Święte Przymierze: początki
Święte Przymierze i Bonaparte na zesłaniu
W środę 9 sierpnia 1815 roku okręt HMS „Northumberland” podniósł kotwicę na redzie Plymouth i popłynął w kierunku położonej na południowym Atlantyku Wyspy Świętej Heleny, wywożąc z Europy człowieka, który dominował nad nią przez niemal dwa dziesięciolecia. Wszyscy, którzy żyli w strachu przed „potworem”, odetchnęli z ulgą. „Niestety — pisał filozof Joseph de Maistre — zniknęła tylko jego osoba, ale pozostała z nami jej moralność. Geniusz Napoleona pozwalał mu przynajmniej panować nad demonami, które wyzwolił, tak by czyniły tylko tyle szkody, ile im nakazał. Te demony nadal są z nami i nikt nie ma tyle mocy, by je okiełznać”.
Człowiek, którego dotyczyły te słowa, Napoleon Bonaparte, były cesarz Francuzów, wypowiedział kiedyś podobne zdanie. „Kiedy odejdę — rzekł do jednego ze swych ministrów — rewolucja, a raczej idee, które ją zainspirowały, zaczną działać z nową siłą”. Spacerując po pokładzie krokiem, który Charles Ross, kapitan tej jednostki wyposażonej w siedemdziesiąt cztery działa, nazwał „czymś pomiędzy kaczym chodem a defiladowym marszem”, zdawał się nie przejmować myślami o demonach, które za sobą zostawiał. Bardziej przejęty był sposobem, w jaki traktowali go Brytyjczycy, kiedy oddał się w ich ręce, a oni odmawiali uznania jego tytułu. Nazywali go generałem Buonaparte i przyznawali mu jedynie przywileje należne jeńcowi tej rangi. Dwa dni wcześniej, mimo jego energicznych protestów, został przeniesiony z pokładu HMS „Bellerophon”, który dowiózł go do wybrzeży Anglii, na okręt „Northumberland”, ozdobiony flagą kontradmirała sir George’a Cockburna, dowódcy flotylli mającej przewieźć go na nowe miejsce pobytu. Poddano go dokładnej rewizji i przeszukano jego bagaże; kapitan Ross zanotował, że znaleziono w nich „bardzo kosztowny zestaw złotych naczyń, chyba najdroższy porcelanowy serwis, jaki kiedykolwiek wyprodukowano, podręczną bibliotekę, skromny komplet odzieży i około czterech tysięcy napoleonów w gotówce”, która została skonfiskowana i przekazana brytyjskiemu Ministerstwu Skarbu. Godność nigdy nie była najsilniejszą stroną Napoleona, a jego wysiłki, zmierzające do zapewnienia sobie honorów należnych cesarskiemu statusowi, okazały się daremne. Nie budził też większej sympatii i mógł liczyć na współczucie tylko nielicznej grupki oddanych zwolenników, którzy postanowili dzielić z nim zesłanie. Kapitan Ross już po pierwszym spotkaniu uznał go za „otyłego, niesympatycznego jegomościa o ziemistej cerze i wyglądzie klechy”. Podczas podróży miał okazję poznać go bliżej, ale nie skłoniło go to do zmiany zdania. Admirał Cockburn, zgorszony manierami byłego cesarza i jego zwyczajem jedzenia palcami, nazwał go człowiekiem nieokrzesanym.
Napoleon wraz z sześcioma członkami swej świty, która włączając służbę oraz dzieci niektórych towarzyszy zesłania, liczyła dwadzieścia siedem osób, jadał przy kapitańskim stole, razem z admirałem i dowódcą mającego go strzec pułku piechoty. Wkrótce zaniechał wysiłków, zmierzających do „zapewnienia sobie należnych mu honorów”, takich jak próby skłonienia brytyjskich oficerów do zdejmowania za jego przykładem kapeluszy lub wstawania, kiedy odchodził od stołu. Po kolacji grywał w szachy z członkami swego otoczenia albo w wista lub vingt-et-un z brytyjskimi oficerami, u których pobierał lekcje angielskiego i których chętnie zabawiał opowieściami na temat najbardziej interesujących epizodów jego życia, takich jak kampania egipska lub rosyjska, opatrując przy tym swe relacje długimi wyjaśnieniami i usprawiedliwieniami takich czy innych decyzji. Bywał niekiedy roztargniony lub apatyczny, a czasem niedysponowany z powodu choroby morskiej bądź innych niedogodności życia na statku, przeważnie jednak zachowywał pogodę ducha i sprawiał wrażenie człowieka, który pozostawił za sobą nie tylko swe ambicje, lecz również troskę o przyszłość kontynentu, nad którym tak długo panował. Wieczorem 11 września, pięć tygodni od wypłynięcia z portu i niecałe trzy miesiące od dnia, w którym stał pod Waterloo na czele olbrzymiej armii, przez dwie godziny czytał głośno grupie wybranych towarzyszy podróży księgę perskich baśni.
Tego samego wieczora człowiek, który najbardziej przyczynił się do jego upadku, car Aleksander, składał dziękczynne modły wieńczące dzień uznawany przez niego za najpiękniejszy w jego życiu. Nieopodal leżącego w Szampanii miasteczka Vertus rosyjski władca zainscenizował na rozległej równinie ekstrawagancki pokaz militarnej potęgi i religijnej pobożności, mający być zwiastunem nowej epoki powszechnego pokoju i harmonii. Zaczął się on już poprzedniego dnia od defilady, w której uczestniczyło pięćset dwadzieścia dział i sto pięćdziesiąt tysięcy rosyjskich żołnierzy, poruszających się — według słów Arthura Wellesleya, księcia Wellington — „z precyzją sprawnej maszyny”. Potem odbyła się gargantuiczna uczta, przygotowana przez słynnego kucharza Marie-Antoine’a Carême’a, wypożyczonego z tej okazji carowi przez Talleyranda. Trzy setki gości, wśród których — obok cesarza Austrii i króla Prus — znalazła się olśniewająca elita dyplomatów, generałów i ministrów, zasiadły przy ustawionych pod markizą polowych stołach w ogrodzie miejscowego lekarza, doktora Poissona, którego dom wybrał Aleksander na swą główną kwaterę. Ponieważ okolica była spustoszona przez wojnę, potrawy przeznaczone na bankiet i racje żywnościowe dla żołnierzy zostały przywiezione z Paryża.
W dniu świętego patrona Rosji Aleksandra Newskiego i imienin cara, 11 września, oddziały wojska ponownie zebrały się na równinie i uformowały czworoboki wokół siedmiu ołtarzy, wzniesionych tam w ciągu nocy i ustawionych w taki sposób, że tworzyły grecki krzyż prawosławny. Aleksander podjechał do ołtarza centralnego, zsiadł z konia i pochylił głowę. Na ten sygnał oczekujący przy wszystkich siedmiu ołtarzach duchowni zaczęli odprawiać chórem nabożeństwo, które trwało ponad trzy godziny. Aleksander, w towarzystwie wystrojonej w długą czarną suknię autorki sentymentalnych romansów, aktualnie religijnej mistyczki, baronowej Julii von Krüdener, przechodził od ołtarza do ołtarza. Był całkowicie pochłonięty liturgią i według obecnej tam pewnej angielskiej damy „wyglądał na człowieka odznaczającego się prawdziwą pobożnością i skromnością gorliwego chrześcijanina”.
Tekst jest fragmentem książki Adama Zamoyskiego „Urojone widmo rewolucji. Tajne spiski i tłumienie ruchów wolnościowych 1789-1848”:
Car uważał defiladę i uroczyste nabożeństwo za wydarzenie o kosmicznym znaczeniu, symbolizujące nie tylko zwycięstwo nad demonami wywołanymi z niebytu przez rewolucję i Napoleona, lecz również śmierć starego świata i narodziny nowego. Odbył on długą duchową odyseję i dotarł do punktu, w którym uznał absolutną supremację Boga. Parada na równinie Vertus była demonstracją zarówno jego własnej potęgi, jak i uległości wobec woli bożej. Solidaryzował się z dwoma innymi monarchami, którzy pokonali Napoleona — cesarzem Austrii Franciszkiem I oraz królem Prus Fryderykiem Wilhelmem III — i utożsamiał całą trójkę z trzema królami mędrcami, uznającymi zwierzchność Chrystusa. Pragnął wcielić w życie tę filozoficzną konstrukcję, angażując nie tylko wspomnianych dwóch, lecz również wszystkich innych władców w walkę ze złem i w dzieło budowy nowego rodzaju rządów, opartego na prawie wywodzącym się ze słowa bożego. Odkładając na później opracowanie szczegółowych mechanizmów tej koncepcji, zaproponował, żeby wszyscy trzej podpisali uroczyste zobowiązanie do sprawowania rządów w owym nowym duchu, czyli Święte Przymierze, obligujące ich do uznania Królestwa Bożego na ziemi.
Pierwszy szkic porozumienia, napisany apokaliptycznym językiem, zakładał połączenie Europy w chrześcijańską federację, czyli w istocie „jeden naród” z „jedną armią”. Na żądanie cesarza Franciszka i króla Fryderyka Wilhelma wprowadzono do niego liczne poprawki, ale w ostatecznej wersji zainteresowani władcy „wyrażali przekonanie, że należy oprzeć kierunek przyjętej przez Mocarstwa polityki na ich wzajemnych związkach z najwyższą prawdą, objawioną w nieśmiertelnej religii Boga Zbawiciela”. Deklarowali też „niewzruszoną wolę kierowania się zarówno w polityce wewnętrznej, jak i w stosunkach z rządami innych państw zasadami świętej wiary, zasadami sprawiedliwości, miłosierdzia i pokoju, które nie powinny się odnosić tylko do życia prywatnego, lecz przeciwnie, wywierać bezpośredni wpływ na decyzje władców i być drogowskazem ich wszystkich poczynań”.
Cesarz Franciszek był sceptyczny. Fryderyk Wilhelm uważał tę deklarację za absurdalną. Brytyjski minister spraw zagranicznych Robert Stewart, lord Castlereagh, i książę Wellington, którym Aleksander pokazał tekst porozumienia, z trudem ukrywali rozbawienie. Wszyscy byli jednak gotowi zaakceptować nieszkodliwy kaprys cara, który austriacki minister spraw zagranicznych, książę Klemens Lothar von Metternich, nazwał napuszonym nic. Owszem, bali się, że ogłoszenie tekstu porozumienia okryje ich śmiesznością, ponieważ jednak dokument nie został upubliczniony, mieli nadzieję, że przepadnie w archiwach ich kancelarii. Podpisany został przez Aleksandra, Franciszka i Fryderyka Wilhelma 26 września, w przeddzień rocznicy koronacji cara. W wyniku nalegań Aleksandra parafowali go z czasem wszyscy monarchowie Europy z wyjątkiem króla Anglii Jerzego III (zabraniała mu tego konstytucja) i papieża, którego od złożenia podpisu powstrzymały względy natury doktrynalnej. Żaden z nich nie zdawał sobie w pełni sprawy z wagi, jaką przywiązuje do tej deklaracji Aleksander.
Był jedynym europejskim monarchą epoki, który otrzymał jakie takie wykształcenie. Było ono dość niezwykłe i nie tylko nie przygotowało go do przeznaczonej mu roli autokratycznego władcy wielkiego mocarstwa, lecz spotęgowało nieuniknione sprzeczności związane z jego pozycją i oddaliło go od innych panujących. Babka Aleksandra, caryca Katarzyna II, starannie dobierała mu preceptorów i chciała sama kierować programem jego edukacji, ale nauczyciel i wychowawca carewicza, szwajcarski filozof Frédéric-César de La Harpe, rychło przejął odpowiedzialność w tym zakresie. Wpoił młodemu księciu swoją wizję świata, polegającą na odrzuceniu koncepcji prawa bożego i przekonaniu, że wszyscy ludzie są równi.
Katarzyna miała nadzieję, że zdoła zapobiec przejęciu tronu przez ojca Aleksandra, czyli swego syna Pawła, toteż domagała się, by chłopiec spędzał większość czasu na jej dworze, a nie w domu rodziców. Nie tylko jego wykształcenie, lecz również poglądy etyczne wzbudziły w nim jednak niechęć do zepsutego i niemoralnego, typowo osiemnastowiecznego dworu babki. Tym bardziej doceniał rzadkie chwile spędzane w pałacu w Gatczynie pod opieką rodziców. Ponieważ jego matką była Niemka, a ojciec miał w sobie trzy czwarte niemieckiej krwi, w domu tym panowała swobodna atmosfera, nasycona cechami Gemütlichkeit (sielankowej swojskości). Podczas gdy babka przygotowywała go do sprawowania absolutnej władzy, on marzył o tym, żeby zamieszkać gdzieś na terenie Niemiec i wieść spokojne życie zwykłego obywatela.
Katarzyna bała się, że jej wnuka zepsują ubiegające się o jego względy kobiety, w efekcie czego zostanie libertynem, kazała go więc wychowywać w taki sposób, by nie poznał „tajemnic miłości”. Jego otoczenie zostało zobowiązane do zachowywania daleko idącej pruderii. Kiedy kilkunastoletni Aleksander zobaczył podczas spaceru dwa kopulujące psy, towarzyszący mu nauczyciel zaczął tłumaczyć, że one ze sobą walczą. Jako bardzo młody człowiek carewicz został zmuszony do poślubienia nieletniej niemieckiej księżniczki i choć zakochał się w swojej żonie, miał trudności z konsumpcją tego związku. Jego przyszłe życie erotyczne było do tego stopnia skażone poczuciem winy, że uważał wczesną śmierć wszystkich swoich dzieci za karę boską.
Tekst jest fragmentem książki Adama Zamoyskiego „Urojone widmo rewolucji. Tajne spiski i tłumienie ruchów wolnościowych 1789-1848”:
W listopadzie 1796 roku, po śmierci Katarzyny, jej syn Paweł wstąpił na tron i niezwłocznie obrał styl rządzenia, który uczynił go jednym z najbardziej niepopularnych władców w dziejach Rosji. Kazał umieścić na indeksie niemal cały kanon literatury francuskiej i utworzyć we wszystkich portach oddziały urzędu cenzorskiego, które miały przeglądać importowane towary w poszukiwaniu wywrotowych treści. Zabronił publicznego wykonywania cudzoziemskiej muzyki i używania słów: „obywatel”, „klub”, „społeczeństwo” i „rewolucja”. Rosjanom nie wolno było studiować za granicą. Paweł wydawał (bez przerwy nowelizowane) carskie dekrety, regulujące takie sfery życia, jak obyczaje, pory posiłków, fryzury, zapuszczanie wąsów, bród i bokobrodów oraz sposób ubierania się. I tak jego poddani dowiadywali się znienacka, że noszone przez nich części garderoby właśnie zostały objęte zakazem, musieli więc przed wyjściem z domu gorączkowo obcinać poły i klapy surdutów, doszywać lub usuwać kieszenie i nadawać za pomocą szpilek odpowiedni kształt swoim kapeluszom.
Aleksander zaczął stopniowo zdawać sobie sprawę, że musi wziąć na siebie odpowiedzialność, jaką zesłał na niego los. „Jeśli kiedykolwiek nadejdzie moja kolej i będę musiał objąć rządy, postąpię słuszniej, rezygnując z wyjazdu za granicę i robiąc co w mojej mocy, by uczynić mój kraj wolnym i uchronić go przed byciem igraszką w rękach szaleńców” — pisał do La Harpe’a. Za swój życiowy cel uznał Aleksander przekształcenie rosyjskiej autokracji w monarchię konstytucyjną i uwolnienie chłopów pańszczyźnianych. Jego kolej nadeszła w 1801 roku, po zamachu na Pawła, którego był biernym współuczestnikiem. Zwolnił więźniów politycznych, unieważnił większość represyjnych ustaw ojca, zlikwidował cenzurę i restrykcje dotyczące podróży, wprowadził reformy z zakresu edukacji, zakładał uniwersytety, powołał komisję mającą się zająć kodyfikacją prawa i zlecił swemu przyjacielowi Aleksandrowi Woroncowowi opracowanie karty praw mieszkańców Rosji, wzorowanej na francuskiej Deklaracji praw człowieka.
W 1804 roku, podczas negocjacji z Wielką Brytanią, przedłożył projekt przekształcenia Europy w harmonijnie działającą federację, w której ramach wszelkie wojny stałyby się niepotrzebne. W 1807 roku, podpisując w Tylży traktat z Napoleonem, wierzył, że wchodzi w wielki sojusz kontynentalnych supermocarstw, który zapewni pokój i postęp. Stopniowo zmieniał jednak zdanie, a z czasem zaczął uważać cesarza Francuzów za wcielenie zła. Podczas najazdu Napoleona na Rosję, obserwując klęski swej armii i pożar Moskwy, szukał pociechy w lekturze Biblii i modlitwie, a po wyparciu Francuzów gorąco dziękował Bogu. Zamiast zawrzeć z Napoleonem pokój, którego warunki mógłby dyktować z wielką korzyścią dla Rosji, zignorował postulaty wielu członków ze swego otoczenia i kontynuował wojnę. „Bardziej niż kiedykolwiek podporządkowuję się woli Boga i ślepo akceptuję wszystkie Jego wyroki” — oznajmił w styczniu 1813 roku, rozpoczynając kampanię, która miała wyzwolić Europę z rąk francuskiego „potwora”. Był całkowicie przekonany, że jest jedynie narzędziem w rękach Wszechmocnego. Kiedy osiągnął swój cel i zmusił Napoleona do abdykacji, zademonstrował ducha chrześcijańskiego miłosierdzia (za co jego sojusznikom przyszło zapłacić w 1815 roku wysoką cenę), przyznając pokonanemu nieprzyjacielowi status suwerena śródziemnomorskiej wyspy Elby.
Choć nadal stosował się do zasad liturgii prawosławnej, łączył je niekiedy z rytami katolickimi i protestanckimi; uczynił tak na przykład 10 kwietnia 1814 roku, kiedy Wielkanoc przypadała na ten sam dzień w kalendarzu juliańskim i gregoriańskim. W Londynie, który zwycięscy sojusznicy odwiedzili po klęsce Napoleona, brał udział w zebraniach Towarzystwa Biblijnego i modlił się wspólnie z kwakrami. W drodze powrotnej do Rosji poznał w Badenii niemieckiego pietystę Johanna Heinricha Junga-Stillinga i toczył z nim długie dyskusje, dotyczące perspektyw wprowadzenia Królestwa Bożego na ziemi.
W ciągu następnych miesięcy kroczył drogą wskazaną mu — jak sądził — przez Boga. Był sfrustrowany „technicznymi” trudnościami, jakie napotkał podczas kongresu wiedeńskiego, i wierzył, że ucieczka Napoleona z Elby była karą boską za małostkowe postępowanie wszystkich jego uczestników, łącznie z nim samym. W Heilbronnie, gdzie zatrzymał się w drodze na spotkanie z księciem Wellington przed Waterloo, poznał baronową Krüdener, która przekonała go, że jest wybrańcem Boga, musi więc skupić wysiłki na wypełnianiu Jego woli. Pochłonięty był wówczas lekturą książki niemieckiego filozofa Karla von Eckartshausena, utrzymującego, że niektórzy ludzie są „nosicielami światła” obdarzonymi zdolnością widzenia Boskiej Prawdy, zasłoniętej przed wzrokiem zwykłych zjadaczy chleba. Teoria ta oraz słowa baronowej wzmogły w Aleksandrze przekonanie, że jest człowiekiem wybranym przez Wszechmogącego. Kiedy dotarła do nich wiadomość o klęsce Napoleona pod Waterloo, uklękli razem, by podziękować Bogu. Baronowa pojechała później w ślad za carem do Paryża i wprowadziła się do domu sąsiadującego z Pałacem Elizejskim, w którym zamieszkał Aleksander. Spotykali się codziennie na modłach i odprawiali osobliwe obrzędy, których apogeum stały się owiane duchem pobożności uroczystości na równinie Vertus.
Książę Wellington, lord Castlereagh i liczni inni politycy uważali, że cara ogarnęło lekkie szaleństwo. Metternich od dawna widział w nim skłonne do niebezpiecznych porywów entuzjazmu dziecko. Austriacki minister spraw zagranicznych, jako cyniczny pragmatyk, nie aprobował tego rodzaju nonsensów i żywił przekonanie, że po usunięciu Napoleona z areny wydarzeń wszystko wróci do normy. W gronie europejskich monarchów i najbardziej wpływowych ministrów Aleksander był chyba jedynym człowiekiem rozumiejącym choćby część obaw i aspiracji, jakie budziły do aktywności umysły Europejczyków. Zdawał sobie sprawę, że wielu mieszkańców kontynentu pragnie czegoś więcej niż pokój, porządek i pełny brzuch.
Jego Święte Przymierze było autentyczną próbą uporządkowania świata. Car wierzył, że tylko system oparty na chrześcijańskiej moralności może doprowadzić do zabliźnienia ran, jakie zadały Europejczykom wydarzenia minionego ćwierćwiecza, i do przywrócenia harmonii nękanemu przez głębokie podziały światu. Choć jego podejście można uważać za naiwne, a proponowane przez niego rozwiązania nie były do końca przemyślane, Aleksander jako jedyny członek zgromadzenia monarchów i ministrów, kształtujących postanowienia kongresu wiedeńskiego, zdawał sobie sprawę, że żaden traktat pokojowy, choćby najbardziej sprawiedliwy, nie może samodzielnie zasypać przepaści, która otworzyła się w 1789 roku.