Tadeusz Pietrzykowski – sportowiec z duszą artysty
Zobacz także:
- Bił Niemców jak chciał. tadeusz Pietrzykowski - legendarny pięściarz z obozu Auschwitz
- „Jego przeciwnicy po prostu nie mogli go trafić”. Rozmowa o filmie „Mistrz” z reżyserem Maciejem Barczewskim
Magdalena Mikrut-Majeranek: Do tej pory na rynku wydawniczym ukazała się m.in. publikacja Andrzeja Fedorowicza pt. „Gladiatorzy z obozów śmierci”, przedstawiająca obozowe życie sław boksu. Jednakże książka „Mistrz. Tadeusz „Teddy” Pietrzykowski” jest wyjątkowa, bo oparta na rękopisach samego Tadeusza Pietrzykowskiego, które wzbogaciła Pani osobistymi wspomnieniami. No właśnie, jak wspomina Pani ojca?
Eleonora Szafran: Tata był odważnym, czułym na krzywdę innych ludzi i bardzo uczuciowym człowiekiem. Dla mnie był po prostu tatą, który mnie kochał, poświęcał mi mnóstwo dużo czasu, wpajał mi ideały i opowiadał mi swoją historię.
W Bielsku był postacią znaną i szanowaną. Podczas premiery filmu „Mistrz”, która odbyła się w tutejszym Heliosie, obecnych było wielu jego uczniów z lat 60., kiedy pracował w Szkole Podstawowej nr 12. Z ich ust padły przepiękne słowa. To było bardzo wzruszające spotkanie. Ojciec bardzo lubił Bogdana Dubiela, który tak pięknie nakreślił kim tata był dla niego i jego kolegów. To przemówienie to był prawdziwy wyciskacz łez.
Mogę spointować, że tata był bohaterem uniwersalnym, chociaż sam siebie nigdy w ten sposób nie nazywał. Był odważny, walczył o życie swoje i innych, bo dzięki wygranym walkom dostawał pożywienie, którym dzielił się z innymi. To wszystko obrazuje jego człowieczeństwo i jego spryt.
M.M.-M.: Dlaczego tak długo czekali Państwo z wydaniem książki
E.Sz.: Założenie było takie, że film „Mistrz”, opowiadający o dziejach mojego taty, będzie miał swoją premierę razem z premierą książki. Muszę powiedzieć, że cały czas poznawałam historię taty. Ciągle pojawiały się nowe wątki, co chwilę znajdowałam nowe informacja, dlatego ten proces powstawania książki był długi. Pomimo tego, że udało mi się zgromadzić dużo materiałów, ciągle odkrywałam kolejne, a pisanie przedłużało się.
M.M.-M.: A dlaczego Pani tata sam nie wydał swoich wspomnień?
E.Sz.: Próbował, ale nie udało mu się zrealizować tego marzenia. Kiedy w 1946 roku wrócił do Warszawy, miał już spisane wspomnienia. Jednakże swoje zapiski przekazał jednemu z kolegów. Nie wymienił nigdy jego nazwiska, ale prawdopodobnie był to ktoś, kto także przebywał w obozie w Auschwitz. To on zasugerował ojcu, że lepiej będzie, gdy te wspomnienia nie ujrzą światła dziennego. Później przez lata w swoim słynnym, zielonym brulionie ojciec zamieszczał różne zapiski.
Drugi moment ważny dla powstania książki miał miejsce w latach 80., kiedy jednemu ze swoich znajomych z Warszawy, który wyemigrował do Danii przesyłał listy, w których opisywał swoje wspomnienia. Miał nadzieję, że zostaną tam wydane w formie książki. Publikacja przechodziła z rąk do rąk, nawet przez związki kombatantów, ale finalnie nie udało się jej wydać. W 1988 czy 1989 ojciec zaprzestał wysyłania listów do Danii, kontakt z tamtym znajomym urwał się, a książka się nie ukazała. Kiedy w 2016 roku znalazłam jego „pamiętnik”, mąż zdopingował mnie do wydanie książki i w końcu się udało.
M.M.-M.: Tadeusz Pietrzykowski przed wojną trenował u znanego pięściarza Feliksa Stamma, a jak doszło do tego, że w obozie koncentracyjnym stanął na ringu?
E.Sz.: Tata trafił do obozu, ponieważ został złapany na granicy węgiersko-jugosłowiańskiej, w pobliżu miasta Pecz. Przedzierał się do polskiej jednostki wojskowej we Francji, gdzie chciał walczyć. Został jednak aresztowany i przewieziony do Polski. Początkowo więziono go w Muszynie, później w Nowym Sączu, w końcu trafił do Tarnowa, a stamtąd do Auschwitz.
Do obozu został przewieziony 14 czerwca 1940 roku. Pierwszy rok pobytu w Auschwitz był bardzo ciężki. Uczestniczył w budowaniu obozu, a praca ta była wycieńczająca. W wyobraźni więźniów obóz jawił się jako piekło. Sytuacja zmieniła w 1941 roku, kiedy zaaranżowano jego pierwszą walkę z kapo Walterem Dunningiem. To było dla taty „być albo nie być”. Obawiał się tego, co się stanie, kiedy uderzy Niemca, ponieważ w tamtym czasie ludzie ginęli jak muchy, a egzekucje odbywały się non stop. Tata postanowił zaryzykować. Stanął w ringu przy obozowej kuchni i zawalczył o kromkę chleba. Miał olbrzymi doping ze strony kolegów, choć i oni obawiali się reakcji ze strony Niemców. Kiedy pojawiła się pierwsza krew, walka została przerwana. Dunning uznał zwycięstwo taty. Chyba zobaczył w nim wtedy prawdziwego boksera. Jednym słowem zachował się fair wobec taty. Dał mu jedzenie.
Później dzięki niemu i jeszcze jednemu kapo - Ottonowi Küsselowi - tata dostał się do innego komanda, gdzie pracował ze zwierzętami. Mógł trenować i pić mleko, co było ważne, bo nie każdy mógł liczyć nawet na parę łyków mleka. Zwierzęta, głównie świnie, dostawały ziemniaki i on też się nimi posilał. Jedzenie było istotne, żeby mieć siłę i nie umrzeć z wycieńczenia podczas walki. Konieczne było zarówno dobre odżywianie, jak i treningi.
Tata walczył nie tylko z więźniami, ale też z niemieckimi kapo czy z Polakami. Ludzie, którzy trafiali do KL Auschwitz podlegali selekcji. Niemcy wyłapywali sportowców. Traktowali kluby bokserskie jako ośrodki patriotyzmu polskiego, a członków przewozili do obozów, gdzie sportowcy angażowani byli do walk bokserskich. To nie były starcia na śmierć i życie, ale tacie codziennie towarzyszyły dylematy. Zdawał sobie sprawę z tego, że ma przewagę nad innymi więźniami, których wytypowano do walki. Nie chciał ich znokautować czy skrzywdzić. Musiał wypośrodkować, żeby walka była wygrana, ale żeby nie doszło do śmierci przeciwnika.
M.M.-M.: Które walki były najważniejsze dla Pani taty?
E.SZ.: Tata stoczył wiele walk w obozach, ale dwie uznawał za najważniejsze. Na pewno można do nich zaliczyć pierwszą stoczoną z Walterem Dunningiem w KL Auschwitz oraz walkę w Neuengamme z Hammerschlagiem, bokserem ukrywającym się pod takim pseudonimem. Mówiło się, że nazwano go tak dlatego, że jego ciosy rzeczywiście przypominały uderzenia młota. Był dużo cięższy od taty, więc starcie nie było łatwe, ale pozycja taty jako boksera była już wówczas ugruntowana. Pierwszą walkę z Hammerschlagiem tata zremisował, a drugą wygrał, pomimo tego, że bokser wielokrotnie odgrażał się, że rozłoży tatę na łopatki. Tak się jednak nie stało.
M.M.-M.: Tadeusz Pietrzykowski należał do ruchu oporu zorganizowanego w obozie Auschwitz przez rotmistrza Witolda Pileckiego. W książce zaznaczyła Pani, że właśnie ta znajomość mogła zaważyć na powojennej karierze ojca. Czy spotkały go reperkusje?
E.Sz.: Wiem, że musiał opuścić Warszawę. Na pewno był niewygodną osobą, niepoprawną politycznie. To, co zastał po wojnie w Polsce na pewno go zbulwersowało. Nie tak wyobrażał sobie kraj, za który cierpiał. Wszystkie jego ideały w tamtym momencie runęły. Kiedy w 1947 roku aresztowano Witolda Pileckiego, a w 1948 skazano go na śmierć, mój tata razem z kolegami - współwięźniami z obozu - postanowił interweniować u premiera Józefa Cyrankiewicza. Mieli wówczas nadzieję, że Cyrankiewicz, który podobnie jak oni był więźniem obozu Auschwitz, wpłynie na decyzję sądu. Interwencja była bezskuteczna, a Pileckiego rozstrzelano. Na pewno ta znajomość odbiła się na późniejszych wydarzeniach i kolejach losu taty. Wziął udział w procesie rotmistrza, a to co się z nim stało, wstrząsnęło tatą. Dla niego rotmistrz Pilecki, jak zawsze powtarzał, był bohaterem numer jeden.
M.M.-M.: W 1947 roku Tadeusz Pietrzykowski był świadkiem w dziesiątym dniu procesu Rudolfa Hössa. Czy zdradził Pani coś na ten temat?
E.Sz.: Nie, nie wspominał tego okresu. W swojej książce umieściłam zeznania ze wspomnianego procesu, aby każdy mógł zobaczyć jak wyglądał. Tata wspominał za to o zamachu, który zorganizował wraz z kolegami na komendanta obozu Rudolfa Hössa w Auschwitz. Niemiec miał słabość do konnych przejażdżek na swojej klaczy, która nazywała się Fluvia. Pewnego dnia więźniowie podłożyli pod siodło - między derkę a skórę konia - guzik, a kiedy Höss dosiadł klaczy, ta rzuciła się do galopu i zrzuciła go z grzbietu. Plan uśmiercenia komendanta jednak się nie powiódł. Chociaż Höss złamał jedynie nogę i został przewieziony do szpitala, to jednak nie był obecny na terenie obozu przez kilka tygodni.
M.M.-M.: Tadeusz Pietrzykowski jako niespokojny duch już w nowej, powojennej rzeczywistości nie od razu ułożył sobie życie na nowo. Po dwóch nieudanych małżeństwach, odnalazł spokój u boku Pani mamy, która zakochała się w nim już jako sześciolatka!
E.SZ.: Historię tę poznałam stosunkowo niedawno. Okazało się, że kiedy tata był w Lubece, w tym samym czasie przebywał tam także wujek mamy, brat babci, Kazimierz Kolber, który miał powiązania z budową broni V1, V2. Znajdowali się w tym samym obozie przejściowym. Poznali się już po wyzwoleniu w 1945 roku. Kiedy wujek wrócił do Polski, przyjechał do Bielska, do mojej babci i opowiedział, co przeżył. Wujek pokazywał jej zdjęcia, które przedstawiały uśmiechniętego, młodego człowieka. Znajdował się na nich też podpis Teddy’77. Wuj miał jeszcze inne jego zdjęcia m.in. takie, na którym Tadeusz był w mundurze Maczka. Mamy je do dzisiejszego dnia. Kiedy moja mama zobaczyła te fotografie, powiedziała, że to będzie jej mąż. Miała wtedy zaledwie 6 lat, a on – 29!
To nie wszystko, ponieważ Tadeusz miał wtedy nie tylko żonę i syna, ale i całe rodzinne życie. Moja mama nie chciała o nim zapomnieć, dlatego też wujek Kazimierz zabierał ją na różne spotkania i walki bokserskie, które były wówczas bardzo popularne w Bielsku. Później, kiedy miała 22 lata wujek poszedł z nią na spotkanie, podczas którego osobiście poznała Tadeusza Pietrzykowskiego. Jak mówili, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Tata od razu zakochał się w mojej mamie. Z Nowego Targu przyjechał do Bielska i osiadł tutaj na 30 lat. To tu pracował i mieszkał do końca swojego życia.
M.M.-M.: To bardzo romantyczna historia…
E.SZ.: Takie przypadki często zdarzały się w jego życiu. Być może dlatego, że po opuszczeniu obozu trudno było mu zbudować dom w sensie uczuciowym. Miał za sobą ciężkie przeżycia, które się odkładały i nawarstwiały. Kiedy się urodziłam, ojciec miał 47 lat. Po zakończeniu wojny próbował zbudować sobie swój azyl, znaleźć dla siebie miejsce w Polsce, ale nie od razu mu się to udało. Miał za sobą dwa małżeństwa, z pierwszego miał córkę Iwonę, a z drugiego syna Tadeusza. Na pewno miał wiele rozterek. Znając jednak relacje osób, które przeżyły obozowe piekło, nie jest odosobnionym przypadkiem. Więźniowie po wyzwoleniu nie zawsze potrafili odnaleźć się w związkach. Do końca życia na pewno pamiętali o tym, co przeżyli.
M.M.-M.: Wspomniała Pani, że zdjęcia, które wuj pokazywał Pani mamie były podpisane Teddy’77. To ważna informacja, ponieważ Tadeusz Pietrzykowski był jednym z pierwszych więźniów niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz i 77 to jego obozowy numer.
E.SZ.: Tak, przy czym mówimy tutaj o pierwszym transporcie więźniów politycznych, którzy zostali przewiezieni z Tarnowa do KL Auschwitz. Był 77. więźniem. Kiedy opowiadał historię swojego życia, zawsze pokazywał ten numer, który został wytatuowany na jego ręce. Ta historia nie została przez niego wyparta. Chciał o tym opowiadać, chciał, żeby ta historia była żywa. Wydaje mi się, że to była jedna z jego naczelnych myśli. Uważał, że nie możemy zapomnieć o przeszłości. Dziś żyje już niewielu świadków pamięci. Cieszę się, że jego historia nabrała nowego życia i została utrwalona, a przez to będzie przekazywana dalej. Tadeusz Pietrzykowski pokazał nam patriotyzm w pięknym wydaniu, ale też człowieczeństwo, które pomimo strasznych przeżyć udało się zachować, a także odwagę, której wszyscy potrzebujemy – także dziś, ponieważ, żyjemy w refleksyjnych czasach. To są wszystko wartości uniwersalne i bardzo ważne. Życzę wszystkim takiej odwagi, jaką miał mój tata.
M.M.-M.: Tadeusz Pietrzykowski najpierw trafił do Auschwitz, a później do Neuengamme – w każdym z obozów uczestniczył w walkach na pięści. W ciągu pięciu lat w zamknięciu stoczył kilkadziesiąt potyczek. Był niepokonany i niektórzy nazywali go „maszyną bojową”. Nie czynił jednak tego dla rozrywki Niemców. Walczył także, aby pomagać innym.
E.SZ.: Balansował na bardzo cienkiej linii. Na granicy życia i śmierci. Każdy dzień taki był. To była wieczna niepewność. Nikt z więźniów nie mógł być pewny tego, czy przeżyje obozowe piekło. Każdego dnia ojciec widział kolegów, którzy szli na śmierć. To trauma na całe życie i nic nie wymaże tego z pamięci. Musiał z nią żyć. Pielęgnował pamięć o tamtych wydarzeniach i opowiadał o swoich obozowych losach oraz o ludziach, których spotkał na swojej drodze, w tym tych, którym zawdzięczał życie. Młodzi ludzie - moi rówieśnicy czy uczniowie SP 12, w której pracował - chętnie słuchali jego opowieści i często pytali go o różne wydarzenia. Postaciami, które często pojawiały się w jego relacjach byli Witold Pilecki i ojciec Maksymilian Kolbe – to byli kluczowi bohaterowie w jego życiu, na których się wzorował.
M.M.-M.: Tytułowy „Mistrz” stoczył 60 walk, a po zakończeniu wojny wziął udział w zaledwie kilkunastu starciach i porzucił boks. Czy zdradził Pani dlaczego podjął taką decyzję?
E.Sz.: Po wojnie, kiedy dostał się do 1. Dywizji generała Maczka w Lubece, został zaangażowany jako instruktor kadry sportowej. Zajmował się sportem i sporo walczył. Jednakże, jak powtarzał, były to już walki toczone na ringach wolnej Europy – m.in. we Francji, Belgii, Niemczech. Wróżono mu olbrzymią karierę bokserską. Świetnie się bił i nie przegrywał. Być może wracając do Polski jeszcze myślał o tym, aby stanąć na ringu, ale szybko zmienił zdanie. Przyrzekł sobie, że jeśli przeżyje piekło obozów koncentracyjnych, to poświęci wszystko, aby polska młodzież była silna, nie była głodna i mogła w spokoju uprawiać sport, a ten ojciec cenił bardzo wysoko. Sport dał mu tężyznę, kondycję i zahartował w pewien sposób na to, co spotkało go w późniejszych latach. Widział pozytywne skutki uprawiania sportu i chciał zarażać tą pasją powojenną młodzież, która potrzebowała dopingu i wzorca. Dużą rolę w sportowym życiu ojca odegrał jego trener z Legii Feliks Stamm, który był dla niego nie tylko świetnym nauczycielem, ale i wzorem do naśladowania, a także idolem i przyjacielem. Na jego temat słyszałam same superlatywy, a ojciec nigdy nie zmienił swojego poglądu. Sądzę, że tata chciał być taki jak Stamm, dlatego zajął się pracą z młodzieżą. Po ukończeniu Akademii Wychowania Fizycznego poświęcił się młodzieży i zrobił to świetnie. Jestem z tego bardzo dumna.
M.M.-M.: Jednym słowem udało mu się zrealizować swoje marzenia i rozpalać pasję do sportu wśród młodzieży. Warto jednak dodać, że na początku życiowej drogi inaczej projektował swoją przyszłość. Jako początkujący bokser mógł zostać architektem, ponieważ planował podjąć takie studia. Jednakże los zdecydował inaczej.
E.Sz. : Tak, w realizacji tych planów przeszkodził mu wybuch II wojny światowej. Tata był człowiekiem o wielu talentach. Wiemy, że zajmował się m.in. łyżwiarstwem i pływaniem. W zasadzie w każdej dziedzinie sportu umiał się świetnie odnaleźć. Jednakże jego najwcześniej odkrytym talentem było malarstwo. Już jako mały chłopczyk umiał przepięknie rysować, a jego obrazkami wszyscy się zachwycali. Moje ciocie opowiadały, że pewnego dnia doszło do incydentu. Tata poszedł ze swoim ojcem, a moim dziadkiem, na film „Ben-Hur” i tak go zafascynowały pojawiające się tam obrazy, głównie konie w rydwanach, że postanowił je namalować. Plan wcielił w życie. Nauczyciel plastyki był zdziwiony i stwierdził, że to niemożliwe, że taki rysunek wyszedł spod ręki dziecka. Uznano, że oszukuje. Mój dziadek został wówczas wezwany do szkoły i musiał wyjaśnić tę sprawę. Jednakże on potwierdził, że to dzieło Tadka. Od tego czasu nauczyciele wróżyli mu karierę malarską. W rodzinnym archiwum mamy różne jego prace – malowane m.in. farbami olejnymi, akwarelami i innymi technikami, ale rysunek wygrywał. Krasnoludka znanego z bajki Walta Disneya potrafił namalować w zaledwie trzy minuty i to kilkoma ruchami ołówka.
Pamiętam, że kiedy miałam 7-8 lat, a tata uczył w szkole, malował różne postacie z bajek Walta Disneya i pokazywał dzieciom. To jeden z wielu jego talentów. Czasami zastanawiam się, co by było gdyby Tadeusz tylko malował? Prawdopodobnie dziś byśmy o nim nie słyszeli, nie rozmawiali poprzez pryzmat II wojny światowej i to, co go spotkało.
M.M.-M.: Ta malarska pasja także została odzwierciedlona w Pani książce, ponieważ publikacja okraszona jest rysunkami „„Mistrza””, przedstawiającymi walczących mężczyzn. Rysunki są niezwykle realistyczne.
E.SZ.: Kiedy je oglądam, nie mogę się nadziwić, jak pięknie malował. W maju tego roku w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku została otwarta wystawa czasowa „Tadeusz Pietrzykowski – wojownik o duszy artysty”. Na ekspozycji można zobaczyć 29 prac mojego taty wykonanych w różnych technikach i podejmujących wiele tematów, a o tych rysunkach opowiada kurator wystawy pan Janusz Janowski.
Tata miał wiele pasji. Nie można opowiadać o nim jedynie przez pryzmat sportu i boksu. To był niesamowity człowiek. Podziwiam go i coraz bardziej odnajduję nasze wspólne korzenie. Ten proces trwa. Kiedy tata umarł, kiedy miałam zaledwie 27 lat i bardzo żałuję, że nie był ze mną dłużej i że nie opowiedział mi więcej o swoim życiu. Dziś sama poszukuję jego śladów i nieustannie znajduję kolejne ciekawostki.
M.M.-M.: Zarówno dzięki książce, jak i filmowi udało się spopularyzować historię Tadeusza Pietrzykowskiego. Szczególnie pomocny może tu być język filmu, który dociera do młodych ludzi.
E.Sz.: I książki, i film miały za zadanie pokazać sylwetkę Teddi'ego Pietrzykowskiego szerzej Cieszę się, że znalazł się reżyser, dla którego mój tata stał się inspiracją do nakręcenia filmu, a ten jest dla mnie bardzo wzruszający. Z pewnością będę go oglądała wiele razy. To piękna historia dla potomnych, moich dzieci, wnuków, ale nie tylko. To ważne wydarzenie w naszej rodzinie. Historie dzielnych ludzi zanikają. Jeżeli nie ma komu kultywować tradycji, dbać o pamięć, to takie opowieści zostaną przyprószone popiołem. Co prawda pewnie niektórzy historycy od czasu do czasu trafią na taką postać, ale społeczeństwo nie będzie jej znało. Dzięki książce i filmowi marzenie mojego taty zostało zrealizowane. Po jego śmieci stało się to także moim marzeniem, chciałam coś napisać o jego heroizmie i udało się. Był normalnym człowiekiem, ze swoimi słabościami i ciężką traumą poobozową, stresem pourazowym, nerwicą. Jednakże jego uczniowie, którzy go wspominają, mówią, że profesor Pietrzykowski miał wspaniałe podejście do młodzieży i że wcale nie było w nim widać tej nerwowości. Tata chciał być przyjacielem młodych ludzi. To im poświęcił swoją karierę i spędzał z nimi mnóstwo czasu. Był pomostem między młodymi uczniami a ich rodzicami. Niejednokrotnie interweniował w różnych sytuacjach. Mocno angażował się w sprawy swoich uczniów. Dzięki jego sugestiom oni dziś mogą powiedzieć, że są tym, kim są.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!