu dawnych swobód. W żaden sposób nie pozwólcie się ani też obietnicami, ani korzyściami Wam ofiarowanymi odłączyć lub odwrócić od Rzeczypospolitej, która nigdy nie wymiera. Przez takie zachowanie się uzyskacie zarazem, że król polski zawsze szczególnie z Wami liczyć się będzie musiał”.
Nie chodziło w tych słowach o nagły przypływ uczuć Hohenzollerna wobec polskiego sąsiada. Najistotniejsze było widoczne w zacytowanym fragmencie przeciwstawienie Rzeczypospolitej, z którą należy utrzymywać jak najlepsze relacje i bronić jej „dawnych swobód” (takich jak liberum veto) oraz króla Polski; przeciwstawienie, z którego Wielki Elektor wyprowadzał konieczność rozgrywania tych dwóch filarów państwa polsko-litewskiego przeciw sobie. Tak należy interpretować ostatnie z zacytowanych zdań wyjętych ze strategii politycznej, jaką były w tamtej epoce testamenty władców. Paraliżowanie sejmu przez brandenburskich jurgieltników w imię obrony „dawnych swobód Rzeczypospolitej”, strzegących „źrenicy wolności” za talary wypłacane z elektorskiej szkatuły, będzie systematycznie wykorzystywane przez następców Wielkiego Elektora, aby „chronić” Rzeczpospolitą aż do jej całkowitej destrukcji.
Trwające blisko pół wieku panowanie Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna w Brandenburgii i Księstwie Pruskim było okresem przełomowym dla dziejów Prus. Jak pisał kilkadziesiąt lat temu polski historyk, „jego silna wola, olbrzymia ambicja dynastyczna i osobista, zupełny brak skrupułów zrobiły zeń prawdziwego twórcę państwowości pruskiej”. I to w podwójnym sensie – nie tylko jako tego, który uzyskał suwerenność w Prusach Książęcych, ale również jako architekta i wykonawcę polityki, która doprowadziła do usamodzielnienia się jego władzy w Brandenburgii i Księstwie Pruskim od istniejących tam politycznych reprezentacji stanów. Powstanie zaś pierwszych instytucji państwa zorganizowanego jako monarchia absolutna było krokiem milowym na drodze unifikacji posiadłości Hohenzollernów rozsianych od Renu po Niemen.
Bezsilność Brandenburgii w czasie wojny trzydziestoletniej, zepchnięcie elektoratu do roli „karczmy przydrożnej” dla maszerujących bezkarnie przez jej terytorium wojsk oraz ciągłe, a bezskuteczne dobijanie się jego ojca (elektora Jerzego Wilhelma) do brandenburskich stanów o zgodę na przyznanie funduszy potrzebnych do stworzenia armii – to były najważniejsze nauki, które Fryderyk Wilhelm wyniósł z „wojny niemieckiej”.
Na rok przed zakończeniem „niemieckiej wojny” – już jako władca w Berlinie i Królewcu – Fryderyk Wilhelm sporządził dla członków swojej Tajnej Rady pisemną analizę tego, co dzisiaj byśmy nazwali geopolitycznymi uwarunkowaniami, w jakich znajdowały się jego posiadłości w Rzeszy. „Jeśli wezmę stronę cesarza, wtedy moim wrogiem stanie się Szwecja (Francja i Niderlandy) i w końcu będą w stanie odebrać mi Marchię Brandenburską”. Przeciwna opcja, tj. sojusz ze Szwecją, też dobrze nie rokuje, bo to oznacza wrogość cesarza (Austrii) oraz Hiszpanii. Ta ostatnia znowu najedzie nadreńskie posiadłości Hohenzollernów (Kleve i Mark), a po Austrii można się spodziewać (w razie wojny) tylko najgorszego. Po pierwsze dlatego że „katolicy nazywają nas kacerzami”, ponadto zaś „nie należy zapominać, jak cesarscy traktowali nas w Marchii Brandenburskiej, o czym mówią ruiny zniszczonych przez nich miast i wsi”. Szwecja? „Dobrze wiemy, jak nas potraktowała”.
Na kogo więc się zdać? Kto lub co może być najpewniejszym sojusznikiem dla Hohenzollernów? Odpowiedź znajduje się w cytowanym już testamencie politycznym Wielkiego Elektora z 1667 roku, w którym władca państwa brandenbursko-pruskiego uczulał swoich następców, że: „Alianse są wprawdzie dobre, ale własne siły jeszcze lepsze”. Dwadzieścia lat wcześniej w swoim memoriale niespełna trzydziestoletni elektor Fryderyk Wilhelm wyczerpująco opisywał mechanizm labilnej konstelacji politycznej otaczającej jego posiadłości w Rzeszy. Gdy spisywał swój polityczny testament, „własne siły” miał już bardzo dobrze rozbudowane.
Czasu nie marnował i chwytał w lot sprzyjające okoliczności. Gdy Rzeczpospolita pogrążała się w kolejnych wojnach, w Brandenburgii i Księstwie Pruskim realizowana już była polityka zmierzająca do stworzenia dwóch podstaw monarchii absolutnej: skutecznej administracji (przede wszystkim fiskalnej) podporządkowanej władcy oraz licznej i sprawnej armii. Majstersztyk polegał na tym, że Wielki Elektor osiągnął to przy współudziale stanów (szlachty) brandenburskich i pruskich, które przez dłuższy czas zachowywały się jak przysłowiowa żaba gotowana na wolnym ogniu. Gdy zorientowały się w sytuacji, było już za późno.
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Kucharczyka „Prusy. Pięć wieków”:
Z ich punktu widzenia podstawowym błędem było wyrażenie zgody na wieloletnie pobieranie przez Hohenzollerna podatków, co zdejmowało z niego konieczność zwoływania co roku zgromadzeń stanowych. Drugim błędem, który w przyszłości doprowadził do ubezwłasnowolnienia politycznych reprezentacji stanowych, było zaakceptowanie przez nie nowego podatku – akcyzy, którą Fryderyk Wilhelm podpatrzył w Niderlandach w czasie młodzieńczej podróży edukacyjnej.
W 1641 roku jako pierwsze taką fatalną dla nich decyzję podjęły stany pruskie zgromadzone na sejmie krajowym w Królewcu, które zgodziły się na pobieranie przez nowego księcia przez kolejne pięć lat nowego podatku konsumpcyjnego. W praktyce ten okres wydłużył się do lat piętnastu, tyle bowiem trwała przerwa w zwoływaniu przez Fryderyka Wilhelma sejmu krajowego Księstwa Pruskiego. Gdy ponownie się zebrał, dała już o sobie znać „potęga wydarzeń”, która wszystko zmieniła w samych Prusach Książęcych oraz w ich najbliższym otoczeniu.
W 1653 roku podobną nieostrożność popełniły stany brandenburskie. Jak wiemy, elektor przekupił marchijską szlachtę, oddając jej de facto pełnię władzy nad chłopami (por. wyżej). W zamian otrzymał od stanów zgodę na pobór przez kolejnych sześć lat podatków do wysokości 530 tysięcy talarów (przez cały ten okres). Ustąpił szlachcie brandenburskiej, z niepokojem spoglądającej na rozwój sytuacji w Księstwie Pruskim, i zrezygnował z wprowadzenia w elektoracie akcyzy. Po pierwsze nie musiał tego robić, skoro efektywność ściągalności podatków była tak duża, że już w ciągu pierwszych dwóch lat po wyznaczeniu sześcioletniego limitu wysokości dochodów z nałożonych podatków został on przez elektora znacznie przekroczony. Do 1655 roku wpłynęło do elektorskiej szkatuły nie 530 tysięcy, ale 700 tysięcy talarów. Po drugie, wstrzymanie się z nałożeniem akcyzy w Brandenburgii było tylko tymczasowe.
W 1667 roku również tam zaczął obowiązywać ten podatek konsumpcyjny.
Kluczem do sukcesu była w obu przypadkach – w Księstwie Pruskim i Brandenburgii – sprawnie działająca administracja fiskalna podporządkowana władcy, a nie stanom. Żadna uchwała zgromadzeń stanowych nie zapewniała automatycznego wpływu pieniędzy do elektorskiego (książęcego) skarbu. Trzeba było zbudować struktury administracyjne odpowiedzialne za egzekucję powinności, i to z pominięciem stanów, które ‒ jak wiemy ‒ od XVI wieku miały swój udział w zarządzaniu fiskusem.
Wielki Elektor budował na tym, co zastał. W tym przypadku chodziło o istniejący już przed 1640 rokiem urząd komisarza wojennego. W ciągu kolejnych dwudziestu lat urząd ten stał się podstawowym narzędziem w ręku Fryderyka Wilhelma w ściąganiu należności podatkowych i łamaniu oporu stanów. Modelowym wręcz przykładem prowadzenia takiej polityki było Księstwo Pruskie, gdzie po 1655 roku mianowani przez Hohenzollerna komisarze wojenni systematycznie usuwali w cień podporządkowaną miejscowym stanom Kasę Krajową.
Było to możliwe, ponieważ wcześniej – wykorzystując wspomniane uchwały stanowe z 1641 i 1653 roku – elektor wykorzystał zgromadzone środki finansowe na rozbudowę stałej armii. W 1653 roku Fryderyk Wilhelm rozpoczynał z pułapu dwóch tysięcy. Trzy lata później miał już pod bronią dziesięć razy więcej żołnierzy. Ich gros stacjonował w Księstwie Pruskim. Te regimenty stanowiły niezwykle skuteczne wsparcie dla działalności książęcych komisarzy wojennych. Groźba rozbiórki dachów przez stacjonujący nieopodal oddział dragonów w niejednym przypadku okazał się wystarczającym argumentem dla uiszczenia przez co bardziej opornych mieszczan znienawidzonej akcyzy.
Gdy Hohenzollern dziesięciokrotnie powiększał swoją armię, Rzeczpospolita ‒ jego suweren w Księstwie Pruskim – szła od klęski do klęski. Powstanie Chmielnickiego, wojna z Moskwą i wreszcie wybuch w 1655 roku wojny ze Szwecją były kolejnymi etapami initatio calamitatis regnum. Dla władcy w Berlinie i Królewcu to był początek marszu po największy klejnot swojego panowania, jak sam określał – osiągnięcie suwerenności w Księstwie Pruskim.
Pierwszym krokiem na tej drodze była zdrada, czyli akt felonii popełniony przez Fryderyka Wilhelma jako księcia pruskiego wobec swojego polskiego suwerena. No, ale maksymalne wykorzystywanie „prawa sprzyjających okoliczności” wymaga szybkiego pozbywania się skrupułów moralnych i uroczyście zaprzysięganych (podczas ceremonii hołdu lennego) zobowiązań.
Jako felonię, której popełnienie oznaczało automatyczną utratę praw do lenna, należy ocenić brak militarnego wsparcia ze strony księcia pruskiego dla zaatakowanej latem 1655 roku przez Karola X Gustawa Rzeczypospolitej. Fryderyk Wilhelm nie tylko nie przysłał posiłków militarnych, ale potajemnie znosił się ze Szwedami na niekorzyść swojego polskiego suwerena. Taki charakter miały rokowania brandenburskich dyplomatów ze Szwedami w lipcu 1655 roku w Szczecinie. Od Karola Gustawa, który na tym początkowym etapie wojny mógł obiecać wszystko, Hohenzollern nie tylko otrzymał obietnicę uzyskania pełnej suwerenności w Księstwie Pruskim, ale również zgodę na aneksję Warmii, a nawet części Litwy. Król Szwecji wyrażał także zgodę na uzyskanie przez Fryderyka Wilhelma bezpośredniego lądowego połączenia Brandenburgii z Księstwem Pruskim przez polskie Pomorze (Prusy Królewskie).
W razie realizacji szczecińskich uzgodnień władca państwa brandenbursko-pruskiego za jednym zamachem osiągnąłby dwa cele strategiczne, których spełnienie zajęło kolejnym Hohenzollernom niemal sto dwadzieścia lat: suwerenność w Księstwie Pruskim (1657) oraz aneksję Pomorza Nadwiślańskiego, dającą połączenie terytorialne między Brandenburgią a Księstwem Pruskim (1772). Scenariusz zbyt piękny, aby był prawdziwy – jak się okazało już kilka miesięcy po rozmowach w Szczecinie. Przede wszystkim dlatego, że załamanie się Rzeczypospolitej w pierwszej fazie „potopu” było tak szybkie i na tak dużą skalę, że nie tylko zdjęło z króla szwedzkiego konieczność szukania wsparcia ze strony Brandenburgii-Prus, ale stworzyło możliwość „domknięcia” szwedzkiego pierścienia wokół Bałtyku poprzez opanowanie nie tylko portów Prus Królewskich na czele z Gdańskiem, ale również portów Księstwa Pruskiego. W ten sposób Karol Gustaw osiągnąłby cel, o który od mniej więcej stu lat starali się kolejni szwedzcy władcy: dominium Maris Baltici (panowanie nad Bałtykiem).
Patrząc z tej perspektywy, szybkie sukcesy armii szwedzkiej w Polsce okazały się zagrożeniem również dla żywotnych interesów władcy państwa brandenbursko-pruskiego. Jesienią 1655 roku Karol Gustaw przystąpił do systematycznego obsadzania szwedzkimi załogami twierdz i portów w Prusach Królewskich oraz na Warmii. Stąd już blisko było do Prus Książęcych. Takie było tło kolejnego porozumienia Fryderyka Wilhelma z Karolem Gustawem, które zostało wynegocjowane w styczniu 1656 roku w Królewcu.
Wydawało się, że los Rzeczypospolitej był już przesądzony (od południa Kozacy, od wschodu Moskwa, w Koronie wojska szwedzkie), toteż Hohenzollern już jawnie ogłosił wypowiedzenie wierności swojemu dotychczasowemu suwerenowi. Nie zyskał jednak samodzielności, zmienił tylko pana lennego. Wyrazem bowiem osłabienia pozycji Fryderyka Wilhelma od lipca 1655 roku było uznanie „po wieczne czasy” króla Szwecji jako swojego i swoich następców suwerena, którego obiecał wesprzeć militarnie.
„Wieczność” trwała jednak mniej więcej do wiosny 1656 roku, gdy jednak Rzeczpospolita udowodniła, że „nie masz takowych terminów, z których by się viribus unitis przy boskich auxiliach podnieść nie można”. Zmiana koniunktury wojennej (początek cofania się Szwedów w Polsce oraz moskiewska ofensywa na nadbałtyckie posiadłości Trzech Koron w Inflantach, Ingrii oraz Karelii) oznaczała, że dla władcy Brandenburgii-Prus wybiło właśnie „pięć minut” sprzyjających okoliczności. Wykorzystał je maksymalnie.
Przede wszystkim dlatego że Fryderyk Wilhelm miał najważniejsze narzędzie w postaci dwudziestotysięcznej, niezużytej armii stacjonującej w Księstwie Pruskim. Ten walor w obliczu pogarszającej się sytuacji militarnej docenił Karol Gustaw. Niespełna pół roku po układzie królewieckim, w czerwcu 1656 roku, w Malborku doszło do zawarcia nowego układu szwedzko-brandenbursko-pruskiego. Szwecja zachowywała zwierzchność nad Księstwem Pruskim, ale posiadłości brandenburskie miały zostać poszerzone o Wielkopolskę z Sieradzem, Łęczycą i Wieluniem. Krótko po układzie malborskim Wielki Elektor wystąpił zbrojnie przeciw swojemu dawnemu, polskiemu suwerenowi. Wojska brandenburskie walnie przyczyniły się do zwycięstwa wojsk Karola Gustawa w trzydniowej bitwie z wojskami Rzeczypospolitej pod Warszawą (28–30 lipca 1656 roku).
W sensie militarnym sukces ten okazał się dla Szwecji pyrrusowym zwycięstwem. Z perspektywy Brandenburgii-Prus był jednak zwycięstwem pełnym, ponieważ militarne powodzenie zostało przekute w trwałe osiągnięcia polityczne. Miało ono też swoją wymowę symboliczną, wszak po raz pierwszy od niemal półtora wieku (tj. od ostatniej wojny Polski z Krzyżakami za wielkiego mistrza Albrechta Hohenzollerna) wojska państwa niemieckiego operowały – i to z sukcesami – na terenie Korony. A na dodatek uczynił to dotychczasowy jej lennik.
Po roku od podjęcia rozmów ze Szwecją w Szczecinie to Wielki Elektor miał o wiele mocniejsze karty w ręku. Przede wszystkim chodziło o wciąż niezużyte zasoby militarne i ludnościowe. Brandenburskie załogi stały w Wielkopolsce, co odciążało wojska liniowe i pozwalało skoncentrować wysiłki na zabezpieczeniu stanu posiadania w Prusach Królewskich.
Fryderyk Wilhelm potrafił politycznie zdyskontować swoją przewagę w tym zakresie i 20 listopada 1656 roku doprowadził do podpisania kolejnego układu z Karolem Gustawem. Zasadnicza różnica w porównaniu z porozumieniem malborskim polegała na tym, że król Szwecji do uznania już wcześniej przyrzeczonych nabytków terytorialnych elektora w Wielkopolsce dodał to, co dla Hohenzollerna liczyło się najbardziej – uznanie jego suwerennej władzy w Księstwie Pruskim.
Ten tekst jest fragmentem książki Grzegorza Kucharczyka „Prusy. Pięć wieków”:
Potwierdzenie tych zdobyczy terytorialnych, poszerzonych o Warmię, brandenburska dyplomacja wynegocjowała podczas rokowań w siedmiogrodzkim Radnot, których rezultatem było zawarcie 6 grudnia 1656 roku pierwszego traktatu rozbiorowego dzielącego ziemię Rzeczypospolitej. Wspólnikami Hohenzollerna byli: Szwedzi, Kozacy, Siedmiogrodzianie oraz rodzimi zdrajcy (Radziwiłłowie).
Na uwagę zasługuje fakt, że władca Brandenburgii-Prus tak wysoko licytował swoje żądania (aby móc potem z czegoś rezygnować) w momencie, kiedy jego posiadłości w Prusach Książęcych od października 1656 roku były pustoszone przez wojska koronne i działające wraz z nimi tatarskie czambuły. 8 października 1656 roku pod Prostkami wojska szwedzkie i brandenburskie poniosły klęskę w starciu z armią polską (a raczej polsko-tatarską) dowodzoną przez hetmana Wincentego Gosiewskiego. Dodajmy do tego jeszcze zawarcie 3 listopada 1656 roku w Niemieży rozejmu polsko-moskiewskiego, który nie tylko przewidywał wstrzymanie działań wojennych, ale również wspólne wystąpienie Rzeczypospolitej i Moskwy przeciw Szwecji.
Współczesny Wielkiemu Elektorowi wybitny niemiecki matematyk (i filozof) Gottfried Wilhelm Leibniz w następujący sposób streścił polityczne credo Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna: „Przyłączam się do tego, kto mi więcej daje”. Wiosną i latem 1657 roku okazało się, że najwięcej może mu dać już nie coraz bardziej słabnąca Szwecja, zaabsorbowana nowym konfliktem wojennym z Danią, ale Rzeczpospolita. Po pokonaniu wojsk siedmiogrodzkich, które zgodnie z porozumieniem z Radnot wtargnęły do Korony na początku 1657 roku, stało się jasne, że traktat rozbiorowy pozostanie tylko na papierze. W tej sytuacji już w czerwcu 1657 roku dyplomacja brandenburska podjęła tajne rokowania z wysłannikami króla Jana Kazimierza. Swoje pośrednictwo zaoferował Wiedeń. Habsburgom zależało przede wszystkim na rozerwaniu koalicji państw protestanckich (Szwecja, Brandenburgia-Prusy, Siedmiogród) poprzez wyłuskanie z niej monarchii Hohenzollernów.
19 września 1657 roku doszło do zawarcia przy pośrednictwie dyplomacji cesarskiej układu polsko-brandenbursko-pruskiego. Jego najważniejszy punkt przewidywał uznanie przez Rzeczpospolitą suwerenności linii elektorskiej (brandenburskiej) Hohenzollernów w Księstwie Pruskim, która odtąd otrzymywała nad Pregołą iure supremi domini cum summa at que absoluta potestate. W razie wygaśnięcia dynastii Hohenzollernów lenno miało wrócić do Rzeczypospolitej. Dlatego przy każdorazowej zmianie władzy w Królewcu komisarze Rzeczypospolitej mieli prawo odebrać od stanów pruskich „hołd ewentualny” (homagium eventuale) na wypadek zaistnienia takiej sytuacji.
Fryderyk Wilhelm, również w imieniu swoich następców, zobowiązywał się do respektowania dotychczas obowiązującego w Księstwie Pruskim ustroju wewnętrznego, czyli praw stanów pruskich. Wprowadzono jednak zastrzeżenie, które w kolejnych dziesięcioleciach było traktowane przez Wielkiego Elektora jako usprawiedliwienie polityki systematycznego ograniczania przywilejów stanów pruskich. Zgodnie bowiem z traktatem welawskim prawa stanów miały obowiązywać, jeśli nie naruszały uzyskanej przez elektora suwerenności w Księstwie Pruskim. W praktyce instancją, która miała rozstrzygać, czy prawa te naruszają lub nie supremum dominium, był sam Wielki Elektor. Co było również niezmiernie istotne, w 1657 roku zniesiono prawo stanów pruskich do wnoszenia apelacji do Warszawy od orzeczenia sądów książęcych. Od tej pory instancją apelacyjną miał być specjalny sąd powołany przez Hohenzollerna w Królewcu. W ten sposób Polska traciła ważne narzędzie oddziaływania na sytuację polityczną w Księstwie Pruskim.
Traktat welawski zasadniczo więc zmieniał relacje między Rzeczpospolitą a państwem brandenbursko-pruskim. Po 1657 roku miał to być już nie stosunek lenny, ale sojusz („wieczne i nierozerwalne przymierze”). Fryderyk Wilhelm zobowiązywał się wspomagać Rzeczpospolitą w toczonych przez nią wojnach kontyngentem dwóch tysięcy żołnierzy (1 500 piechoty oraz 500 jazdy). Polska i Brandenburgia-Prusy zgadzały się na przepuszczanie wojsk sojuszniczych przez swoje terytoria, zobowiązując się jednocześnie do blokowania takiego przemarszu wojskom, z którymi walczyła jedna z układających się stron.
Ta sama zasada wzajemności miała również zastosowanie w sprawach gospodarczych, które wynegocjowano w Welawie. Obie strony otwierały przed sobą swoje porty i zobowiązywały się do tego, aby ewentualne zmiany w stawkach celnych uzgadniać z drugą stroną. Układ z września 1657 roku przewidywał również pełną tolerancję wyznaniową dla katolików w Księstwie Pruskim. Za gwarancjami swobody kultu religijnego szło zobowiązanie elektora do nieskrępowanego dopuszczania swoich katolickich poddanych do urzędów w Księstwie Pruskim.
Porozumienie welawskie, na czym szczególnie zależało dyplomacji cesarskiej, oznaczało również, że kurfirst zerwie przymierze ze Szwecją i przystąpi do montowanej przez Habsburgów koalicji antyszwedzkiej (właściwie skierowanej również przeciw głównemu sojusznikowi Szwecji, czyli Francji). W Welawie dodatkowo uzgodniono, że Fryderyk Wilhelm udzieli wsparcia Polsce w wojnie ze Szwecją w sile 6 tysięcy żołnierzy. Przewidywano, że ten sojusz militarny skierowany przeciw Sztokholmowi miał obowiązywać dziesięć lat.
6 listopada 1657 roku została zawarta w Bydgoszczy specjalna konwencja między królem Polski Janem Kazimierzem a elektorem Fryderykiem Wilhelmem, która przewidywała, że gratyfikacją dla kurfirsta za świadczenie Polsce militarnej pomocy w konflikcie ze Szwecją będzie oddanie mu jako lenna Lęborka i Bytowa, które od 1637 roku jako jedyna część dziedzictwa po Gryfitach powróciły do Korony. Podobnie jak w przypadku supremumdominium elektora w Księstwie Pruskim, również tutaj odnowienie jego władzy nad lennem lęborsko-bytowskim miało następować po każdorazowej zmianie na tronie polskim.
Istniała jeszcze inna analogia. Elektor zobowiązywał się w Bydgoszczy do respektowania – podobnie jak w przypadku Prus Książęcych ‒ praw lokalnej szlachty. Jednak w obu przypadkach sformułowania te były tak ogólne, że dawały elektorowi szerokie pole do własnej, dogodnej dla siebie interpretacji tych zapisów. Ta nieostrość zapisów traktatowych była z pewnością zarzewiem przyszłych konfliktów między elektorem (księciem pruskim) a stanami. Z drugiej strony stwarzała możliwości ingerencji w te konflikty polskiej dyplomacji, o ile oczywiście dwór królewski i Rzeczpospolita (czytaj: polityczna emanacja „narodu szlacheckiego” – sejm) były w stanie wypracować własną linię polityczną i ją konsekwentnie egzekwować.
Zarzewiem przyszłych konfliktów tym razem między elektorem a Koroną był zapis konwencji bydgoskiej, który przewidywał odstąpienie Fryderykowi Wilhelmowi portu w Elblągu (zajmowanego jeszcze przez Szwedów). Zastrzeżono jednak prawo Polski do wykupu portu za sumę 400 tysięcy talarów.
Traktaty welawsko-bydgoskie zostały ratyfikowane przez sejm Rzeczypospolitej obradujący od 10 lipca do 30 sierpnia 1658 roku w Warszawie. Stały się one również częścią pokoju zawartego 3 maja 1660 roku w Oliwie, kończącego tę fazę wojny o dominium Maris Baltici. Jej rzeczywistym zwycięzcą okazał się elektor brandenburski i książę pruski Fryderyk Wilhelm Hohenzollern, który uzyskał suwerenność swojej władzy w Księstwie Pruskim. Jedyną zdobyczą, którą z całego pięcioletniego konfliktu wyniosła Szwecja (nie licząc zrabowanych w Polsce dzieł sztuki i precjozów), było zrzeczenie się przez Jana Kazimierza swoich od dawna tytularnych praw do tronu szwedzkiego. Rzeczpospolita poniosła duże straty materialne i – co było znacznie groźniejsze – ujawniła poważny kryzys moralny drążący elitę władzy, która w godzinie próby nie tylko gremialnie poddawała się, ale nawet szukała protekcji u najeźdźcy. Popełniona w 1655 roku felonia Fryderyka Wilhelma była tylko jednym z wielu aktów zdrady, których wobec króla i Rzeczypospolitej dopuścili się jej najznamienitsi obywatele. Dość wspomnieć, że w gronie tych, którzy w 1655 roku uznali władzę Karola Gustawa jako króla Polski, był przyszły jej władca i bohater spod Chocimia i Wiednia, Jan Sobieski.