W drodze do Jaktorowa
Ten tekst jest fragmentem książki Agnieszki Janiszewskiej „Aż po horyzont”.
– Nie bądź głupia, zrób to, co ja mam zamiar zrobić – przekonywał starszą siostrę, gdy jeszcze oboje, jako uczniowie szkoły średniej, dzień w dzień wyruszali pekaesem do liceum w Radomiu. Pokonanie trzydziestu kilometrów zajmowało niekiedy (wliczając w to przesiadki i oczekiwanie na autobus) około dwóch godzin. Weronika nie chciała jednak słyszeć, by miała z tego powodu kiedykolwiek opuścić rodzinne strony. Nawet codzienne trudy nie wydawały jej się tak straszne jak perspektywa opuszczenia domu, lasu, ogrodu. Przeciwnie – dojazdy do szkoły miały w jej oczach swój urok. Towarzyszyła jej cała gromada kolegów i koleżanek z ich dawnej kochanej, swojskiej „budy”, czyli jaktorowskiej podstawówki, w której wychowały się i kształciły całe pokolenia mieszkańców. I która w pewnym sensie była ich domem, a wobec tego i oni czuli się rodziną. Ileż mieli uciechy, gdy wędrowali razem na przystanek, a potem ścigali autobus do Radomia, który nigdy nie zjawiał się na przystanku zgodnie z rozkładem jazdy. Pół biedy, jeśli się spóźnił; gorzej, gdy odjechał za wcześnie. Albo nie zatrzymał się w Jaktorowie, bo miał już „pełne obłożenie” pasażerami, którzy wsiedli w sąsiednich, pierwszych na trasie jego przejazdu, miejscowościach. Choć mógł się nie zatrzymać także z wielu innych powodów, nie zawsze dających się racjonalnie wytłumaczyć. Okoliczności te wystarczały, by wyprowadzić w równowagi Oskara. Weroniki jednak nie zniechęcały, nawet zimą, gdy dojazdy stawały się jeszcze trudniejsze.
A jednak i ona w końcu wyprowadziła się z Jaktorowa. Choć z zupełnie innych powodów niż brat.
– Mamo, jestem głodny.
Głos ośmioletniego Michałka przywrócił ją do rzeczywistości. Wybudził ze wspomnień, odsunął obraz pól, lasów i ogrodu wokół domu w rodzinnej wsi. Zmusił do powrotu do realiów, czyli niewielkiego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. Na szóstym piętrze bloku, z którego rozciągał się widok na identyczne budowle z wielkiej płyty i wyasfaltowane place, gdzieniegdzie tylko urozmaicone zaniedbaną piaskownicą, zjeżdżalnią i huśtawką dla najmłodszych, względnie kilkoma ławkami z odłażącą farbą dla tych nieco starszych czy wręcz najstarszych mieszkańców.
To teraz jest twoje miejsce, kiedy wreszcie to pojmiesz?
Słowa Jarka, byłego męża, zabrzmiały w jej głowie niczym głos z odległej galaktyki, a przynajmniej z innej epoki. Cóż, w pewnym sensie tak było. Były przecież związane z inną epoką, przynajmniej w jej życiu.
– Mamo będzie jakaś kolacja? – Starszemu bratu zawtórował młodszy o rok Piotruś.
– Oczywiście, kochanie – Wyciągnęła ręce, a obaj chłopcy znaleźli się w jej ramionach. Michaś, jak zwykle, z pewnym ociąganiem. Piotruś za to ochoczo i z radością. – Boże, przecież już po dziewiątej, od sześciu godzin nic nie jedliście. Wszystko przez tę robotę, taka byłam zajęta. – Tłumaczyła się nieporadnie, choć przecież dzieci wcale tego od niej nie wymagały. To raczej sama przed sobą próbowała usprawiedliwić własną nieporadność. Nie radziła sobie z codziennymi obowiązkami i wiedziała, dlaczego tak było. Jarek wskazał jej kiedyś przyczynę takiego stanu rzeczy, a ona bardzo się wtedy na niego obraziła. To była jedna z szeregu kłótni, gdy oskarżając się niemal o wszystko, wygarniali sobie nawzajem wszelakie wady, winy i najróżniejszego rodzaju niedociągnięcia. Z perspektywy czasu Weronika już tego tak szczegółowo nie rozpamiętywała, bo jakie to teraz miałoby znaczenie. Z wyjątkiem tego jednego zarzutu – gdy wytknął jej, dlaczego tak marnie radziła sobie z codziennymi obowiązkami. Przy czym nie chodziło mu nawet o jej nieporadność, ta według niego nie była problemem, którego nie dałoby się przezwyciężyć, lecz o jej brak chęci i woli, by stawić czoła realiom i wyzwaniom, jakie stawiało życie. Nie mogła o tym zapomnieć choćby dlatego, że jej własny brat, niezależnie od jej męża, powtórzył niemal słowo w słowo to samo. Co wprawdzie dźgnęło ją do żywego, lecz, szczerze mówiąc, nie zaskoczyło. Jarek i Oskar zawsze bardzo dobrze się rozumieli i lubili. Tak naprawdę jednak w głębi duszy wiedziała, że obaj mieli rację. Wtedy, przed laty, nie była rzecz jasna zdolna do takiej refleksji. Wtedy była przede wszystkim wściekła, a rodzice, zwłaszcza ojciec, tylko ją w tym utwierdzali. Potem jednak czas i zmienione warunki życia, w jakich przyszło jej funkcjonować, sprawiły, że musiała stanąć twarzą w twarz z prawdą o sobie samej. I zweryfikować wcześniejsze, zdecydowanie zbyt wyidealizowane, wyobrażenie co do własnej osoby.
– Co byście zjedli? Może kanapki z mielonką i pomidorem? – zagadnęła, podążając do kuchni.
W lodówce miała zapas puszek z mielonką, przywieziony jeszcze przez rodziców dwa tygodnie temu. Regularnie zajmowali się zaopatrzaniem jej lodówki. Tobie samej, w mieście, ciężko ze wszystkim podołać, tłumaczył tata. Nie masz kiedy stać w tych wszystkich kolejkach, a my na wsi mamy więcej możliwości.
Przy czym rzecz jasna nie chodziło o fakt, że sklep w Jaktorowie był lepiej zaopatrzony niż supersam na jej osiedlu. Kolejki na wsi bywały niejednokrotnie nawet dłuższe, kwitł jednak pokątny handel. Zwłaszcza zaś „pan doktor od zwierzaków” mógł liczyć na hojne dowody wdzięczności ze strony okolicznych gospodarzy. A poza tym od kilkunastu lat prowadził kilka szklarni, co okazało się nie tylko dobrym interesem, ale i zapewniało Weronice darmowe warzywa.
– Bierz, sami tego przecież nie zjemy – przekonywał córkę Reczyński, choć ona, po prawdzie, nieszczególnie się wzbraniała przed taką pomocą.
Matka przeważnie się nie wtrącała, rzadko kiedy zresztą mąż dopuszczał ją do głosu. Weronika jednak, za każdym razem, gdy na nią patrzyła, nie mogła powstrzymać się przed refleksją, że w przeciwieństwie do niej mama zawsze dobrze sobie ze wszystkim radziła. Choć przyszło jej pracować, prowadzić dom i wychowywać dzieci w znacznie trudniejszych warunkach i okolicznościach. A do tego chyba nigdy mąż nie rozpływał się nad nią tak jak nad kochaną córeczką. Ani razu bodaj nie pochwalił, choć jak najbardziej na to zasługiwała. Tak jakby to, co robiła, było czymś najbardziej oczywistym pod słońcem.
– Szkoda, że skończyło się już to ciasto od babci – poskarżył się Michał, gdy mocowała się z otwarciem puszki. Próbowała zrobić to nożem, bo jak na złość zginął gdzieś otwieracz do konserw.
Muszę w końcu posprzątać ten cholerny pieprznik, jęknęła w duchu Weronika rozglądając się z niechęcią po kuchni, w której mało co miało swoje stałe miejsce i w rezultacie ciągle czegoś szukała. Usłyszawszy uwagę syna, zmusiła się jednak do pogodnego (w miarę) uśmiechu. – Przecież babcia przywiozła szarlotkę dwa tygodnie temu. Jakim cudem ciasto miałoby dotrwać do dzisiejszego dnia?
– Ale ja mówię o cieście od babci Eweliny – sprostował cicho chłopiec i oboje natychmiast uciekli od siebie spojrzeniami.
No tak, dwa dni temu chłopcy byli z wizytą u rodziców Jarka. Wrócili obdarowani różnymi smakołykami, z których większość już skonsumowali. W tym słynne drożdżowe ciasto babci Janiny. Weronika krzywiła się w duchu na te łakocie. Podzielała zdanie swojego ojca, że dziadkowie Piontkowscy częstowali chłopców niezdrowymi łakociami, ale gdy kiedyś zwróciła na to uwagę Jarkowi, ten odparł, aby przypatrzyła się lepiej zwyczajom własnych rodziców, bo na przykład jemu niektóre z wychowawczych metod, zwłaszcza byłego teścia, nieszczególnie przypadły do gustu. Niewiele brakowało, a podjęłaby rękawicę i rozpoczęła regularną kłótnię, ale po pierwsze Piotruś się rozpłakał, a po drugie, akurat jak na złość całe zajście miało miejsce w obecności Oskara, ten zaś jak zwykle dał jej do zrozumienia, aby lepiej ugryzła się w język. Potem, gdy Jarek już wyszedł, brat wprost zarzucił jej pospolitą (tak, pospolitą!) małostkowość. W rezultacie zareagowała jak zwykle w podobnych okolicznościach, czyli nie odzywała się do niego przez kilka tygodni, niemniej od tej pory pilnowała się, aby znowu nie powiedzieć jakiejś uszczypliwej uwagi pod adresem Piontkowskich.
– Przecież oni cię zawsze bardzo lubili, mamusiu – przypomniał jej kiedyś w przypływie szczerości Michaś. – Cały czas cię lubią. Zawsze proszą, aby cię pozdrowić.
W duchu musiała przyznać mu rację, co było dodatkowym argumentem, by na przyszłość trzymać w tej kwestii język za zębami. Tym bardziej że i Jarek, o ile nie został sprowokowany, powstrzymywał się przed komentarzami na temat jej rodziców.
– No, nie mamy żadnego ciasta – odparła pogodnie, odnosząc się do wcześniejszej uwagi synka. – Niestety nie miałam czasu upiec. – Zresztą i do tego mam dwie lewe ręce, upomniała się w duchu. – Ale już za tydzień pojedziemy do Jaktorowa, a tam z pewnością ciastek wam nie zabraknie.
– Fajnie – przytaknęli chłopcy, obserwując, jak kroiła pomidora i cebulę, oczywiście z dziadkowej szklarni.
Kochali Jaktorowo, podobnie jak ona. Maleńki, pracowniczy ogród działkowy dziadków Piontkowskich, położony na przedmieściach Warszawy, nie wytrzymywał konkurencji z rozległą posesją Reczyńskich.
– Ale potem pojedziemy w góry z tatą – dodał Michaś. Zabrzmiało to trochę jak wyzwanie, a także jak przypomnienie. Tak na wszelki wypadek.
Weronika wyczuwała napięcie syna i dlatego rozciągnęła wargi w uśmiechu. Niestety dość wymuszonym, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Nie chcąc, aby dzieci to spostrzegły, na wszelki wypadek mrugnęła do nich.
– Pewnie, że pojedziecie – rzekła na tyle swobodnie i radośnie, na ile zdołała. W każdym razie obaj chłopcy odetchnęli z widoczną ulgą.