Tajemnica wykopalisk w Seforis
Pośród dwudziestu wykopalisk archeologicznych prowadzonych w Izraelu i Jordanii Seforis było tym miejscem, w którym po prostu trzeba było być. Te znajdujące się na wysokim wzniesieniu ruiny starożytnego miasta były rajem dla archeologów. W minionych latach odkryto tam szerokie ulice – bo bokach których ciągnęły się rzędy kolumn i piękne mozaikowe chodniki – teatr na cztery tysiące widzów wbudowany w stok wzgórza i akwedukt, podziemne zbiorniki z wodą dla miasta, dwie łaźnie oraz imponujące pozostałości budynków publicznych wieńczących akropol. Krótko mówiąc, odkopano wszystko to, co może wprawić w zachwyt tych, którzy zajmują się wyszukiwaniem niezbitych dowodów z przeszłości.
Jenny Snow, studentka historii starożytnej na uniwersytecie Wellesley, niewątpliwie odpowiadała temu opisowi. Swoje studenckie wakacje spędzała w Seforis w charakterze wolontariuszki. „To będzie sprytne posunięcie – pomyślała. – Taki wyjazd nie tylko dobrze wygląda w CV, ale też jest szansą na odkrycie przy pomocy łopaty nowych ścieżek do przeszłości, co zawsze jest ekscytujące”. Warto dodać, iż ponad połowa pozostałych studentów biorących udział w tych pracach to przedstawiciele płci męskiej, z których część okazywała Jenny, dziewczynie o jasnych miodowych włosach, pięknie wyrzeźbionym ciele, często mającej na sobie jedynie szorty i podkoszulek, takie samo zainteresowanie jak wykopaliskom. Ona jednak nie zwracała na nich uwagi, poświęcając ją w znacznie większym stopniu temu, co znajdywała przy pomocy szpadla i pędzla.
Wielu sławnych archeologów – Ehud Netzer, Eric Meyers, Ze’ev Weiss – prowadziło wykopaliska w Seforis, jednak w tym sezonie kierownictwo nad nimi ponownie przejął James F. Strange. Ten znany profesor Uniwersytetu Południowej Florydy mógł pochwalić się w Seforis imponującymi osiągnięciami. Jenny wciąż pamiętała jego słowa, wypowiedziane w czerwcu, kiedy otwierał sesję i przedstawiał swój zespół nowo przybyłym wolontariuszom, studentom i nie tylko, którzy stanowili mieszankę ośmiu różnych narodowości. Siedzieli wówczas, pamięta to dobrze, w odkopanym teatrze – przypominając publiczność, która usadzona amfiteatralnie dwa tysiące lat wcześniej obserwowała stamtąd przedstawienia.
Na srodek sceny wszedł Strange, krępy, brodaty mężczyzna ubrany w robocze lniane spodnie, sprawiał wrażenie człowieka, który dopiero wrócił z australijskiego buszu. Poprawiając swój skórzany kapelusz – którego szerokie rondo było z jednej strony wygięte do góry – powiedział mocnym głosem:
– Witam wszystkich! Nazywam się Jim Strange. Właśnie rozpoczynamy najbardziej fascynujące wykopaliska w Izraelu!
Jenny początkowo uznała jego stwierdzenie za sympatyczne przechwałki, ale szybko zmieniła zdanie. Strange przeszedł do przedstawienia historii Seforis. W zwięzłej wypowiedzi wskazał wszystkie najważniejsze punkty na mapie przeszłości miasta. Dwa tysiące lat wcześniej, mówił, Seforis zostało zniszczone przez Rzymian, którzy w ten sposób ukarali miasto za to, że jego mieszkańcy odmówili zaakceptowania rzymskiego cenzusu. Niemniej Herod Antypas, syn Heroda Wielkiego, znany choćby z wielu wybitnych dokonań, odbudował miasto, nie szczędząc starań i pieniędzy, po czym uczynił je stolicą Galilei. Dość powiedzieć, że Józef Flawiusz, żydowski historyk z I wieku, nazwał Seforis „perłą całej Galilei”. Zresztą, po zburzeniu Jerozolimy w 70 roku po Chrystusie najwyższa rada żydowska – Sanhedryn – przeniosła się właśnie do Seforis. To tu także skompilowano pierwszą część żydowskiego Talmudu, Misznę.
– Jesteście pod wrażeniem? – zapytał Strange, wcale nie oczekując odpowiedzi, choć niektórzy słuchacze kiwali potakująco głowami, a nawet potwierdzali rzecz głośno. – A zatem odpowiedzcie mi na takie pytanie: kto był najbardziej znanym mieszkańcem Galilei dwadzieścia wieków temu?
Jenny szybko podniosła rękę.
– Jezus z Nazaretu.
– Zgadza się! A jak myślisz, skąd pochodziła Jego matka, Maria?
– Nie… z Seforis? – powiedziała niepewnie.
– Zgodnie z najstarszą tradycją kościelną, tak, z Seforis. A gdzie żyli Maria, Józef i mały Jezus? Odpowiedzcie wszyscy razem…
– W Nazarecie – odparli chórem.
– Dobrze. A gdzie leży Nazaret? Niecałe cztery mile w tym kierunku! – wskazał ręką na południowy wschód. – Innymi słowy, znajdujemy się dokładnie na obszarze, na którym dorastał Jezus.
Gene Hopkins, typ wymuskanego absolwenta Uniwersytetu Princeton, który siedział obok Jenny i bardzo chciał jej zaimponować, podniósł rękę i spytał:
– Czy istnieje jakakolwiek szansa, że Jezus kiedyś tu przybył?
Strange uśmiechnął się, zdjął kapelusz, żeby odpędzić muchy i rzekł:
– Nie tylko „szansa”, jak mówisz, a duże prawdopodobieństwo, powiedzmy 999 na 1000. Właściwie to musiał bywać tu często. Wiadomo, że młody Jezus terminował u Józefa, ucząc się od niego rzemiosła stolarskiego, zatem jeśli Józef, powiedzmy, złamał ostrze piły, przypuszczalnie posyłał Jezusa, aby ten kupił nowe tu, w Seforis. Nazaret był w tamtych czasach tylko malutką wioską, Seforis zaś wielkim miastem. Z widowni zaczęły dochodzić głosy, które ucichły dopiero przy kolejnym pytaniu Strange’a:
– Swoją drogą, co w ogóle Józef robił w Galilei? Przecież pochodził z Betlejem, zgadza się?
Nikt nie odpowiedział.
– Ruszcie głowami! Odpowiedziałem wam na to pytanie dziesięć minut temu.
Jenny nieśmiało podniosła rękę i powiedziała:
– O ile dobrze pamiętam, powiedział pan, że Seforis zostało odbudowane przez Heroda Antypasa. Może… Józef był tu… ponieważ pomagał przy odbudowie miasta?
– Brawo, młoda damo! Bingo! Józef nazywany jest w Ewangeliach tekton, co oznacza nie tylko cieślę, lecz każdego, kto zajmuje się budowaniem czegoś, na przykład także kamieniarza. Antypas zbudował miasto na nowo w zaledwie dwanaście lat, a zatem potrzebował tylu rąk do pracy, ile tylko zdołał znaleźć na swojej ziemi.
– Tak, ale Józef i jego rodzina mieszkali w Nazarecie, nie tutaj – zaprotestował Hopkins z Princeton.
– Oczywiście – przytaknął Strange z protekcjonalnym uśmiechem. – Józef niewątpliwie zapewnił swoim bliskim bezpieczny dom w podmiejskim Nazarecie, sam zaś codziennie pokonywał tę krótką drogę do pracy, a kiedy Jezus podrósł, prawdopodobnie zabierał go ze sobą. W niższych rzędach kamiennego teatru dało się słyszeć jeszcze głośniejszą dyskusję niż wcześniej. Strange wcale tym niezrażony przeszedł do przedstawiania innych intrygujących zagadek, jakie czekały tu na nich, ukryte pod warstwami ziemi. Kończąc, powiedział:
– Zatem, drogi zespole, trzeba wykazać się nie lada fantazją, by zasugerować, że kamienne ławy, na których teraz siedzicie, zostały być może wykute w skale przez Józefa… a może nawet Jezusa. Nasze wykopaliska mogą pomóc uchylić nieco kurtyny i lepiej poznać tak zwane „ciche lata” Jezusa, okres Jego dorastania. W najgorszym przypadku pozwolą nam one lepiej zrozumieć Środowisko, w którym żył. To tyle na początek. Omówimy teraz metodologię naszych prac, a jutro zbadamy cel obecnego sezonu wykopaliskowego: coś, co naszym zdaniem mogło być sklepami położonymi na południe od synagogi.
Jenny szybko przywykła do życia na stanowisku archeologicznym: do spartańskich warunków w budynku, w którym zostali zakwaterowani, po trzy lub cztery osoby w jednym pokoju; do prac wykopaliskowych zaczynających się wczesnym rankiem, kiedy jeszcze nie było tak upalnie jak w ciągu dnia; oraz do mycia znalezionych wyrobów garncarskich popołudniami i słuchania wykładów wieczorami.
Z wolna promienie Śródziemnomorskiego słońca zaczynały ponownie docierać do handlowej dzielnicy Seforis położonej na południe od synagogi, co było skutkiem ostrożnego posługiwania się oskardem, szpadlem, rydlem i pędzelkiem. Usunięto przy tym całe taczki ziemi – przesianej uprzednio w poszukiwaniu artefaktów, a następnie wywiezionej. Pewnego ranka, w czasie przerwy, Jenny poszła przyjrzeć się odkopanej podłodze synagogi na północnym skraju ich sektora. Przepiękna menora – siedmioramienny Świecznik często uznawany za symbol judaizmu – stanowiła centralny element mozaiki ułożonej na świątynnej posadzce. Nacieszywszy nią oczy, już miała wracać do pozostałych członków zespołu, kiedy zauważyła wgłębienie w miejscu graniczącym z chodnikiem przy synagodze. Poprzedniej nocy padało i woda kapiąca bez przerwy z kolumny znajdującej się nad tym punktem wyżłobiła niewielki dołek. Na to wgłębienie padał snop światła i kiedy Jenny pochyliła się, spostrzegła, że na jego dnie zamigotało w słońcu coś, co wyglądało na fragment jakiejś mozaiki. Pobiegła po swój rydel, klęknęła i przystąpiła do kopania.
– Czy możesz mi wyjaśnić, co tu robisz? James F. Strange zaglądał jej przez ramię, a jego skądinąd sympatyczną twarz wykrzywiał teraz nieprzyjemny grymas.
– Co mówiliśmy – pytał – o niedotykaniu jakichkolwiek miejsc na terenie naszych wykopalisk, które nie zostały uwzględnione w planach?
– Przepraszam… profesorze Strange – odparła Jenny. Jej twarz zaczerwieniła się, a do niebieskich oczu zaczęły napływać łzy. – Wydaje mi się, że pod spodem jest fragment mozaiki i po prostu chciałam ją zobaczyć. Ja… ja zapomniałam o zasadach.
– Gdzie? Pokaż mi. Wskazała miejsce, po czym szybko dodała nieco łamiącym się z emocji głosem: – Mogę przysypać wszystko z powrotem i nikt się nie zorientuje. Naprawdę… bardzo mi przykro. Strange zignorował ją. Wziął do ręki rydel Jenny i klęcząc, usunął następną część siedmiocalowej błotnistej skorupy, bezsprzecznie łamiąc swoje własne zasady.
– Jenny, mogłabyś mi podać wiadro – powiedział tonem, jakim wujkowie zwracają się do swoich ulubionych siostrzenic.
Z każdą łopatą piachu, którą Strange wsypywał do wiadra, jego oczy coraz bardziej błyszczały. Teraz poprosił o szeroki pędzel. Jenny pobiegła do swojego stanowiska i wróciła z tym, o co prosił. Profesor ostrożnie zmiótł brud z powierzchni tego, co odsłonił, a na jego ustach zagościł uśmiech.
– Podejdź tu i zobacz, Jenny – powiedział.
Wpatrując się w płaską powierzchnię o średnicy około osiemnastu cali, dziewczyna wykrzyknęła:
– To naprawdę jest mozaika! I zawiera jakiś napis, mam rację?
– Tak… zgadza się. Bądź grzeczną dziewczynką i przynieś mi manierkę z wodą.
Szczęśliwa, że nie odsunął jej od wykopalisk, Jenny wróciła z manierką. Strange natychmiast wylał jej zawartość na mozaikę, która jak gdyby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odzyskała kolory, kontury i dawny wygląd. Przez dłuższą chwilę oboje gapili się na swoje znalezisko osłupiali i oniemiali. Wreszcie Strange stwierdził:
– Inskrypcja jest, moim zdaniem, hebrajska… hebrajska, Jenny! Dotychczas znaleźliśmy tu, w Seforis, kilka fragmentów napisów aramejskich i greckich, ale nigdy hebrajskich. – Co głosi ten napis? Strange analizował tekst przez jakiś czas, po czym pokręcił głową.
– Brakuje kilku kostek mozaiki, więc trudno go odczytać. I nie jestem do końca pewien, czy inskrypcja rzeczywiście jest hebrajska. Ale jeśli tak, musi to być wczesna forma tego języka, ponieważ litery są dość archaiczne.
Po czym chwycił w dłoń Nikona 35 mm, wiszącego dotąd na jego szyi, i zużył całą rolkę filmu, robiąc zdjęcia odsłoniętej inskrypcji pod każdym kątem przy wszystkich możliwych ustawieniach przesłony. Następnie uśmiechnął się szeroko do obserwującej go Jenny i powiedział:
– Musimy teraz zdecydować, czy zwołać tu cały personel, aby wszyscy mogli zobaczyć, co odkryłaś… czy też zasypiemy ponownie mozaikę, żeby nic się z nią nie stało, do czasu aż odcyfrujemy inskrypcję.
Jenny pomyślała przez chwilę.
– To pańskie wykopaliska, panie profesorze – odparła. – Decyzja należy do pana. Strange skinął głową i rzekł:
– Wobec tego może rozważmy argumenty za i przeciw każdej z opcji? Moralnie czuję się zobowiązany do tego, by pozwolić całemu personelowi zobaczyć twoje odkrycie. Inskrypcja może mieć znaczenie niewielkie albo też ogromne. Jeśli jej wartość jest znikoma, nie powinniśmy zatajać jej przed innymi. Jeśli jednak jest duża, informacja o znalezisku może wyciec i ciekawscy wszystko zadepczą. Niestety, w tym momencie nie wiemy, jaka jest waga twojego odkrycia.
– Myślę, że powinniśmy zrobić to, co będzie najlepsze dla artefaktu i co uchroni go przed ewentualnym zniszczeniem.
Strange uśmiechnął się szeroko:
– Miałem nadzieję, że tak powiesz! Potrafisz dochować tajemnicy?
– Oczywiście.
Twarz Jenny rozjaśniła się uśmiechem.
– Świetnie, wobec tego zrobimy tak: mam przyjaciela na Harvardzie, który zna hebrajski i aramejski tak, jakby nauczył się tych języków w przedszkolu. Jest również wybitnym archeologiem i przyjedzie tu pod koniec lata wygłosić kilka wykładów na Uniwersytecie Hebrajskim. Nazywa się Jonathan Weber. Chciałbym, aby właśnie on przyjrzał się naszej mozaice… in situ … i pomógł nam przetłumaczyć tę inskrypcję.
– Wydaje mi się, że słyszałam o nim. Czy to nie on kilka lat temu rozwikłał zagadkę tego tajemniczego szkieletu w Jerozolimie?
Strange skinął głową.
– Ten sam. A teraz, Jenny, pomóż mi przesypać ziemię z powrotem na jej miejsce.
– Czy w takim razie nie ma pan już do mnie żalu, profesorze? W odpowiedzi tylko radośnie ją uścisnął.
Czy to nie Konfucjusz powiedział: „Nawet najdłuższa podróż, choćby miała liczyć sobie tysiąc mil, zaczyna się od jednego kroku”? Początkiem potężnej rzeki Missisipi są kropelki wody w północnej Minnesocie. Historia zwojów znad Morza Martwego, odkrycia o naprawdę „biblijnych proporcjach”, zaczęła się, kiedy pewien młody Beduin, szukając zaginionej kozy, wrzucił kamień do groty w Qumran.
Jenny Snow miała niebawem dołączyć do grona tych, których pozornie nieistotne działania ostatecznie doprowadziły do niezwykłych wprost rezultatów. Jej rydel wbił się bowiem znacznie głębiej niż tylko 7 cali pod powierzchnię ziemi. Wbił się w samą ziemię, odsłaniając mozaikę, która wkrótce stała się kluczowym ogniwem w łańcuchu zdarzeń, jakie ogarnęły świat.
Kilka tygodni wcześniej Jonathan Weber cieszył się urokami porannej jazdy, udając się do swojego gabinetu na harwardzkiej uczelni. W Massachusetts obchodzono właśnie majowe Święto May Day, „ale, o dziwo, nie było słychać żadnego sygnału alarmowego”, stwierdził, podejmując raczej nieudaną próbę rozśmieszenia samego siebie. Jechał wzdłuż Charles River w kobaltowym BMW Z4, tnąc powietrze, które przyjemnie muskało jego twarz. Prowadzony przez niego roadster to jedyny luksus, na jaki pozwolił sobie od czasu, kiedy jego książka Jezus z Nazaretu stała się międzynarodowym bestsellerem. „Ale czy człowiekowi piastującemu szacowne stanowisko profesora studiów bliskowschodnich na Uniwersytecie Harvarda przystoi rozbijać się zabawką pasującą raczej do rozpieszczonego studenta?”. Bił się z tą myślą od czasu do czasu, ilekroć odzywało się w nim jego luterańskie sumienie. „Oto i ono – wyznał w duchu – porządne poczucie winy”. Nikt nie cieszył się z łaski Bożej i odpuszczenia grzechów bardziej niż luteranie, ale radość z nich płynąca była niewątpliwie większa, jeżeli poprzedzała ją solidna porcja wyrzutów sumienia. Kiedy jedna ze studentek, dając wyraz swojemu uwielbieniu, zauważyła, że to niebieskie auto idealnie pasuje do jego oczu i że wygląda jak młody Robert Redford, Jonathan Weber zaniepokoił się, że być może doszło między nimi do niewinnego flirtu. W końcu jednak nauczył się uciszać nieco ten wewnętrzny głos i czerpać więcej radości z życia. Tego ranka pokonanie trasy z domu w podmiejskim Weston na uczelnię zajęło mu dokładnie pół godziny – tak, jak sobie zaplanował. Pokonawszy Charles River, zdążał na północ, ku ulicy Kennedy’ego, ostrożnie manewrując wśród pojazdów jak zawsze licznie opuszczających harwardzki dziedziniec. Nie martwił się o bezpieczeństwo swojego auta, wiedząc, że było w dwójnasób zagwarantowane – dzięki niemieckiej konstrukcji najwyższej klasy i jego nad wyraz ostrożnej jeździe. Odkąd odebrał ten samochód, na jego lśniącej karoserii nie powstała najmniejsza choćby rysa. Na ulicy Mount Auburn na przykład nie pomyślał nawet o przejechaniu na wczesnym żółtym Świetle, lecz zdecydowanie zahamował. I to pewnie było przyczyną jego zguby.
Hamulce zapiszczały, a Jon wbił się w skórzane kremowe siedzenie roadstera. Potem było uderzenie w tył, które niemal wyrzuciło go z fotela. Na szczęście miał zapięty pas, więc poza tym, że był w szoku, nie odniósł żadnych obrażeń. Tego samego nie można było jednak powiedzieć o jego Z4. Na skutek kolizji tył samochodu zyskał kształt, jakiego bynajmniej nie nadali mu monachijscy inżynierowie. Wyskakując niczym oparzony ze swojego auta, Jon ujrzał chudego chłopaka, jak próbował wydostać się z szarego PT Cruisera. żałosne udręczenie wykrzywiało rysy, w tej chwili niemal już purpurowej, twarzy młodego człowieka – i oczywiście maskę jego chryslera. Przed rozpoczęciem rozmowy Jon postanowił spisać numery rejestracyjne samochodu sprawcy zdarzenia. Wtedy właśnie dostrzegł dużą, białą naklejkę z tyłu auta tuż nad jego plastikowym zderzakiem, na której czerwonymi literami było napisane: UWAGA: W SYTUACJI PORWANIA DO NIEBA W SAMOCHODZIE NIE BĘDZIE KIEROWCY!
– Jak widać – Jon wrzasnął na sprawcę stłuczki – w twoim aucie nie było kierowcy: czyżbyś został wzięty do nieba? A jeśli tak, to co, u diabła, robisz z powrotem na ziemi?
– Naprawdę… bardzo przepraszam – wycedził młodzieniec. – Patrzyłem na rzekę, jest taki ładny dzień i po prostu… nie byłem w stanie wyhamować na czas.
Wymieniwszy z chłopakiem niezbędne dane dotyczące ubezpieczenia, Jon zdobył się na kilka miłych słów, próbując uspokoić roztrzęsionego rozmówcę, niewątpliwie studenta jednego z pierwszych lat studiów. Odczuwał niemałą pokusę, by zapytać go, dlaczego kupił tak koszmarną imitację auta w stylu retro, jaką jest PT Cruiser, ale po zastanowieniu zdecydował się tego nie robić.
– Ta twoja naklejka… – powiedział. – Naprawdę wierzysz w to, że możesz zostać porwany do nieba wprost z siedzenia swojego samochodu?
– Jasne, że tak! – chłopak ożywił się i dodał: – Przeczytałem wszystkie książki z serii „Powieść o czasach ostatecznych” i uważam, że…
– Przecież to fikcja!
– Tak, ale oparta na faktach, na tym, co zgodnie z wierzeniami chrześcijan z pewnością wydarzy się na końcu dziejów.
– Ale nie wszystkich! – zaprotestował Jon. – Proszę, moja wizytówka. Może wpadniesz kiedyś do mojego gabinetu i o tym porozmawiamy?
– Chętnie – odpowiedział młody człowiek, wreszcie nieśmiało się uśmiechając. – Jeszcze raz bardzo, bardzo przepraszam za to, co się stało!
W drodze do swojego gabinetu, który znajdował się w niedużej odległości od nieśmiertelnego kampusu Harvardu, Jon odczuwał gniew – nie tyle z powodu obtłuczonego BMW, co obsesji na punkcie końca Świata ogarniającej nawet studentów uniwersytetu, a przynajmniej jednego z nich, który skądinąd okazał się nie najlepszym kierowcą. Tego samego poranka Weber był jeszcze umówiony na wywiad z dziennikarzem „Newsweeka”, w trakcie którego zamierzał być spokojny, obiektywny i tolerancyjny. Teraz zastanawiał się, czy będzie to możliwe.
Dokładnie o 10:30 usłyszał pukanie do drzwi swojego gabinetu. W progu stał wysoki, elegancki mężczyzna, Kenneth L. Woodward, wieloletni redaktor działu religijnego „Newsweeka”, który przyjechał do Cambridge, aby przeprowadzić wywiad z Jonem na temat ogarniającej Amerykanów obsesji na punkcie końca Świata. Rozmówcy znali się dobrze, jako że nie był to ich pierwszy wspólny wywiad.
– Wiesz doskonale, jaka jest procedura, prawda, Jon? – powiedział Woodward, otwierając swoją teczkę, wyjmując z niej dyktafon i kładąc go na niewielkim stoliku pomiędzy nimi. – Prześlę ci kopię do autoryzacji, zanim opublikujemy wywiad. Nie jest to regułą, ale dla czepialskich profesorów robię wyjątek!
Jon zachichotał.
– Dopilnuj tylko, aby moje słowa były zrozumiałe!
– To nigdy nie jest łatwe w twoim przypadku!
– Nie wątpię! – odparł Jon. – Ale właściwie dlaczego wybrałeś mnie? Co twoim zdaniem mogę wnieść do waszego numeru?
– To chyba oczywiste! Czy to nie ty jesteś „człowiekiem, który uratował chrześcijaństwo”, kilka lat temu odkrywając prawdę o tym tajemniczym szkielecie? Od tego czasu chrześcijański świat jest ci niewymownie wdzięczny, więc sądzę, że czytelnicy chętnie dowiedzą się, co masz do powiedzenia na poruszany przez nas temat.
Jon uniósł ręce w geście dezaprobaty.
– Nie przypominam sobie, abyś kiedykolwiek miał skłonność do przesady, Ken. Po co to zmieniać? Ale zobaczmy, czego dowiedziałeś się do tej pory.
Woodward odchrząknął i zaczął:
– Cóż, zapewne domyślasz się, jaki jest cel podjęcia tego problemu i jestem pewien, że znasz statystyki: wiele milionów sprzedanych egzemplarzy książek z serii „Powieść o czasach ostatecznych” i zwiększająca się z dnia na dzień liczba fanatyków teorii o rychłym końcu świata.
Dziennikarz zrobił krótką pauzę dla zwiększenia efektu dramatycznego, po czym podjął temat na nowo:
– Takiego poruszenia nie było od czasów ukazania się książki Hala Lindseya The Late Great Planet Earth. Była ona, jak zapewne pamiętasz, największym światowym bestsellerem lat siedemdziesiątych, nie licząc Biblii. Mówiąc wprost, chcielibyśmy, abyś przedstawił krytykę wszystkich tekstów dotyczących końca świata – tak publikacji naukowych, jak i literatury fantastycznej. Autorzy cyklu „Powieść o czasach ostatecznych” oparli serię swoich książek nie tylko na własnych pracach badawczych poświęconych problemowi prorokowania, ale również na pismach Hala Lindseya, Johna Walvoorda i innych ekspertów od przepowiadania przyszłości.
– Zgoda. Zrobię to – powiedział Jon. – Ale prawdopodobnie będziesz musiał nadać moim słowom nieco łagodniejszy ton. Wiesz dobrze, jaki mam niewyparzony język.
– Nie ma powodów do obaw. Skonsultujemy się w tej sprawie z naszymi prawnikami.
Po tych słowach Jon przeszedł do przedstawienia popularnych teorii głoszonych przez entuzjastów prorokowania z największą bezstronnością, na jaką było go stać. Koniec świata według ich scenariusza rozpocznie się od tzw. «Pochwycenia» albo «Porwania Kościoła», w trakcie którego prawdziwi chrześcijanie zostaną wzięci z ciałem do nieba, zaś ich niewierzący krewni i przyjaciele pozostaną na ziemi, gdzie otrzymają drugą szansę na to, by szczerze uwierzyć. Wówczas nastąpi siedmioletni okres «Wielkiego Ucisku», podczas którego zarówno nowo nawróceni, jak i niewierzący będą straszliwie doświadczani, częściowo przez Antychrysta, mającego zwierzchność nad rządzącymi całym Światem – w którym będzie obowiązywała jedna waluta – i sprawującymi władzę nad poddanymi, którzy otrzymali „znamię”. Jon zamyślił się, po czym dodał, że niektórzy specjaliści od proroctw twierdzą, że do «Porwania Kościoła» dojdzie w trakcie siedmioletniego okresu «Wielkiego Ucisku» bądź wraz z jego zakończeniem. Następnie, i tu wszyscy są zgodni, rozegrana zostanie ostateczna i straszliwa bitwa pod Armagedonem. Dopiero wtedy Jezus powróci na ziemię, dając początek «Millennium» – tysiącleciu swojego panowania, po którym odbędzie się Sąd Ostateczny. W tych scenariuszach pojawiają się, uzupełnił Weber, tajemniczy Świadkowie, bestie, demony i postacie apokaliptyczne wspominane przez Ezechiela, Daniela czy Św. Jana w Apokalipsie.
– Chrześcijanie zgadzają się z teorią mówiącą o powtórnym przyjściu Chrystusa – kontynuował Jon – ale nie z resztą tych twierdzeń. Opierają się one w istocie na zbyt dosłownym odczytaniu bezsprzecznie symbolicznych fragmentów Biblii. Poza tym znaczna część tekstów publikowanych obecnie jest także śle tłumaczona, błędnie interpretowana lub nieodpowiednio wykorzystywana – to, co dotyczyło pierwszego stulecia, odnoszone jest do XXI wieku. Chwileczkę… – Jon na moment przerwał – może to okaże się pomocne.
Weber podszedł do swojego biurka, wyjął z jego Środkowej szuflady sporą plastikową kartę i podał ją Woodwardowi.
– Człowiek naprawdę nie może już nadążyć za tymi teoriami bez odpowiednich schematów. Tak więc pierwszy istotny pogląd – mówił Jon – to «premillenaryzm dyspensacjonalistyczny». Ten punkt widzenia cieszy się największą popularnością w ostatnim czasie i większość ekspertów od proroctw przedstawia zgodny z nim przebieg wydarzeń. Te niżej mają, moim zdaniem, coraz bardziej biblijny charakter, a najbardziej osadzony w Biblii z nich wszystkich jest amillenaryzm. Jest to sąd, jaki Kościół wygłasza przypuszczalnie od momentu swojego powstania. Zgodnie z nim określenie „tysiąc lat” ma znaczenie czysto symboliczne i odnosi się do okresu triumfu chrześcijaństwa. Dlatego nie rozumiem, skąd pomysł, by brać ów zapis literalnie. Tysiąc lat to przecież kropla w morzu w porównaniu z wiecznością!
– Czy mógłbyś przedstawić konkretne liczby w odniesieniu do tych poglądów? – zapytał Woodward.
– Jak wielu chrześcijan wierzy w poszczególne wersje wydarzeń?
Jon pomyślał przez chwilę, po czym pokręcił głową i powiedział:
– Nie mogę podać ci dokładnych danych, ale przeważająca większość chrześcijan na całym Świecie wierzy w amillenaryzm, pozbawiony zbędnych elementów wariant umieszczony na samym dole.
– Naprawdę? – na twarzy Woodwarda odmalowało się zdziwienie.
– Katolicyzm odcina się od millenaryzmu, czyli już mamy nieco ponad miliard, a to połowa całego świata chrześcijańskiego. Podobnie rzecz się ma z Kościołem prawosławnym, którego wierni to kolejne 350 milionów osób. Od tych teorii odżegnują się także luteranie, członkowie Kościołów episkopalnych, ewangelicko-reformowanych i prezbiterianie. To samo…
– Okay, zrozumiałem. Swoją drogą, czy to prawda, że niektórzy wizjonerzy wprowadzają zmiany do głoszonych przez siebie teorii w kolejnych wydaniach swoich książek, wiedząc, że ich wcześniejsze przepowiednie się nie sprawdziły?
Jon skinął twierdząco głową. Woodward zmarszczył brwi i spytał:
– Jest na to jakieś antidotum? Może napisałbyś książkę i rozprawił się z tymi szarlatanami?
– Nie ma takiej potrzeby. Istnieje wiele wspaniałych publikacji, których autorzy zadają kłam co bardziej niedorzecznym twierdzeniom, opierając się na solidnych dowodach biblijnych i dogłębnych badaniach naukowych.
– Jakieś przykłady?
– Anthony Hoekema i jego The Bible and the Future, Gary DeMar – End Times Fiction czy Coming Again – But When? Jerry’ego Newcombe’a. Oczywiście swoje niepochlebne zdanie na temat obsesji na punkcie różnych przepowiedni wyrażam też w swojej książce
o Jezusie.
– Czy wyznawcy chrześcijaństwa zawsze mieli tak różnorodne poglądy na kwestię końca świata?
– Bynajmniej! W swojej książce The Rapture Plot Dave MacPherson pisze, że dyspensacjonalistyczna teologia jest czymś zupełnie nowym w stosunku do całej historii Kościoła.
– Nowym? – drążył temat Woodward. – Jak nowym?
– Otóż pewna dziewczynka, Szkotka, Margaret MacDonald twierdziła, że w 1830 roku doznała wizji, zaś wędrowny ewangelista J. N. Darby przypisał to widzenie sobie i opowiedział o nim przedstawicielom dziewiętnastowiecznego amerykańskiego Kościoła, którzy mu, Śmiem stwierdzić, na nasze nieszczęście uwierzyli. Amerykański kaznodzieja Cyrus Scofield opracował wydanie Biblii odpowiadające poglądom Darby’ego. Dość powiedzieć, że liczni ewangelicy wciąż jeszcze nie zawrócili z tej eschatologicznej ślepej uliczki. Sądzą, jak mniemam, że Kościół mylił się przez osiemnaście stuleci!
Obaj mężczyźni zachichotali, po czym na twarzy Woodwarda, zadającego kolejne pytanie, powoli zaczął pojawiać się szeroki uśmiech:
– A co z tym ewangelistą z południa, który zyskał sobie tak wielu zwolenników, doktorem Melem Mertonem? Nie wspomniałeś o nim.
– Melvin Morris Merton! – Jon nawet nie krył swej niechęci. – Trzy razy M jak Mistrz! To on nazwał mnie Antychrystem w czasie kryzysu związanym z pracami w Rama w Izraelu! Merton i jego współpracownicy zamienili koniec świata w biznes chałupniczy, rozpowszechniając swoje teorie w telewizji i w radiu, za pośrednictwem publikacji książkowych i prasowych, a także nagrań.
– W swojej ostatniej książce Merton twierdzi, że zaprzeczasz powtórnemu przyjściu Chrystusa na ziemię.
– To nieprawda – obruszył się Weber. – Nie zgadzam się jedynie ze scenariuszem przedstawianym przez Mertona. Jego reakcja to standardowa odpowiedź samozwańczych proroków na wszelkie próby kwestionowania ich wizji przyszłości. Większość z nich zaczyna od przerażających zdarzeń, które Jezus zapowiedział na Górze Oliwnej, ignorując fakt, że Chrystus mówił wówczas o Jerozolimie. Co więcej, ci szarlatani utrzymują, że wydarzenia te nastąpią wkrótce, prawdopodobnie jeszcze za naszego pokolenia. Nie mają racji! Już do nich doszło, kiedy Rzymianie podbili Jerozolimę. „Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie”, powiedział Jezus mniej więcej w 33 roku, a Jerozolima rzeczywiście została zburzona trzydzieści siedem lat później, w roku 70. Cóż za doskonałe wypełnienie przepowiedni! Problem w tym, że ta banda pseudoproroków przenosi większą część tych zapowiedzi z I wieku do XXI! Tymczasem wszystkie fragmenty Biblii zawierające proroctwa należy interpretować z uwzględnieniem ich historycznego kontekstu, a nie odnosić do tego, co dzieje się dwa tysiące lat później.
– W porządku – drążył Woodward – skoro negatywne przepowiednie spełniły się, gdy doszło do zniszczenia Jerozolimy, co z pozytywami wydarzeniami, które Jezus obiecał wiernym: ze zbawieniem, z nowym niebem i nową ziemią?
– Wszystkie one, łącznie z «Porwaniem Kościoła», powiązane są z powszechnym zmartwychwstaniem umarłych, którego należy oczekiwać na końcu czasów, kiedy to Jezus powróci na ziemię. Kościół zawsze to rozumiał, czego dowodem są słowa zawarte w wyznaniu wiary: „Wierzę (…) w ciała zmartwychwstanie i żywot wieczny. Amen”. Takie właśnie jest chrzescijańskie Credo: klarowne, wysublimowane, proste… bez zbędnych elementów, którymi mogłaby się karmić wybujała wyobraźnia niektórych mędrków z dziewiętnastego i dwudziestego wieku.
– A co z twierdzeniem Mertona, że do «Pochwycenia Kościoła» dojdzie w Nowy Rok za trzy lata i że Jezus powróci dokładnie siedem lat później?
– Pozostawię je bez komentarza. Fałszywi prorocy żyli w czasach biblijnych i żyją dziś. Ktoś obliczył, że od początków istnienia Kościoła „bliskie przyjście” Jezusa przepowiadano 1 338 razy, za każdym razem błędnie, rzecz jasna. Pamiętaj, to Jezus powiedział: „Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani Syn – ani współcześni prorocy wieszczący dzień zagłady – tylko Ojciec”.
– Jakoś nie mogę przypomnieć sobie, z której Ewangelii pochodzi jeden z fragmentów twojego cytatu – stwierdził Woodward, puszczając oko do swojego rozmówcy. – Czy zatem Mertona można nazwać fałszywym prorokiem?
– Owszem, ale jeśli zamierzasz powoływać się na moje słowa, lepiej przedstaw je jako opinię, nie stwierdzenie faktu. W przeciwnym razie Merton może zechcieć ciągać mnie po sądach. Raz już nazwał mnie „apostołem arogancji”, choć akurat w tym przypadku ma dużo racji!
Woodward zaśmiał się i powiedział: – Cóż, Jon, myślę, że tyle informacji mi wystarczy. Chciałbyś jeszcze coś dodać?
– Tylko jedno, na ogół jestem bardzo tolerancyjny wobec odmiennych od moich interpretacji Pisma Świętego przedstawianych przez prawdziwych egzegetów, ale nie wobec tych prezentowanych przez pseudoproroków takich jak choćby Merton. On i jemu podobni wyrządzają krzywdę chrześcijaństwu, i to na wiele sposobów. Po pierwsze, ludzie przywiązują tak dużą wagę do apokaliptycznych przepowiedni, że czasem wpadają w panikę i przygotowują się na koniec Świata, mimo że nie ma takiej potrzeby. Pamiętasz szaleństwo związane z zakończeniem roku 1999? Nawet niektórzy cieszący się szacunkiem chrześcijańscy przywódcy ostrzegali wiernych przed „wielkim problemem Y2K”, radząc im, by przygotowali zapasy żywności. Jeśli zaś chodzi o tragedię w Ruby Ridge w stanie Idaho… no cóż… w domu Vicki i Randy’ego Weaverów funkcjonariusze FBI znaleźli mnóstwo budzących niepokój książek i artykułów dotyczących proroctw…
– Co może wyjaśniać ich apokaliptyczne poglądy i styl życia – wtrącił Woodward, jednocześnie zapisując coś w swoim notatniku.
– Okay, to tylko jedna para – Jon podjął temat na nowo. – Ale co z całymi ruchami jak choćby „Pierwsi millenaryści Izraela”, którego zwolennicy są absolutnie proizraelscy i antyarabscy, mimo że większość chrześcijan w Ziemi Świętej to Arabowie? Ludzie ci chcą, aby w Jerozolimie powstała nowa Świątynia, w której mógłby zasiąść Antychryst. Miałoby to doprowadzić do nastania dni ostatecznych i triumfalnego powrotu Jezusa. Tak jakby biedny Jezus potrzebował naszej pomocy!
– Rozumiem. Coś jeszcze?
– Po drugie – Weber najwyraźniej znowu się nakręcał – co dzieje się z tymi, którzy uwierzyli w przepowiednie, a one się nie spełniają? Część z tych ludzi czuje się rozczarowana i porzuca wiarę z niesłusznych powodów. Po trzecie, istota chrześcijaństwa, Ewangelia Jezusa Chrystusa, zostaje wyparta, a jej miejsce zajmują amatorskie przepowiednie dotyczące przyszłych wydarzeń. I wreszcie, większość z tych proroctw opartych na błędnym rozumowaniu obraża naszą inteligencję. Jaka myśląca osoba może wierzyć w Boga, który z zadowoleniem obserwuje rozbijające się samoloty, tylko dlatego, że zdecydował się zabrać chrześcijańskich pilotów do nieba wprost z kokpitu? Kto traktuje poważnie scenariusz, zgodnie z którym Rosja atakuje Izrael, ale rosyjskie bomby eksplodują, nie wyrządzając żadnych szkód? Jak można wierzyć w to, że siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych zostanie przeniesiona z Nowego Jorku do Babilonu, obecnie stanowiska archeologicznego w Iraku, lub że unicestwione zostaną miliony ludzi w trakcie straszliwych…
– Już dobrze, już dobrze! – Woodward uniósł ręce na znak, że się poddaje. – To nie ja jestem autorem tych bzdur!
– Przepraszam cię, Ken. Trochę mnie poniosło –
uspokoił się Jon. – Koniec z nawracaniem wierzących! Woodward uśmiechnął się, odłożył notes i spytał:
– Swoją drogą, czy można powiedzieć coś pozytywnego o tych niby-prorokach? Tak dla równowagi.
– Jasne – odparł Jon, kiwając głową. – Wierzę, że mimo wszystko są oni prawdziwymi chrześcijanami. Ponadto wielu z nich, między innymi Lindsey, La-Haye czy Jenkins, z pewnością dowiodło, że chrześcijańscy autorzy nie są już zamknięci w ewangelicznym getcie, jak to było w przeszłości, dziś bowiem ich książki zajmują pierwsze miejsca na świeckich listach bestsellerów!
– Trudno się nie zgodzić. Myślę, Jon, że na tym zakończymy.
– W porządku. Aha, tym razem nie musisz mi przesyłać kopii do autoryzacji.
– Dziękuję za zaufanie! I za rozmowę, oczywiście.
Artykuł w „Newsweeku” ukazał się trzy tygodnie później. W górnej części okładki magazynu widniał wytłuszczony tytuł – Koniec jest już bliski?, a pod nim znajdowały się ilustracje ukazujące bestie, potwory, Antychrysta, wybuchające wulkany, spadające gwiazdy, różnego rodzaju demony i udręczonych wiernych. „Artykuł Woodwarda jest na naprawdę wysokim poziomie – pomyślał Jon – zacytował autorytety obu stron sporu dotyczącego przepowiedni o końcu świata.” Co więcej, z zadowoleniem stwierdził, że jego wypowiedzi tworzyły w znacznej mierze rdzeń całego tekstu. Woodward wiernie przytoczył jego krytyczne uwagi, pomijając jednak nieoficjalne komentarze na temat Melvina Morrisa Mertona.
Przez kolejne dni w gabinecie Jona urywały się telefony, z minuty na minutę zwiększała się liczba pozostawionych wiadomości głosowych i elektronicznych, a także faksów i listów od ludzi, z których dziewięciu na dziesięciu podzielało jego punkt widzenia. Jedną z pierwszych osób, które zadzwoniły do Jona, był jego ojciec Erhard Weber, pastor kościoła luterańskiego pod wezwaniem Św. Jana w Hannibal, stan Missouri. Ten szczupły, białowłosy patriarcha nie chciał nawet my1)śleć o przejściu na emeryturę. Na szczęście kongregacja przystała na to, aby ów niezmiennie aktywny sługa Boży kontynuował pracę, pomimo że miał już ponad siedemdziesiąt lat, ba, kongregacja wręcz zapowiedziała, że nie pozwoli mu odejść na emeryturę. Choć Weber senior był dumny z osiągnięć swojego syna, nie szczędził mu krytyki, jeśli zauważył jakiekolwiek błędy w jego sposobie myślenia lub działania.
– Dziękuję ci, Jonathanie, za to, że rozprawiłeś się z tymi ludźmi od przepowiedni! – powiedział przez telefon. – Miałem ich już serdecznie dość!
– Czyżby obsesja na punkcie końca świata dawała ci się we znaki?
– O, tak! Od czasu World Trade Center i pozostałych ataków terrorystycznych, jakie miały miejsce w innych częściach Świata, gorączka związana z «Wielkim Uciskiem» i «Pochwyceniem» coraz bardziej przybiera na sile, dotykając nawet niektórych spośród naszych członków, po których można by oczekiwać większego rozsądku. W ostatnią niedzielę wygłosiłem kazanie na temat obłędu na punkcie dni ostatecznych. I wyobraź sobie, że nawet taka zagorzała luteranka jak Irma Fischman podeszła do mnie po nabożeństwie, aby powiedzieć, że nie zgadza się ze mną w tej kwestii. Cóż, jak się dowiedziałem, brała udział w spotkaniach biblijnych osobliwej grupy, do której należą wierne różnych wyznań, i tamtejsze ekstremistki zaraziły ją swoimi poglądami.
Poza licznymi pochwałami, które Jon otrzymał po ukazaniu się artykułu, pojawiło się również kilka głosów krytycznych. Ci, którzy mieli odmienne zdanie od jego, często zaczynali swoje listy od uprzejmych zwrotów: „Szanowny Panie Diabelskie Nasienie”, „Do świętokradzkiego szydercy w jego bastionie niewiary” i innych równie ujmujących określeń. „Całe szczęście – pomyślał Jon – większość chrześcijan nie postradała jeszcze zmysłów”. Było to wystarczającą pociechą dla kogoś, kto skądinąd wcale pocieszenia nie potrzebował.
Tym zaś, czego potrzebował i na co czekał, była wiadomość od Shannon Jennings, o której nie potrafił zapomnieć, odkąd pojawiła się w jego życiu kilka lat wcześniej, kiedy to brał udział w wykopaliskach archeologicznych w Izraelu. Była wybitnym archeologiem, wspaniałą przyjaciółką i… namiętną kochanką – słowem, prawdziwą bratnią duszą.
Shannon wróciła do Izraela, gdzie przygotowywała suplement do końcowego sprawozdania z prac wykopaliskowych, które prowadziła wspólnie z ojcem na terenie położonym na północ od Jerozolimy, zwanym Rama. W trakcie owych wykopalisk odkryto pochodzący sprzed dwóch tysięcy lat szkielet, prócz tego były one początkiem wstrząsającego doświadczenia dla Jona i Shannon. Weber poprosił, aby zdobyła egzemplarz zagranicznej edycji „Newsweeka”, kiedy już numer się ukaże. W końcu otrzymał e-maila świadczącego o tym, że nie zapomniała o jego prośbie.
Dlaczego zamiast tych wszystkich okropnych potworów nie umieścili na okładce Twojego zdjęcia?! Ten bies czy inny, co za różnica?! Cieszę się, że pokazałeś tym „prorokom”, gdzie jest ich miejsce, choć uważam, że byłeś dla nich zbyt łagodny. Ja nazwałabym ich na przykład lubującymi się w sensacjach jasnowidzami albo wstrętnymi wyroczniami. Ewentualnie żałosnymi wieszczkami. Niemniej jestem pewna, że i tak zbili fortunę na tych swoich książkach, których tak naprawdę powinni się wstydzić. Nie potrafię tylko zrozumieć, dlaczego ktokolwiek, kto może się pochwalić ilorazem inteligencji powyżej 65 punktów, w ogóle je kupuje.
„Jaka szkoda, że Shannon bywa taka powściągliwa w swoich uczuciach – przemknęło przez myśl Jonowi. – Gdyby tylko potrafiła wyrażać je równie szczerze jak swoje poglądy!”.
Kilka tygodni później w drzwiach gabinetu Jona pojawił się krępy, Śniady mężczyzna z zaokrąglonym brzuszkiem. Z wymuszonym uśmiechem na twarzy zapytał, czy rozmawia z doktorem Jonathanem P. Weberem.
– Przyznaję się, to ja – odpowiedział Jon.
Mężczyzna wcisnął mu do ręki dwa dokumenty i rzekł:
– Oto wezwanie do stawienia się przed sądem pierwszej instancji dla stanu Nowy Jork, a także informacja o postawionym panu zarzucie. Życzę miłego dnia! W tej samej chwili doręczyciel odwrócił się i wyszedł.
Jon otworzył przesyłkę: Melvin Morris Merton pozywał jego i tygodnik „Newsweek” o pomówienie, zniesławienie i naruszenie dobrego imienia, żądając 38 milionów dolarów odszkodowania.