Templariusze pod Akką
– Na powitanie, a może i na bitwę – odparł mistrz, a jego zwykle ponurą twarz rozjaśnił uśmiech. – Długo kazał na siebie czekać, więc pewnie teraz rwie się do walki. Jedź już!
Młodszy templariusz przyłożył pięść do piersi w zakonnym pozdrowieniu i odjechał galopem. Biały płaszcz zafurkotał w pędzie niczym skrzydła wielkiego ptaka.
Dwa dni później wielki mistrz Templum patrzył z wysokości bojowego ogiera na nierówną linię angielskiej piechoty, rozciągniętą na równinie pod murami Akki. Po tygodniach morskiej podróży, które spędzili stłoczeni w cuchnących ładowniach statków, żołnierze wreszcie wyszli na ląd. Stali teraz w swobodnych pozach, opierając się o drzewca prostych łuków. Łęczyska były tak długie, że sięgały im niemal czubka głowy.
Gerard widział już kiedyś taki łuk. Przed laty, w komandorii zakonu, w Jerozolimie. Dobrze pamiętał szemrzący mu nad uchem głos brata zawiadującego zbrojownią:
– Zechciejcie spojrzeć, wielki mistrzu. Oto oręż, który może wspomóc naszą piechotę. Widać, że z cisu uczyniony. Najlepsze drewno, jakie Pan Bóg miłosierny dał człowiekowi na łuki. Taki łuk to prawdziwy bicz boży na Saracenów! Tyle że nie każdy go może użyć. Siły wielkiej potrzeba...
– Pokaż! – rzucił krótko de Ridefort, biorąc broń do ręki. Obejrzał ją z ciekawością. Na pozór nie wyglądała groźnie, była tylko znacznie dłuższa i grubsza od zwykłych łuków. Z bliska dostrzegało się jednak dalsze różnice. Grzbiet łęczyska był jasny. Rzemieślnik, który go wykonał, jako surowca użył pewnie bieli cisowego pnia, miękkiej i podatnej na zginanie. Brzusiec przypominał barwą dobrze wyprawioną skórę, widocznie wystrugano go z opornej twardzieli, wyciętej z samego środka drewnianego kloca.
Wielki mistrz rozejrzał się za cięciwą. Wisiała opodal, zwinięta w zwój. Z niemałym trudem zgiął łuk, na tyle tylko, by wprowadzić pętle konopnej linki we wzmocnione rogiem nacięcia. Spróbował naciągnąć cięciwę, jednak okazało się to trudnym zadaniem. Zaciśnięte w pięść palce ledwie dotknęły piersi, a już trzymająca broń druga ręka zaczęła drżeć z wysiłku.
– Mówiłem, krzepy niezwyczajnej trzeba – mamrotał pod nosem zakonnik zarządzający zbrojownią.
– Ty dasz radę, bracie Anzelmie? To spróbuj! – gniewnie rzucił Gerard. Nie znosił porażek.
– A może mnie pozwolicie spróbować? – Od obwieszonych różnoraką bronią ścian odbił się dźwięczny głos. Obaj templariusze odwrócili się jak jeden mąż.
– Ach, to wy, Rolandzie de Montferrat. – Wielki mistrz z ulgą wyciągnął łuk w stronę przybysza. – Pewnie, pewnie, próbujcie, czemu nie.
– Hm, od razu poznać, że tęgi, bojowy! – Roland obracał łuk w rękach, a potem ścisnął go mocno w wyprostowanej lewej ręce i jednym płynnym ruchem naciągnął cięciwę, swobodnie dociągając ją do ucha. Stał tak nieruchomo przez dłuższą chwilę, przypominając wykutą w kamieniu rzeźbę, wreszcie rozluźnił palce. Nagle zwolniona linka zaświergotała wysokim tonem i rozprężyła się tak szybko, że ludzkie oczy zdołały dostrzec tylko rozmazaną smugę.
– Mocny. Niesie pewnie na tysiąc stóp – rzekł rycerz de Montferrat, odstawiając łuk.
– Tyle że nie każdy może z niego strzelać – powiedział brat Anzelm z pewnym żalem w głosie. De Ridefort zamilkł nadąsany. Teraz przypomniał sobie tamten dzień i potoczył podejrzliwym wzrokiem po angielskich łucznikach. Uspokoił go widok ich potężnych ramion. Długie, tłuste włosy opadały na szerokie bary, a wypukłe torsy świadczyły o wielkiej sile.
Ubrani w powycierane wełniane kaftany i podarte opończe sprawiali wrażenie bandy opryszków, a nie chrześcijańskiego wojska. Jednak choć obszarpani i niechlujni, nowo przybyli żołnierze stanowili groźną siłę, o czym Saraceni zdążyli się już przekonać.
Ledwie wysadzono ich z okrętowych łodzi, odparli wypad obrońców Akki. Arabowie pozostawili wtedy pod murami twierdzy krwawy kobierzec z ciał zabitych i konających. Pojedynczy piechurzy kręcili się później po czerwonym od krwi piasku, dobijając rannych muzułmanów. Krótkie miecze unosiły się leniwie i opadały miarowo. Wznosiły się znowu, ale już ociekając krwią. Anglicy wygrażali z daleka obrońcom miasta, a na ich brudnych twarzach znać było żądzę krwi, kobiet i łupów.
A teraz stali, szereg za szeregiem, w szyku na tyle luźnym, by móc swobodnie strzelać. Z niedbale zarzuconych na plecy kołczanów sterczały lotki długich na trzy stopy strzał o jesionowych drzewcach utwardzanych w ogniu. Konopne cięciwy, starannie natarte woskiem, wisiały przytroczone do pasów. Kiedy padnie rozkaz, wprawne dłonie naprowadzą ich pętle na końce łuków i broń będzie gotowa do użycia.
Ludzie pogadywali do siebie, leniwie spluwali na piasek. Płaskie hełmy z rondem zsunęli na tył głowy, odsłaniając twarze. Blada skóra zdążyła już poczerwienieć od wiosennego słońca, do którego mieszkańcy mglistej Północy nie byli przyzwyczajeni.
Spokojnym wzrokiem oceniali rozwijającą się za odległymi wydmami armię wroga. Daleko, na samym skraju piaszczystej doliny, migotały groty włóczni mameluków Saladyna.
Po angielskich piechurach nie znać było obawy przed tą najlepszą jazdą muzułmańską. Wojna była ich rzemiosłem, które znali dobrze. Nie pierwszy raz mieli walczyć i ginąć daleko od brzegów rodzinnej wyspy.
Wielki mistrz Świątyni stał na małym wzniesieniu, skąd widział zarówno mury Akki, jak i nieckowatą równinę oddzielającą oba wojska. Setka rycerzy zakonnych zamykała lewe skrzydło krzyżowców i niczym grot na końcu włóczni godziła w ustawioną naprzeciw nich saraceńską piechotę.
Gerard obejrzał się na stojący w karnym milczeniu oddział zbrojnych mnichów. Zmrużył oczy, bo słońce odbijało się w wypolerowanych hełmach i zapalało oślepiające błyski na wyczyszczonych do połysku rękojeściach mieczy.
Tekst jest fragmentem książki Marka Orłowskiego „Samotny krzyżowiec. Tom 2. Ścieżki przeznaczenia”:
Popatrzył podejrzliwie na nieruchome sylwetki rycerzy, ale niczego nie wyczytał w doskonale obojętnych twarzach. A przecież od dnia powrotu z niewoli czuł w spojrzeniach braci niemy wyrzut. Głośniejszy stuk drzwi zamykanych przez pachołka, uciekający wzrok serwienta, dobitnie wypowiadane w kaplicy słowa modlitwy „i odpuść nam nasze winy...”. To wszystko nie pozwalało zapomnieć. O upokorzeniu niewoli. O hańbie klęski.
Stłumiony gwar rozmów angielskich łuczników przeszedł nagle w donośną wrzawę. Szeregi równały się same na widok zbliżającej się grupki jeźdźców. Prowadzący konnych rosły mężczyzna dosiadał bułanego normandzkiego konia z grzywą zaplecioną w warkocze. Nosił hełm zdobiony złotem, spod którego wysuwały się długie, szpakowate włosy. Barczysta sylwetka rycerza pasowała do masywnego rumaka, podobnie jak wiszący u łęku ciężki topór pasował do jego muskularnych ramion.
– Palatyn Henryk z Szampanii! – szepnął z szacunkiem seneszal, nachylając się do Rideforta.
– Wiem, przecież witałem go wraz z innymi na brzegu morza – mruknął niecierpliwie Gerard, ruszając w stronę nadjeżdżających.
– Pozdrawiam was w imię Boga i jego świętych, wielki mistrzu Templum! – Rycerz w ozdobnym hełmie uniósł dłoń i jednocześnie uprzejmie pochylił głowę. – Wierzę, że nasza piechota godnie wspomoże rycerstwo zakonu. To najlepsi strzelcy króla Ryszarda. Póki co król przysyła choć tylu.
– Nie spieszyliście się ze sprowadzeniem tych obdartusów! – rzucił cierpko Gerard.
– Przypłynąć szybciej nie było w naszej mocy. Z Anglii daleka droga do Ziemi Świętej, a i zimowa pora niezdatna do żeglugi – spokojnie tłumaczył palatyn. – Ale widzę, że poganom jakoś niespieszno do bitwy? Myślicie, że dziś uderzą?
– Nie uciekną na wasz widok, to pewne! – warknął templariusz.
– Taką żywię nadzieję. – Henryk nieoczekiwanie roześmiał się gardłowo. Osłaniając oczy od słońca, patrzył na dalekie szyki wroga. – Inaczej nie zakosztowaliby naszych strzał. A ja chcę im sprawić niespodziankę!
– Baczcie, by Saladyn wam nie sprawił niespodzianki. Nie znacie go jeszcze.
– Za to wy, jak słyszałem, znacie go aż za dobrze.
Na przytyk do niedawnej niewoli policzki de Rideforta zapłonęły ceglastym rumieńcem. Uderzył dłonią w rękojeść miecza i odparł ze złością:
– Nasz zakon walczy z Saracenami od lat! Już drugi rok stoimy pod Akką!
– Rzeczywiście, już drugi rok – beznamiętnym tonem zauważył palatyn.
– Może teraz, gdy przywiedliście nam tak znaczne posiłki, poganie złożą broń? – Głos wielkiego mistrza ociekał jawnym szyderstwem.
– Posiłki przywiodłem nie wam, ale królowi Jerozolimy!
Gerard skrzywił się mimowolnie. Wspólna niewola nie zbliżyła go do Gwidona z Lusignan. Przeciwnie. Obaj wytrwale obwiniali się o przegraną bitwę i wojnę. Wzajemna niechęć rosła. Spojrzał na rycerza z Szampanii niemal wrogo.
– Wracajcie więc do swego króla – syknął. – Templariusze nawykli do samotnej walki. Jeśli będzie trzeba, uderzymy bez waszej pomocy!
– Król Gwidon zakazał atakować bez jego zgody!
– Rycerzom Świątyni rozkazuje tylko papież i Bóg wszechmogący!
– Niechaj więc Bóg się o was zatroszczy, bo nie wiem, czy ludzie zechcą – wycedził Henryk. W jego oczach błysnęły iskierki gniewu. Błysnęły i zgasły. W milczeniu szarpnął wodze, zawracając konia.
– Dobrze, że zostawił nam tych Angielczyków. Poganie się ruszają – powiedział seneszal, wpatrując się w długą wstęgę armii nieprzyjacielskiej. Od głównej grupy oderwał się właśnie ciemniejszy szereg, pocętkowany błyszczącymi punkcikami zbroi i broni.
Słońce grzało mocniej od kilku dni. Nasiąknięta zimową wilgocią ziemia zdążyła wyschnąć, pokrywając się pylistym nalotem. Za linią szybko zbliżających się jeźdźców wyrósł wał jasnego kurzu. Z daleka wyglądał jak bijący w niebo dym pożaru. Gerard przyłapał się na tym, że mówi coś na głos.
– Słucham, wielki mistrzu? – Seneszal pochylił.z pokorą głowę.
– Mówię, że musi ich być ponad tysiąc – burknął de Ridefort.
– Pewnie mamelucy – odparł rycerz. – Ale z bożą pomocą damy radę.
– Obaczymy teraz, co potrafi w otwartym polu ta hołota zza morza – rzucił ze złością przywódca mnichów. – Wyglądają na wielce w sobie zadufanych!
– Memento finis – wypowiedział zakonną formułę młodszy templariusz i cofnął się do szeregu.
Mistrz zdążył pomyśleć, że trudno nie pamiętać o końcu, czekając na szarżę najprzedniejszych wojowników Saladyna. Spojrzał na stojący obok oddział sprzymierzeńców.
Wśród angielskich piechurów zapanowało poruszenie. Szczeknął rozkaz powtórzony przez pomniejszych dowódców. Żołnierze ujęli łuki w ręce. Wyciągali strzały z kołczanów i wbijali je przed sobą w ziemię, żeby były pod ręką.
Jeden z łuczników wystąpił naprzód i podniósł broń. W skupieniu naciągnął cięciwę. Nim ją puścił, podbiegł jego towarzysz z płonącym łuczywem i podpalił owinięty tłustymi pakułami koniec brzechwy. Płonący pocisk poleciał długim łukiem i utkwił w ziemi mniej więcej w połowie równiny. Smużka czarnego dymu uniosła się wysoko, niby wyprostowany palec godzący w bezchmurne niebo.
Najeżony ostrzami walec jezdnych był coraz bliżej. Tętent kopyt zlał się w jeden przeciągły łoskot niczym stukot tysięcy pałeczek na naciągniętej skórze bębna. Powietrzem wstrząsnął dziki krzyk atakujących.
Kiedy pierwszy szereg pędzących cwałem Saracenów mijał wciąż dymiącą strzałę, angielscy setnicy spokojnym głosem wydali komendę:
– Naciągać!
Długie drzewca łęczysk uniosły się jak jedno.
Tekst jest fragmentem książki Marka Orłowskiego „Samotny krzyżowiec. Tom 2. Ścieżki przeznaczenia”:
– Wytrzymaj!
Z wysokości siodła wielki mistrz przyglądał się z uwagą, jak najbliższy łucznik ciągnie za owijkę cięciwy, aż zaciśnięta pięść dotknęła ucha. Naprężony muskuł ramienia zdawał się rozsadzać sukienny rękaw kaftana. Strzelec zastygł nieruchomo. Tylko nieznaczny grymas na obrośniętej twarzy i lekkie drżenie mięśni świadczyły o ogromnym wysiłku.
– Puścić! – Krzyk dowódców utonął w przeciągłym świście. Pięć setek wyostrzonych grotów przeszyło niebo śmiercionośnym ściegiem.
Zwolnione cięciwy z głośnym klaśnięciem uderzyły o skórzane karwasze chroniące przeguby rąk. Pierwsza chmura strzał nie zdążyła opaść, gdy pięćset cisowych łuków wygięło się i rozprężyło ponownie, wyrzucając grad pocisków.
Jadący prosto na rozciągniętą linię krzyżowców mamelucy usłyszeli przenikliwy gwizd, brzmiący niczym szum nadchodzącej ulewy. Szeregi zwinęły się i skotłowały, rażone żelaznym deszczem. Śmierć spadała z nieba i szalała na ziemi pośród strąconych z siodeł jeźdźców i walących się pokotem wierzchowców. Na stratowanym i lepkim od krwi piasku ludzie konali, skowycząc i jęcząc. Przeraźliwie rżały poranione konie.
Wiejący od kilku dni wiatr z północy rozkołysał pierzaste liście palm oszczędzonych przez żołnierskie topory, uniósł w powietrze obłok pyłu i litościwie przykrył delikatnym woalem krwawy obraz rzezi.
Pierwsze szeregi egipskich wojowników gnały dalej, nieświadome masakry za swoimi plecami. Jeźdźcy nachylili drzewca włóczni, w chmurze kurzu błysnęły spiczaste ostrza.
Wielki mistrz zagryzł w podnieceniu wargi na widok żołnierzy w kusych skórzanych kubrakach, którzy wysunęli się z czworoboku piechoty. Wyglądem nie różnili się od pozostałych, ale każdy zamiast łuku trzymał ciężką kuszę. Oparli broń o ziemię, naciągnęli dźwigniami plecione cięciwy i założyli grube bełty.
Cały szereg przyklęknął na jedno kolano, kusze wysunęły się do przodu i niemal równocześnie zgrzytnęły zwolnione spusty. Rozległ się złowrogi wizg lecących grotów.
Wycie i rzężenie ludzi trafionych ciężkimi pociskami oraz ohydny trzask gruchotanych kości słychać było aż na pagórku, gdzie stali templariusze. Nawet przywykli do okropności wojny zakonni rycerze spojrzeli po sobie z niepokojem.
– Zakazana broń! – zauważył któryś.
– Ale skuteczna – odparł Gerard, patrząc, jak saraceńscy jeźdźcy zmieniają się w wał skrwawionych trupów. – A papież zabronił strzelać z kuszy tylko do chrześcijan. To zaś są przeklęci poganie! Oby znaleźli swoje miejsce w piekle!
Jadący z tyłu atakującej grupy mamelucy nie zdołali powstrzymać rozpędzonych wierzchowców i teraz wpadali w kłębowisko miotających się w agonii koni i ludzi.
Tuman pyłu opadał z wolna, odsłaniając równinę zasłaną drgającymi ciałami. Martwi leżeli przyszpileni do ziemi długimi strzałami, które przebiły kolczugi i hełmy równie łatwo jak skórę i mięśnie. Ranni wspierali się na rękach, wlokąc bezwładne nogi, lub przyciskali dłonie do brzuchów i piersi. Niektóre zwłoki, trafione po wielokroć, przypominały monstrualne jeże, z których groteskowo sterczały opierzone drzewca.
Ocalali mamelucy usiłowali umknąć przed śmiercionośną nawałą. Klucząc między wzgórkami trupów, bez litości popędzali spienione konie.
Gonił ich przenikliwy świergot strzał przecinających powietrze i ze stukotem wbijających się w tarcze i zbroje.
Ledwie tuzin broczących krwią wojowników zdołał ujść z pogromu i dotrzeć do namiotów sułtana. Jednego z nich, trzymającego się za przebite na wylot ramię, przyboczni askari przywlekli przed oblicze samego Saladyna.
– Panie, błogosławiony przez Proroka, oby spoczywał w pokoju, nadziejo wiernych... – zaczął zwyczajową przemowę zdyszany mameluk, ale władca, który nie znosił przepychu i próżnych słów, nakazał krótko:
– Mów prędko i nie ukrywaj niczego!
– Wybacz, wielki w sprawiedliwości, pokonali nas. Ich ciężka jazda nie ruszyła się z miejsca, lecz mimo to zamiast zwycięstwa znaleźliśmy śmierć. Wojownicy Franków, którzy przypłynęli zza morza, mają łuki niosące dalej niż nasze. Ich strzały przebijają zbroje niczym jedwab... Tysiąc twoich wojowników leży w pyle i krwi u stóp niewiernych.
Saladyn milczał przez chwilę, przesuwając w palcach paciorki różańca z bladoróżowych pereł.
– A więc tysiąc dusz znalazło właśnie szczęście w Ogrodach Proroka, niech jego duch zaznaje pokoju – powiedział uroczyście, a w jego oczach błysnęły łzy wzruszenia.
Wreszcie odzyskał zwykły spokój.
– Zabrać go do medyków, niech opatrzą mu rany. I trąbić do odwrotu. Jutro też wzejdzie słońce i może Allah ześle nam błogosławieństwo zwycięstwa.
Wyszedł przed namiot i zapatrzył się na bielejące w oddali mury Akki oraz powoli cofające się do obozu wojska chrześcijan. Chmura pyłu na lewym skrzydle nieprzyjaciela zwróciła jego uwagę.
Tuman kurzu rósł. I zbliżał się w jego stronę.
Między poległymi Saracenami kręcili się angielscy łucznicy. Obojętnym ruchem podrzynali rannym gardła i nie czekając, aż ustaną drgawki agonii, wprawnie odcinali sakiewki.
Gerard z Ridefort oderwał wzrok od pobojowiska. Stanął w strzemionach i obejrzał się za siebie. Stu rycerzy zakonnych w ciężkich kolczugach sięgających kolan i z tarczami zarzuconymi na plecy czekało w groźnej ciszy na rozkaz. Poczuł na policzkach ostry powiew wiatru od morza. Przez chwilę patrzył, jak podmuch szarpie chorągwią Templum: czarno-białą szachownicą zwieńczoną krzyżem.
– Seneszalu Gotfrydzie! – zawołał.
– Jestem, wielki mistrzu! – Barczysty rycerz z twarzą przeciętą długą blizną od miecza podsunął się z koniem do przodu. Nie włożył jeszcze hełmu, spod kolczego kaptura swobodnie wysuwały się złociste, kędzierzawe włosy.
– Atakujemy! Stawajcie w szyku!
– Jak każesz, wielki mistrzu. Czy wysłać gońca do króla? Jego ludzie wciąż stoją w miejscu, a także rycerze Szpitala.
– Nie będziemy na nich czekać! Saladyn się cofa!
Dobiegający z daleka zachrypnięty głos rogów i dudnienie bębnów zdawały się potwierdzać jego słowa.
Tekst jest fragmentem książki Marka Orłowskiego „Samotny krzyżowiec. Tom 2. Ścieżki przeznaczenia”:
– Król Gwidon nie chciał dziś atakować – ośmielił się sprzeciwić seneszal. – Tylko część jego oddziałów wyszła w pole. Bez nich jesteśmy za słabi.
– Milcz i słuchaj rozkazów! Nie ty będziesz oceniał siłę rycerzy Świątyni!
Templariusz piastujący godność seneszala, jedną z najwyższych w zakonie, westchnął ciężko. Nieokrzesany charakter wielkiego mistrza dorównywał tylko jego porywczości, ale tego jasnowłosy mnich nie ośmielił się głośno powiedzieć.
– Gotować się do boju! – powtórzył de Ridefort. – Uderzymy na ich piechotę. Nigdzie nie widać saraceńskiej jazdy.
– Może to pułapka... – zaczął Gotfryd, wytrzymując miażdżące spojrzenie przywódcy.
– Jeśli tak się boisz o swoją jasną głowę, sam poprowadzę szarżę! – obraźliwym tonem przerwał mu Gerard.
– Jestem gotów umrzeć w obronie Krzyża, ale ty, mistrzu, nie powinieneś stawać do boju. Sam wiesz dlaczego... Pamiętaj o Tajemnicy – powiedział półgłosem seneszal, z zakonną pokorą przełykając zniewagę. – No i wciąż nie ma wieści od brata Ademara – dodał jeszcze ciszej.
– Przepadł razem z Rolandem de Montferrat niczym kamień rzucony w wodę. I ani słowa od brata Edwarda! Obym się mylił! Oby wszechmogący Bóg na to nie pozwolił, ale lękam się, że na darmo straciliśmy największy skarb Świątyni! A cóż mogło się stać z Czarnym Rycerzem? Mówiono wszak, że sam diabeł nie da mu rady! – wycedził przez zęby wielki mistrz.
– Tym bardziej trzeba zaczekać. Wciąż jeszcze mogą powrócić z dobrymi nowinami. Może nawet jutro...
– Nie będziemy czekać! Każ braciom gotować się do bitwy!
Gotfryd cofnął konia i wjechał między szeregi templariuszy. Gromkim głosem zaczął wydawać rozkazy. Rycerze ściągali z ramion płaszcze, by nie przeszkadzały w walce. Tarcze przesuwali z pleców na lewe ramię. Mocniej ujmowali włócznie.
Na czoło wysunął się brat zwany gonfalonierem, trzymający bojową chorągiew Świątyni. Furkoczący dotychczas na wietrze proporzec oklapł nagle bezsilnie i zawinął się wokół drzewca. Zły znak – pomyślał seneszal i razem z innymi zaczął głośno odmawiać modlitwę.
Tymczasem przeciągłe trąbienie clarionów nawoływało armię chrześcijan do odwrotu. Przemieszane ze sobą czworoboki piechoty i konnych zawracały w stronę obozu. Do jadącego między frankijskimi rycerzami Gwidona z Lusignan przycwałował goniec w czerwono-niebieskim płaszczu narzuconym na kolczugę.
– Templariusze ruszyli w pole, sire ! – rzekł podniesionym głosem, by przekrzyczeć panujący wokół gwar.
– Głupcy! – mruknął król pod nosem i splunął ze złością, patrząc na daleki obłok kurzawy, przewalający się skrajem równiny. – A przecież ostrzegałem mistrza! Arogancki pyszałek. Chce samotnie pokonać Saladyna!
– Poganie ponieśli duże straty – powiedział szpakowaty rycerz na bułanym rumaku, jadący po prawicy króla. Na tarczy miał wymalowaną złotą głowę byka na czarnym tle.
– Dzięki twoim łucznikom, palatynie Henryku.
– Ich piechota się cofa. Templariusze mogą ją rozbić, jeśli ich wspomożemy.
– Saladyn stracił jakieś dziesięć setek lekkiej jazdy. I nabrał szacunku dla angielskich łuków. – Król zaśmiał się głośno. – Jednak wciąż ma armię dwa razy większą od naszej. A ja nie chcę, żebyśmy się teraz wykrwawili pod Akką. Musimy doczekać królów Anglii i Francji
– Jednakże templariusze... – nie dawał za wygraną starszy rycerz.
– Nie! Nie poświęcę dwustu ludzi, żeby ratować stu! Saraceni nie staną do walki z naszą jazdą. Rozproszą się, a mają szybsze i zwrotniejsze konie. Potem zaatakują z tyłu. Widziałem już, jak walczą. Uwierz mi, pod Hittin widziałem dobrze... Uderzyć na ich lekką jazdę ciężkim rycerstwem to jak chcieć maczugą zabić stado os.
– Cóż wiec chcesz robić, sire ? Jeśli nie odeprzesz Saladyna lub szybko nie zdobędziesz miasta, przegrasz. A wtedy opuszczą cię sprzymierzeńcy, którzy oblegają wraz z tobą Akkę. Pozostaniesz samotny i słaby. Pamiętaj, że za murami Tyru wciąż czeka Konrad z Montferratu. Któż go powstrzyma, jeśli zechce sięgnąć po koronę? Twoją koronę, sire ?
W głosie mówiącego nie słychać było groźby, pobrzmiewała w nim raczej troska. Jednak na twarzy króla odmalowała się niepewność.
– Czy i wy mnie opuścicie, palatynie?
– Tylko wtedy, sire, jeśli opuści cię Bóg miłosierny!
– Ale ja odbiorę poganom Akkę! I odzyskam moje królestwo! Tak się stanie! Bóg jest z nami! Deus lo volt ! – krzyknął Gwidon, stając w strzemionach. Nie patrzył więcej za siebie.
– Bóg jest z nami! Bóg tak chce! – powtórzyli najbliżsi zbrojni, potem następni i następni. Przez armię przetoczył się okrzyk głośny jak huk gromu.
– Bóg jest zazwyczaj po stronie zwycięzców – ponuro mruknął Henryk z Szampanii. Nie spuszczał z oczu atakującego oddziału, który minął już środek pola i zbliżał się do stojącej wciąż w miejscu piechoty Saladyna. Palatyn zacisnął dłonie w pięści, widząc, jak za plecami templariuszy pojawiają się dwa obłoki pyłu, odcinając im odwrót.