Tomasz Toporowski – „Żołnierz Południa. Generał Robert Edward Lee” – recenzja i ocena

opublikowano: 2013-08-02, 20:38
wolna licencja
Jerzy Waszyngton to ideał Amerykanina – obowiązkowy, prawdomówny patriota. Zbudował dom, ściął czereśnię i nie miał syna. Ale pomimo tego dalej uważany jest za Ojca Narodu. Podobną estymą cieszy się inny prezydent, Abraham Lincoln – człowiek, który uratował Unię w momencie jej największego kryzysu. W tym panteonie bohaterów znajduje się jedna postać, która nie dość, że nie mieszkała na Pennsylvania Avenue 1600, to w dodatku mało nie doprowadziła do rozpadu Stanów Zjednoczonych. Tym człowiekiem był Robert Edward Lee.
reklama
Tomasz Toporowski
„Żołnierz Południa. Generał Robert Edward Lee 1807-1870”
nasza ocena:
6/10
cena:
42,00 zł
Wydawca:
Adam Marszałek
Rok wydania:
2012
Okładka:
miękka
Liczba stron:
464
Format:
160×225 mm
ISBN:
978-83-7780-519-0

9 IV 1865 r., w domu Wilmera McLeana w Appomattox Court House, doszło nie tylko do kapitulacji Armii Północnej Wirginii. Tego dnia stara Ameryka, którą symbolizował syn „Lekkokonnego Harry’ego” Lee III – bohatera walk z Anglikami w czasie wojny o niepodległość oraz ucznia i bliskiego współpracownika samego wielkiego Waszyngtona, poddała się nowej, uosabianej przez syna garbarza z Ohio bez żadnego rodowodu. Korzenie postaci, ubranej w niebieski, zakurzony i zabłocony mundur polowy, wyróżniający się jedynie trzema gwiazdkami generalskimi, nie były warte wzmianki. Jego przedwojenna przeszłość nie układała się w jakiś ciekawy i godny polecenia ciąg historii.

A jednak to on, przedwojenny gryzipiórek ze sklepu ze skórzaną galanterią z miasteczka Galena w Illinois, przyjmował kapitulację pierwszego syna Wirginii – mającego kroplę krwi króla Szkotów Roberta II Stewarta – człowieka, którego bohater wojny meksykańskiej określił mianem najlepszego żołnierza na świecie. Ten arystokrata w szarym mundurze przegrał swoją najważniejszą wojnę, jednak swoją jedną decyzją przyczynił się do uratowania Unii. To dzięki niej, jak to ujął Bruce Catton:

podbite Południe nie stałoby się drugą Irlandią czy Polską [tak, tak – podkreślenie moje] z pokoleniami uczącymi się nienawiści oraz wszczynania beznadziejnych walk.

(Jeśli ktoś nie wierzy w te słowa lub mojemu tłumaczeniu – zajrzyj drogi Czytelniku na 431 stronę, drugi akapit, linijki 7–9 od góry książki Bruce’a Cattona Never Call Retreat, wydanej w Nowym Jorku przed 48 laty). O co konkretnie chodzi? – o podjętą 9 IV decyzję kapitulacji po blisko czteroletniej epopei. Tą jedną decyzją udowodnił swoją wielkość, wykazaną wcześniej podczas służby w US Army czy w trakcie dowodzenia wojskami konfederackimi w Wirginii.

Ale czy rzeczywiście był takim ideałem? Dr Tomasz Toporowski w pierwszej napisanej po polsku biografii „Szarego Lisa” o jakże zachęcającym tytule Żołnierz Południa. Generał Robert Edward Lee niestety nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie…

Na wstępie chciałbym zauważyć, że dr Toporowski podjął się naprawdę trudnego zadania. Abstrahuję od ilości publikacji na temat Lee, jakie od ponad 100 lat wychodzą za oceanem – margines tych książek widać w bibliografii podanej przez Autora. Przede wszystkim od czasów monumentalnej czterotomowej biografii Lee pióra Douglasa Southalla Freemana z lat 30. XX wieku naprawdę trudno napisać cokolwiek nowego i odkrywczego o generale. Czasem badacze znajdą jakiś „rodzynek” źródłowy, jednak wszyscy starają się o inne spojrzenie na tę pomnikową postać przy wykorzystaniu dostępnych źródeł.

reklama

Tytuł początkowo wzbudził we mnie nadzieję na ciekawą analizę kampanii wojennych Lee oraz jego sztuki wojennej. Książka okazała się jednak typową chronologiczną biografią. Dużym jej plusem jest umieszczenie postaci Lee na tle Ameryki I połowy XIX wieku. Widzimy zatem jak młody, rolniczy kraik wyrusza znad atlantyckiego nabrzeża na Zachód, rozpędzając się powoli jak maszyna parowa oraz rozwijając się w dynamicznym tempie. Możemy również zapoznać się ze Starą Armią – amerykańskimi siłami zbrojnymi sprzed wojny secesyjnej, tymi osławionymi wojskami regularnymi, których doświadczenia opierały się na walkach z Indianami.

Szczególnie ciekawy wydaje się opis West Point. Jej rozwój przypadał na czasy prof. płk. Sylvanusa Thayera (rektora Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point w latach 1817–1833), będącego postrachem kadetów podczas egzaminów. Autor nie tylko opisał początki i rozwój szkoły, ale – również przedstawiając etapy kariery bohatera biografii – ukazał znaczenie jej absolwentów dla rozwoju infrastruktury Stanów Zjednoczonych (szczególnie do roku 1838), a nie tylko dla wzmocnienia systemu obrony państwa.

Paradoksalnie część biografii Lee przedstawiająca jego losy aż do wybuchu wojny secesyjnej jest najciekawsza. Natomiast od momentu odrzucenia przez Lee propozycji dowodzenia nad wojskami federalnymi zgrupowanymi w Waszyngtonie rozpoczyna się tak naprawdę w miarę telegraficzny przekaz losów Marsowego Roberta. Okres pokapitulacyjny również może wydawać się traktowany po macoszemu – ale w tym przypadku należy pamiętać, że powojenne życie gen. Lee aż tak fascynujące nie było i tę przedstawianą monotonię ratuje szkic przedstawiający sytuację Południa po wojnie w okresie tzw. Rekonstrukcji.

Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że książka nie jest pozbawiona błędów – dla laika czasem nie do wykrycia, dlatego spieszę wszystkim zainteresowanym pozycją wyjaśnić kilka kwestii.

Przede wszystkim wbrew twierdzeniom Autora pierwsze umocnienia w West Point zbudowano w 1778 r., a nie w 1788 r. (s. 54). Inaczej nie mógłby ich wznieść Tadeusz Kościuszko (który do Polski wrócił w 1784 r.). Odchodzący w 1803 r. prezydent USA to John Adams, a nie John Quincy Adams, jego syn, prezydent w latach 1824–1828 (przypis 22, s. 77). Dowodzący Korpusem Inżynieryjnym w latach 30. XIX wieku Charles Gratiot był może generałem, ale honorowym (tzw. [brevet brygadier general]). Czytelnikowi należałoby się to małe wyjaśnienie na temat pułkownika Gratiota (ss. 82–83). Lee rzeczywiście miał siedmioro dzieci, ale „jedynie” cztery, a nie pięć dziewczynek – zresztą tej ostatniej liczbie dr Toporowski sam zaprzecza, wymieniając z imienia potomstwo generalskie (s. 114). Wśród oficerów 2. pułku kawalerii USA w Teksasie rzeczywiście znajdował się kapitan Stoneman, ale miał na imię George, a nie John (s. 158).

reklama

Nie jestem również w stanie zrozumieć, czemu Juan Nepomuceno Cortina jest nazywany przez Autora Cortinasem (s. 175). Dr Toporowski ma również ciekawy system przyznawania odchodzącym z US Army status Wirgińczyka (s. 194) – np. taki Lundsford Lomax urodził się w Rhode Island w rodzinie zawodowego oficera z Wirginii, zaś John C. Pemberton był kwakrem z Pensylwanii – jego żona pochodziła ze Starego Dominium. O ile na takie wpadki w sumie można przymknąć oko, to nie można wybaczyć wspomnienia na tej liście George’a Henry’ego Thomasa, który akurat pozostał wierny starej fladze (co przypłacił ostracyzmem ze strony własnej rodziny). Równie niewybaczalne jest określenie pancernika CSS Virginia „fregatą [Merrimack]” (s. 226) czy ochrzczenie płk. Evandera Lawa nazwiskiem „McLaw” (s. 249; możliwe że pomylono go z gen. Lafayettem McLawsem). Orville Babcock był oficerem sztabowym Granta, a nie Lee (s. 327), zaś sierżant George Tucker był podoficerem (najprawdopodobniej ordynansem gen. Ambrose’a Powella Hilla), który w drodze do domu McLeana dzierżył w swych rękach kij z obrusem będącym na etacie białej flagi.

Tak, wiem, pastwię się nad książką, ale podejrzewam, że część błędów może wynikać bardziej z winy niedokładnej redakcji recenzowanej pozycji. To może tłumaczyć, dlaczego „przeklęci Dutchmeni” (czyli generalnie cudzoziemcy z krajów niemieckich) Olivera Otisa „Oh-oh” Howarda (zgadnijcie drodzy Czytelnicy skąd taki przydomek…?) służą w IX, a nie XI Korpusie Armijnym (s. 273), zwłaszcza że ten pierwszy pod Ambrosem Burnsidem stacjonował akurat w Kentucky i Ohio, kiedy pod Chancellorsville rozgorzała bitwa. Nie wspomnę już o skrótach myślowych i drobnych błędach, jak przekręcenie nazwiska gen. bryg. Johna Buforda na Bueford (s. 280).

reklama

Mam również zastrzeżenia do stylu tłumaczenia, jaki zastosował Autor. Przede wszystkim wykonuje to topornie – Lighthorse Lee lepiej brzmiałby jako „Lekkokonny” Lee niż „Lekki Koń” Lee – oraz zbyt dosłownie – stąd Lee jest porucznikiem pułkownikiem, a nie podpułkownikiem ([lieutenant-colonel]; s. 125), choć na dalszych kartach dr Toporowski używa już właściwego stopnia. Podobną niekonsekwencję widać również w kwestii tłumaczenia stopnia lieutenant-general, czyli polskiego generała broni. Autor używa właściwego stopnia generała porucznika, ale tylko odnośnie do Jamesa Longstreeta – 5 linijek dalej Thomas Jackson jest porucznikiem generałem (s. 243; inna sprawa, że wobec obydwu za wcześnie użyto tych stopni). Kolejnym błędem, który pozwolę sobie zauważyć, była degradacja komendanta bazy CS Navy w Charleston kmdr. Duncana Ingrahama (s. 217). To akurat typowy błąd w tłumaczeniu słowa captain. Nie wiem, czemu wiele osób uznaje to za kapitana, choć angielskim odpowiednikiem tego stopnia jest lieutenant of the Navy.

Nie jestem w stanie zrozumieć, czemu imię ostatniego szarego generała, który się poddał – Issaca Stand Wattiego, podano jako „Wattiego Standa”. Ze zdziwieniem zauważyłem, że Autor najprawdopodobniej pomylił tzw. Pięć Cywilizowanych Plemion – Choctaw, Cherokee, Creek, Chickasaw oraz Seminole – z członkami Irokeskiej Konfederacji Sześciu Narodów (Mohawk, Cayuga, Oneida, Seneca, Onandaga i Tuscarora). To Pięć Cywilizowanych Plemion walczyło u boku Południowców do końca – możliwe, że nazwa Cherokee skłoniła dr. Toporowskiego do napisania o „Pięciu Irokeskich Cywilizowanych Plemionach” (s. 330).

Ponadto Bedford Forrest wiosną 1865 r. nie dowodził oddziałami partyzanckimi tylko Korpusem Kawalerii – a oficjalnie nawet całą kawalerią Departamentu Mississippi, Alabamy i Wschodniej Luizjany (s. 330).

Jednak pomimo tych wszystkich usterek polecam tę książkę – pomijając je, jest ona z pewnością istotnym na polskim rynku wydawniczym kompendium wiedzy o Robercie Edwardzie Lee oraz czasach, w jakich przyszło mu żyć.

„Szary Lis” mawiał:

Obowiązek stanowi najbardziej wysublimowane słowo naszego języka.

Postać „Pana” ([Marse] to slangowe określenie Master – aczkolwiek „Marsowy” świetnie do Lee pasuje) Roberta, którą możemy bliżej poznać dzięki książce dr. Toporowskiego, pokazuje, że – stosując się do tej maksymy, można wiele osiągnąć. Może lektura biografii pierwszego syna Wirginii zachęci nas do podążania za duchem tych słów?

Zobacz też:

Korekta: Justyna Piątek

reklama
Komentarze
o autorze
Michał Staniszewski
Absolwent Wydział Historycznego UW, autor książki „Fort Pillow 1864”. Badacz zagadnień związanych z historią wojskowości, a w szczególności wpływu wojny na przemiany społecznych, gospodarczych i kulturowych - ze szczególnym uwzględnieniem konfliktów XIX wieku.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone