Tolerancja i wzajemne zrozumienie. Czy Obama zakłamuje historię relacji USA ze światem islamu?
Obama odwiedził Egipt by podjąć próbę przerzucenia mostu między Ameryką i światem islamu. Zrobił to wybielając wczesną historię kontaktów USA z państwami muzułmańskimi.
W wystąpieniu na Uniwersytecie w Kairze prezydent stwierdził, że islam zawsze był częścią historii Ameryki. Jako przykład podał fakt, że Maroko już w 1778 roku uznało niepodległość USA. Przypomniał też zebranym o traktacie między USA i Trypolisem (1796-97), w którym Stany zapewniły że w żadnym razie nie są nastawione wrogo wobec praw czy religii muzułmanów. Tym samym Obama stworzył mit odwiecznej przyjaźni i zrozumienia między Amerykanami i islamskimi państwami północnej Afryki. I choć mit ten może się przydać w dyplomacji, to jego historyczna podstawa jest nadzwyczaj słaba.
Prezydent Obama miał rację, mówiąc że Maroko jako pierwsze państwo na świecie uznało amerykańską niepodległość. Zapomniał wszelako wspomnieć, że zaraz po tym geście Marokańczycy porwali amerykański okręt, wymuszając na USA podpisanie traktatu, w którym określono, że przyjaźń północnoafrykańskiego królestwa warunkowana jest okupem. Uiszczenie go powstrzymało Marokańczyków przed porywaniem kolejnych amerykańskich jednostek, ale wkrótce proceder ten podchwyciła sąsiednia Algieria. Do niewoli trafiło ponad 100 amerykańskich marynarzy. Niektórzy byli przetrzymywani nawet kilkanaście lat. Traktat podobny do zawartego z Marokiem nie powstrzymał też Trypolisu przed korsarską działalnością wymierzoną w Amerykanów.
Tymczasem zdaniem Obamy umowa z Trypolisem stanowiła przykład wzajemnej tolerancji między Ameryką i światem islamu w tym najwcześniejszym okresie wzajemnej interakcji. Prezydent miał rację podkreślając, że w świetle traktatu Stany wyrzekały się wrogości wobec muzułmanów, ale jednocześnie pominął zawarte w dokumencie zapewnienie, że rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki nie jest, w żadnym sensie, zbudowany w oparciu o religię chrześcijańską. Zacytowanie tego passusu zapewne pozwoliłoby Obamie zdobyć kilka punktów w Kairze, ale rozwścieczyłoby w przeważającej mierze chrześcijańską Amerykę.
Zresztą, wbrew sugestiom obecnego prezydenta USA, podkreślenie w traktacie tolerancji wobec islamu i uwypuklenie niechrześcijańskiego charakteru państwa nie stanowiło wczesnego przykładu sekularnego humanizmu. Dokument był raczej efektem doraźnej strategii, mającej powstrzymać północnoafrykańskie państwa przed atakowaniem amerykańskich statków. Oczywiście w świetle swojej konstytucji Stany Zjednoczone nie miały religii państwowej. Dlatego, w teorii, nie powinny być celem dla muzułmańskiego dżihadu, którym to państwa świata islamu argumentowały ataki na europejskie jednostki morskie.
Przemawiając w Kairze, Obama miał dobre powody by użyć przykładu Maroka i traktatu z Trypolisem jako dowodów na wzajemną przyjaźń między Ameryką i muzułmanami już w XVIII wieku. Tyle tylko, że dyplomacja lat 90. tamtego stulecia wcale nie doprowadziła do ustabilizowanych, partnerskich stosunków z islamem. Państwa muzułmańskie nadal porywały statki pod banderą USA. Stany natomiast podjęły się rozbudowy floty wojennej, a swoje uzbrojone okręty wysłały właśnie do Północnej Afryki. Doprowadziło to do wojen z Trypolisem w latach 1801-1805 i Algierią w 1815 roku. Koniec końców to w efekcie militarnych zwycięstw, a nie wcześniejszych działań dyplomatycznych, państwa muzułmańskie zaprzestały porywania amerykańskich jednostek.
Bardzo łatwo zrozumieć, dlaczego prezydent nie chciał zabawiać zebranych w Kairze słuchaczy szczegółową opowieścią o strachu, przemocy i amerykańskim triumfie. Trudno jednak nie dziwić sie, że Obama w ogóle chciał podejmować temat wczesnych kontaktów Ameryki i świata islamu. Prezydent USA postrzega siebie jako posłańca niosącego postulat zmiany, tak w ojczyźnie, jak i na Bliskim Wschodzie. W swoim wystąpieniu nawoływał do nowego otwarcia w obustronnych kontaktach, opartego na wzajemnym zrozumieniu i szacunku. Tyle tylko, że postulując odwrót od najnowszej historii przepełnionej przemocą i nietolerancją Obama na nowo napisał dzieje początkowych relacji amerykańsko-muzułmańskich, tworząc zmitologizowaną wizję przyjaźni i szacunku.
Zapewne prezydent liczył, że w ten sposób łatwiej będzie mu przekonać konserwatywnych słuchaczy do swojej wizji nowego otwarcia, która jako powrót do dawnych stosunków nie brzmi już tak radykalnie. I choć jest to beznadziejna lekcja historii w jego wykonaniu, to jeśli przekona do niej świat muzułmański, to okaże się doskonałym dyplomatą.
Zobacz też
- Afrykańscy piraci? Ten sam problem mieliśmy 200 lat temu
- Aborcja to morderstwo? Czy zawsze tak twierdzono?
- Materiały na temat Baracka Obamy
- Obama: dość zwalania winy na kolonializm
- Obama jest tak naprawdę... Irlandczykiem?
- Barack Obama na... Reagana!
Przetłumaczył z języka angielskiego: Kamil Janicki
Przypominamy, że felietony i eseje publikowane w naszym serwisie zawierają osobiste opinie naszych redaktorów i publicystów. Nie przedstawiają one oficjalnego stanowiska redakcji "Histmag.org".