Tą zbrodnią żyło całe przedwojenne Wilno. Oddała cztery strzały do kochanka
Kobietę i mężczyznę łączy miłość. Decydują się na wspólne życie. Razem mieszkają, dorabiają się majątku. Ufają sobie, odnoszą się do siebie z szacunkiem. Czynią przygotowania do zawarcia małżeństwa.
I nagle zwierciadło szczęścia pęka w odłamków stos. Po latach okazuje się, że wszystko było ułudą albo celową mistyfikacją, zbudowaną na misternych kłamstwach. Miłość, nawet jeśli jeszcze się tli, usuwa się w cień i ustępuje miejsca nienawiści. Nadciąga tragedia, której nikt i nic nie może powstrzymać.
Czy jest to melodramat, godny umieszczenia na kartach powieści lub przeniesienia go na ekran kinowy, czy też banalne zdarzenie, jakich pełno każdego dnia w rubrykach kryminalnych brukowców? Werdykt w tej sprawie niech wydadzą czytelnicy.
Zamordowałam…
Zbliżała się pierwsza rocznica śmiertelnego pobicia studenta Uniwersytetu Stefana Batorego podczas zamieszek antysemickich, do których doszło 8–10 listopada 1931 roku. Z tego powodu policja wileńska miała, kolokwialnie mówiąc, urwanie głowy. Hasła „Bij Żyda” czy też „Więcławskiego pomścimy!”, wykrzykiwane przez narodowców podczas mityngów na Górze Bouffałowej, nie pozostawiały złudzeń, że koledzy zabitego akademika ograniczą się do zapalenia na jego grobie zniczy, po czym spokojnie rozejdą się do domów. Nad miastem zawisła groźba kolejnych awantur antyżydowskich. Służby śledcze były w pełnym pogotowiu.
Naiwnością byłoby sądzić, że żadne inne kryminalne zdarzenia nie będą w tych dniach absorbować policji. 8 listopada 1932 roku około godziny trzeciej w nocy do pomieszczeń IV komisariatu przy ulicy Kalwaryjskiej wbiegła kobieta, której wygląd i zachowanie świadczyły o ogromnym wzburzeniu. Jej włosy były w nieładzie, pod rozpiętym paltem miała koszulę nocną, a na nogach ranne pantofle. W oczach malowała się rozpacz. Zanim dyżurny funkcjonariusz zdążył podsumować swoje spostrzeżenie, kobieta podeszła szybko do jego biurka i wyjawiła cel wizyty na komisariacie policji o tak nietypowej godzinie.
– Nazywam się Maria Pielko. Zamordowałam mego kochanka, Stefana Purtę. Oddałam do niego strzały z rewolweru. Proszę mnie aresztować.
– Gdzie to się stało? – spytał zaskoczony policjant.
– W jego mieszkaniu, przy ulicy Strycharskiej 11.
– Skąd pani wie, że go zabiła? Może jest tylko ranny?
Silne podenerwowanie nie pozwalało kobiecie na składne formułowanie wypowiedzi. Czas było skończyć z pytaniami i udać się pod wskazany przez nią adres. Może sprawa morderstwa – o ile okaże się to prawdą – będzie ciekawsza niż pilnowanie żydowskich sklepów przed rozwydrzoną młodzieżą spod znaku Szczerbca.
Ratunku, wypuście mnie!
Dom przy Strycharskiej 11 był pogrążony w ciemnościach. O tej porze spali nawet ci, którzy wstawali najwcześniej, by nie spóźnić się do pracy. Drzwi lokalu zajmowanego przez Stefana Purtę były otwarte na oścież, policja bez problemu weszła do środka. W mieszkaniu, kilkupokojowym, bogato urządzonym, panowała niczym niezmącona cisza.
W przedpokoju wszystko, każda rzecz, znajdowało się na właściwym miejscu, nic nie zdradzało, że doszło do jakiegoś krwawego, tragicznego zdarzenia. Natomiast w salonie…
Gdy zapalono elektryczną lampkę, oczom funkcjonariuszy ukazał się koszmarny widok. Na łóżku leżał półnagi mężczyzna. Był obficie zbroczony krwią. Na jego piersi widniały dwie rany postrzałowe. Na pierwszy rzut oka można było poznać, że ów człowiek nie żyje. Jednakże zgon musiał oficjalnie stwierdzić lekarz.
Jeden z funkcjonariuszy wyszedł, by go wezwać i powiadomić o morderstwie zwierzchników, drugi został w mieszkaniu. W pewnym momencie usłyszał dobiegające od strony kuchni walenie i przerażony kobiecy głos:
– Ratunku, wypuście mnie, bo zaraz tu umrę! – wołała rozpaczliwie osoba zamknięta za drzwiami kuchni. Klucza nigdzie nie było, więc policjant przystąpił do wyważania drzwi. Po kilku minutach udało mu się wyrwać je z zawiasów. W kuchni siedziała w kucki ubogo ubrana dziewczyna, blada ze strachu.
– Kim jesteście?
– Bohdziewiczówna, służąca pana Purty.
– Dlaczego siedzieliście w kuchni zamknięci na klucz?
Dziewczyna odetchnęła głęboko, rozprostowała kości. Bladość z jej oblicza zaczęła ustępować.
– Zamknęła mnie ta Pielko, kochanka mojego pana – odparła.
– To on leży martwy na łóżku?
– A juści. Ona go zastrzeliła. Nie widziałam tego, ale wszystko słyszałam. Mogę zeznawać pod przysięgą.
– Na to przyjdzie czas. Na razie ogarnijcie się, bo pójdziecie z nami na komisariat.
– Po co na komisariat? – W głosie Bohdziewiczówny pojawiła się nutka niepewności.
– Takie są przepisy.
W tejże chwili na miejsce zbrodni przybyła ekipa śledcza z komendy miejskiej oraz lekarz. Stwierdzono zgon czterdziestojednoletniego Stefana Purty na skutek ran klatki piersiowej w okolicy serca, powstałych po dwóch wystrzałach z rewolweru. Policja odkryła w sypialni łuski po kulach. Było ich cztery, co oznaczało, że tyle razy strzelano do Purty, aczkolwiek dwukrotnie niecelnie. Znaleziono narzędzie zbrodni – sześciostrzałowy rewolwer typu browning. Dwie niewystrzelone kule tkwiły w magazynku.
Zginęła srebrna zastawa
Sprawczyni Maria Pielkowa w czasie przesłuchania przez policję zeznała, że oddała strzały do Stefana Purty, ponieważ kochanek groził jej wyrzuceniem z mieszkania i pozbawieniem wszelkich środków utrzymania.
– Chciał ze mną zerwać i wielokrotnie w ostatnim czasie powtarzał swoje groźby. Bił mnie i maltretował, powiedział nawet, że uciszy mnie na zawsze, co zabrzmiało jak zamiar zabójstwa. W nocy doszło między nami do awantury, Stefan był pijany, wyciągnął z kieszeni rewolwer i zaczął do mnie mierzyć. W trakcie szamotaniny z nim wyrwałam mu broń i kilka razy strzeliłam do niego – wyjaśniała.
Tekst jest fragmentem książki „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Spodobał Ci się ten fragment? Kup książkę poniżej:
Z relacji Pielkowej wynikało więc, że pozbawiła kochanka życia w chwili wzburzenia nerwowego, wywołanego zachowaniem mężczyzny. Jednakże już na wstępnym etapie śledztwa pojawiły się wątpliwości, czy rzeczywiście było to zabójstwo popełnione w afekcie, a więc zagrożone niższą karą więzienia niż zaplanowana zbrodnia.
Służąca Bohdziewiczówna podała odmienny niż Maria Pielkowa przebieg zdarzeń. W pierwszej kolejności wyjaśniła, dlaczego została na noc zamknięta w kuchni. Otóż kochanka jej pracodawcy podejrzewała ją o kradzież węgla. By mieć pewność, że nie zatrze śladów, zamknęła dziewczynę w kuchni.
– Płakałam, przysięgałam, że nie kradłam węgla, ale ona nie miała dla mnie litości, zamknęła mnie jak psa.
– Co się wydarzyło w nocy?
– Pan przyszedł do domu około jedenastej wieczorem. Pielkowa już była. Rozmawiali, ale to nie wyglądało na kłótnię. Około północy pan położył się spać. Gdzieś tak o drugiej padły strzały.
– Czyli spał, jak do niego strzelała?
– Jestem tego pewna. Słyszałam jak chrapał.
Ponieważ sprawczyni zabójstwa podała, że zastrzeliła Purtę w trakcie awantury, policja uznała, że Pielkowa zeznała nieprawdę. To nie wszystko – po wstępnych czynnościach i przetransportowaniu zwłok Purty do prosektorium w mieszkaniu zastrzelonego mężczyzny przeprowadzono rewizję, w której uczestniczył jego brat, jako najbliższy krewny zmarłego.
Szymon Purto stwierdził, że zginęło wiele cennych przedmiotów, między innymi srebrna zastawa stołowa na pięćdziesiąt osób. Powiedział też, że w przeddzień zbrodni widziano Marię Pielkową, wynoszącą z mieszkania różne pakunki.
– Kto ją widział?
– Kilka osób. Między innymi moja córka. Powiem panom jeszcze coś – Purto zniżył głos do szeptu – mój brat nie chciał dłużej żyć z Pielkową i utrzymywać jej. Zamierzał zmienić testament. Wcześniej zapisał jej cały majątek, ale ostatnio doszedł do wniosku, że Maria nie zasługuje na to, by po nim dziedziczyć.
W świetle tych ustaleń tłumaczenie Pielkowej, że zabiła kochanka w desperacji, brzmiało wątpliwie. Informacje przekazane przez jego brata zdawały się wskazywać na zamiar morderstwa podjęty co najmniej na dzień przed zbrodnią. Pielkową dodatkowo pogrążyło oświadczenie służącej Bohdziewiczówny, która przyszła na policję i przekazała, że rodzina kobiety próbowała ją przekupić, by zeznawała na korzyść podejrzanej. Zaoferowano jej 2 tysiące dolarów amerykańskich.
– To kłamstwo! – zaprzeczyła zabójczyni. – Niczego nie wzięłam z mieszkania Stefana i nikt z mojej rodziny nie zwracał się do Bohdziewiczówny w żadnej sprawie.
W mieszkaniu należącym do jej rodziców policja przeprowadziła rewizję. Nie znalazła zaginionych sreber ani innych rzekomo skradzionych przedmiotów. Nie poprawiło to jednak jej sytuacji. Śledczy podejrzewali, że miała wspólnika, któremu przekazała rzeczy wyniesione od Purty. Wprost ją zapytano, kto nim był, ale zaprzeczyła, że działała w porozumieniu. Raz jeszcze powtórzyła, że zastrzeliła Purtę podczas awantury, w obawie o własne życie.
Jej zapewnienia uznano za wykrętne i niewiarygodne, obliczone na wprowadzenie policji w błąd odnośnie do motywu zbrodni. Maria Pielkowa została oskarżona o umyślne morderstwo kochanka, popełnione z pobudek materialnych. Zastosowano wobec niej areszt bezwzględny. Jednakże na dalszych etapach postępowania pojawiły się nowe fakty, do pewnego stopnia przemawiające na korzyść sprawczyni. Zabiła, ale miała powody, żeby zabić – taki wniosek można było wyciągnąć.
Dorobił się pokaźnego majątku
Stefan Purto uchodził w okolicy za człowieka zamożnego. Nie było to przesadą. Posiadał w Wilnie trzy kamienice, plac budowlany, działkę ziemi oraz bieżący rachunek w jednym z wileńskich banków. Z zawodu był technikiem budowlanym. Prowadził w tej branży znakomicie prosperujące przedsiębiorstwo.
Pochodził z rodziny żydowskiej. Jego ojciec był kupcem i właścicielem cegielni przy ulicy Wiłkomierskiej. Po śmierci starego Purty cegielnię przejął starszy syn Szymon, natomiast Stefan, zgodnie ze swoim wykształceniem, zajmował się budownictwem.
Na kilka lat przed wojną Purto uczynił krok, który z jednej strony ściągnął na niego niechęć ortodoksyjnej rodziny, z drugiej zaś ujawnił jego romantyczną naturę, kryjącą się pod maską twardo stąpającego po ziemi budowniczego. Niczym bohater powieści sentymentalnej zakochał się w pięknej, ale ubogiej córce dozorcy. Był wówczas młodym, pełnym energii mężczyzną, więc przez palce patrzono na romans Stefana z panną stróżówną. Ale to nie była przelotna miłostka, zadurzył się w niej do tego stopnia, że postanowił ją poślubić! Mało tego – ponieważ dziewczyna była wyznania katolickiego, by móc legalnie się z nią ożenić, przyjął chrzest. Ojciec do śmierci mu tego nie wybaczył.
Miłość, która ich połączyła i kosztowała Stefana tak wielką ofiarę, albo nie była zbyt silna, albo szybko się wypaliła. W 1924 roku poznał Marię Pielkową, rozwódkę, pochodzącą z możnego niegdyś, ale mocno zubożałego starolitewskiego rodu książęcego Giedroyciów. Dla niej porzucił żonę.
Pielkowa zapewniała w śledztwie, że pokochała Purtę szczerą, gorącą miłością. Czy on odwzajemniał jej uczucie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie i nie skłamać, trzeba byłoby wejść do jego duszy. Jednakże wiele wskazywało, że związał się z Marią dla pieniędzy.
Był już wówczas dość zamożnym przedsiębiorcą, ale pełny rozkwit jego bogactwa nastąpił dopiero po tym, jak Pielkowa została jego kochanką. Chodziły słuchy, które zostały potwierdzone w całej rozciągłości przez dochodzenie prowadzone po śmierci Purty, że środki na zakup domów i działek budowlanych pochodziły od Marii, a ściślej rzecz biorąc – od jej ojca.
Cóż, pieniądze i wspólne interesy mogą być czynnikiem cementującym związek dwojga ludzi jeszcze silniejszym niż romantyczna miłość. Wydawało się, że w przypadku Marii i Stefana tak właśnie będzie. Ich pożycie, chociaż bez ślubu – bo Purto bezskutecznie starał się o rozwód z żoną – uchodziło za zgodne. Jego rodzina po śmierci ojca wybaczyła mu odstępstwo od wiary przodków. Po latach pogodzili się z nim, zaakceptowali również Pielkową, na co zapewne duży wpływ miała dobra sytuacja materialna kobiety. Jak to się mówi: lepiej z bogatym żyć w zgodzie, niż z biednym się kłócić.
Było tak przez osiem lat. Sytuacja uległa zmianie w roku 1932. Zmarła legalna żona Stefana Purty. Mógł więc bez przeszkód poślubić Marię. Tyle tylko, że on już nie chciał się z nią żenić. Znalazł nową miłość w osobie dawnej pokojówki.
– Złamałeś mi serce – powiedziała Pielkowa, gdy dowiedziała się o zdradzie kochanka.
– Co mi do tego? Moje serce jest w porządku – odparł bezczelnie.
Zakomunikował jej, że kocha inną kobietę i z nią pragnie ułożyć sobie życie. Nic dla niego nie znaczyło osiem wspólnie spędzonych lat. Jego słowa stanowiły preludium do dramatu, zakończonego czterema strzałami z browninga w nocy z 7 na 8 listopada 1932 roku.
Tekst jest fragmentem książki „Kryminalne Wilno” Mariusza Gadomskiego. Spodobał Ci się ten fragment? Kup książkę poniżej:
Kłótnie o wejściówki
Nie udało się ustalić, czy Maria Pielkowa wyniosła z mieszkania Purty srebrną zastawę stołową i inne wartościowe przedmioty. W postępowaniu przygotowawczym nie udowodniono jej więc działania z chęci zysku. Została natomiast oskarżona o morderstwo popełnione z premedytacją na tle osobistej zemsty.
Sprawa weszła na wokandę Sądu Okręgowego w Wilnie. Proces odbył się 19 maja 1933 roku. Ze względu na zagadkowe okoliczności zdarzenia budził w mieście olbrzymie zainteresowanie prasy i publiczności. Wstęp na salę rozpraw mieli wyłącznie posiadacze wejściówek, których rozprowadzono około pięćdziesięciu – tyle, ile było miejsc siedzących, przeznaczonych dla publiczności. Ci, dla których zabrakło biletów, wchodzili na gapę. Dochodziło do przepychanek i pyskówek, aż musiała interweniować policja.
Oskarżał prokurator Bohdan Dowbor. Pielkowej bronili mecenas Helena Falewicz-Sztukowska (jedna z nielicznych w II RP adwokatów kobiet występujących w sprawach karnych) i mecenas Paweł Andrejew. Mecenas Leon Kulikowski występował jako przedstawiciel z powództwa cywilnego, zgłoszonego przez rodzinę Purty (w ramach opieki nad majątkiem zabitego). Rozprawie przewodniczył prezes sądu, sędzia Michał Kaduszkiewicz, lubiący konkrety, nieznoszący zaś zbędnego gadulstwa i teatralnych sztuczek w sądzie. Dla stałych bywalców rozpraw wyznaczenie prezesa na przewodniczącego było sygnałem, że proces się nie przeciągnie mimo powołania przez oskarżenie i obronę dwudziestu ośmiu świadków.
Na obliczach matron, które rozparły się w pierwszych rzędach ławek dla publiczności, odbił się srogi zawód. Liczyły na wielodniowy spektakl w odcinkach, a tymczasem za kilka godzin mogło być po wszystkim. Jakże żałowały, że nie mieszkają we Lwowie, gdzie podobne procesy trwały tygodniami, a nawet miesiącami.
Głupi daje, mądry bierze
Jeszcze większe rozczarowanie ogarnęło widzów, gdy na salę wprowadzono oskarżoną. Ludzie myśleli utartymi schematami: skoro morderczyni, to musi być piękna. Ma się rozumieć, urodą niebezpieczną i tajemniczą, ale olśniewającą.
Maria Pielkowa raczej nie spełniała tych kryteriów. Sprawozdawcy sądowi wileńskich dzienników napisali, że „na ławie oskarżonych zasiadła kobieta nieładna, o twarzy płaskiej, rysach grubych i nieciekawych, nawet wulgarnych”.
Tak jak wileńskie procesy morderczyń nie mogły się równać z lwowskimi, tak Pielkowa nie wytrzymywała konfrontacji z najsłynniejszą przedwojenną bohaterką sądową Ritą Gorgonową, którą przed rokiem trybunał we Lwowie skazał na karę śmierci za zabójstwo Lusi Zarembianki.
Raczej nie stawiało jej to w korzystnej sytuacji. W Lalce Bolesława Prusa padło stwierdzenie, że „jak kobieta jest ładna, to się i z kryminału wygrzebie”. A co z tymi mniej ładnymi? Kat, nie czekając na werdykt przysięgłych, ma szykować powróz?
– Owszem, przyznaję się do winy – odpowiedziała Pielkowa na jedno z pierwszych pytań sądu. Zaczerpnęła duży haust powietrza i kontynuowała. Ton jej głosu brzmiał oskarżycielsko. – On kilkakrotnie wypędzał mnie z domu. Zagniewany, pytał ciągle: „Czy nie wyniesiesz się wreszcie?”. Często mnie straszył, że jeżeli sama nie opuszczę mieszkania, to mnie z niego wyniosą.
W relacji oskarżonej Stefan Purto był istnym potworem. Znudziwszy się nią i znalazłszy nową kochankę, chciał nie tylko wyrzucić Pielkową z domu, ale także odciąć ją od wszelkich pieniędzy. Kiedy zrozpaczona pytała, z czego będzie żyła, gdy pozbawi ją środków, śmiał się urągliwie i mówił, że może jej załatwić miejsce w domu publicznym. Albo da jej 20 złotych na sznur, by miała się na czym powiesić. Nie wzruszał go nawet fakt, że jego majątek powstał przy znaczącym udziale ojca Marii. „Jest takie powiedzenie: głupi daje, mądry bierze” – drwił z niej w żywe oczy.
Przez wiele miesięcy znęcał się nad nią psychicznie, groził jej wypędzeniem i śmiercią, czym doprowadził kochankę do silnej depresji. Feralnego dnia jej wytrzymałość nerwowa przekroczyła punkt krytyczny.
– Gdybym nie strzeliła do niego, on strzeliłby do mnie. Mimo to mam do siebie żal, że zrobiłam to. On mnie poniżał, poniewierał mną, nic dla niego nie znaczyłam, ale ja i tak go kochałam – powiedziała.
Jak pani to zobaczyła przez zamknięte drzwi?
Wyjaśnienia Pielkowej wydawały się spójne i logiczne, z wyjątkiem słów, że zastrzeliła Purtę w trakcie awantury, wyrwawszy mu rewolwer, z którego do niej mierzył. Wszak służąca Bohdziewiczówna zeznała, że usłyszała strzały, gdy jej pan spał. Powtórzyła to również na rozprawie.
– Pan przyszedł o godzinie jedenastej. Czytał gazetę do dwunastej, potem przewrócił się na lewy bok i zasnął. Słyszałam jego chrapanie.
– Skąd pani wie, że na lewy bok? – wtrącił pytanie mecenas Andrejew. – Przecież była pani w kuchni. Jak pani to zobaczyła przez zamknięte drzwi?
Dziewczyna spłoniła się. Nie była przygotowana na dociekliwe pytania. Po chwili bąknęła, że wcześniej przechodziła koło sypialni i widziała śpiącego Purtę. Ale jej wytłumaczenie było jeszcze mniej logiczne niż zeznanie. Musiałaby bowiem odznaczać się sokolim wzrokiem, by z odległości kilku metrów, przy słabym świetle zobaczyć, w jakiej pozycji leżał Purto.
– Dziękuję świadkowi, nie mam więcej pytań.
Padło wymowne spojrzenie obrony w kierunku ławy przysięgłych. Cóż, wyglądało na to, iż Bohdziewiczówna, posądzona o kradzież węgla i zamknięta przez Pielkową na noc w kuchni, postanowiła się odegrać. Z zemsty oskarżyła ją o morderstwo z premedytacją, a potem jeszcze jej krewnych o próbę przekupstwa w celu zmiany zeznania na korzyść oskarżonej.
Z zeznań innych świadków wynikało, że Purto miał niepohamowaną słabość do kobiet i z wieloma romansował. Po zerwaniu z Pielkową zaangażował się w związek z byłą służącą, ale równocześnie smalił cholewki do młodej kuzynki, panny Eleonory Hrydziewiczówny. Zamierzał zapisać jej jeden z domów. Dlatego chciał zmienić testament. Hrydziewiczówna zeznawała w procesie Pielkowej jako świadek oskarżenia. Twierdziła, że tamta od pewnego czasu czyhała na życie Stefana, przedstawiła ją w wyjątkowo niekorzystnym świetle. Jednakże ujawnione na procesie rewelacje sprawiły, że jej zeznanie również uznano za mało wiarygodne.
W związku z tym prokurator zmienił kwalifikację czynu – oddalił zarzut zbrodni z premedytacją. Wniósł, by oskarżona odpowiedziała za zabójstwo popełnione w stanie silnego wzburzenia nerwowego. Mecenas Falewicz-Sztukowska poprosiła dla Pielkowej o łagodną karę w zawieszeniu. Przysięgli po krótkiej naradzie wydali werdykt. Stwierdzili, że Maria Pielko jest winna śmiertelnego postrzelenia Stefana Purty, aczkolwiek zaznaczyli, że została sprowokowana przez ofiarę. Zatem było to zabójstwo w afekcie. Sąd skazał ją na półtora roku więzienia, zaliczając na poczet kary osiem miesięcy aresztu prewencyjnego.
Ponieważ sędziowie na wniosek obrony już na wstępie rozprawy oddalili powództwo cywilne, zabezpieczające majątek Purty, Maria Pielkowa po odsiedzeniu dziesięciu miesięcy w celi, jako jedyna spadkobierczyni miała prawo do dziedziczenia po nim. O ile, rzecz jasna, jego krewni nie obalili testamentu.