Stig Dagerman – „Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech” – recenzja i ocena
Stig Dagerman był szwedzkim dziennikarzem i prozaikiem, urodzonym w Älvkarleby, w roku 1923. Uważany za jednego z najwybitniejszych i najważniejszych pisarzy lat 40., zadebiutował powieścią Ormen, wydaną w 1945 roku. Dziennikarz niezwykle obiektywny, o którym Graham Greene powiedział, że tam, gdzie inni używają emocjonalnych frazesów, Dagerman używa faktów i z nich konstruuje emocje. Porównywany z Kafką i Faulknerem, spotkał go nad wyraz smutny koniec: popełnił samobójstwo w 1954 roku, zagazowując się spalinami swego samochodu w swoim własnym garażu.
Nie oceniaj książki po okładce…
Niewielka, cienka książeczka, na okładce drobnym drukiem podane nazwisko autora i tytuł: Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech. Napis zepchnięty w kąt, na pierwszym planie patrzy na nas spłoszony, młody chłopak, wyglądający z przykrytego blachą falistą wejścia do podziemi jakiejś rudery. Ten dzieciak właściwie wystarczy za tytuł, oddaje bowiem całą zawartość książki. Ukłon w stronę Wydawnictwa Czarne: dawno nie widziałem tak dobrze skomponowanej okładki – wyśmienicie podkreśla treść reportażu, pełniąc rolę jednej jedynej, świetnej ilustracji.
100 stron podróży
Po otwarciu książki napotykamy króciutki wstęp autorstwa Elfriede Jelinek, dziwnie nieporadny jak na tę austriacką pisarkę, po pięciu zaś stronach zagłębiamy się we właściwą treść.
Wrażenie robi już pierwsze kilka linijek. Choćbyśmy czytali książkę w lipcowe, skwarne południe, momentalnie zaczynamy mieć wrażenie, że temperatura spadła, niebo zasnuło się chmurami, siąpi rachityczny deszcz, wiatr targa gałęziami bezlistnych drzew, zaś nozdrza wypełnia zapach wilgoci, stęchlizny i dymu z kiepskiego węgla. Ogólny nastrój podkreślają porozrzucane po książce „ilustracje”: kilkuwyrazowe lub liczące kilka zdań opisy danych sytuacji, znajdujące się między fragmentami tekstu.
Dagerman materiał do reportażu zbierał, jeżdżąc po ruinach Niemiec przeładowanymi pociągami, targając swój podróżny worek i korzystając z gościny niemieckich rodzin. Był naocznym świadkiem sytuacji, w jakiej znalazła się Trzecia Rzesza po swoim upadku i krok po kroku, dom po domu i dzień po dniu zapisywał, co widzi. Wrażenia z rozmów, wizyty w domach, widoki zza pociągowych okien, rozprawy sądowe, przemówienia, wszystko to jest nam przedstawiane strona po stronie.
Dagerman pisze w sposób specyficzny: sucho, wręcz oschle, bez nadużywania słów niosących ładunek emocjonalny w rodzaju „smutno” lub „radosny” (te użyte zresztą też wydziela oszczędnie). Mimo to doskonale wiadomo, co odczuwa i jak wygląda dla niego obserwowania rzeczywistość. To zresztą też kolejna cecha pracy: Niemiecka jesień to głównie mnogość obserwacji – nie układa się w żaden konkretny ciąg, tworzy po prostu zbiór widokówek.
Podsumowanie?
Miejsce gdzie recenzja powinna się kończyć, tym razem będzie raczej jej rozpoczęciem. Mam bowiem z oceną Niemieckiej jesieni straszne problemy.
Po pierwsze, proszę nie myśleć, że Dagerman, opisując wszechobecne w Niemczech cierpienie i rozpacz, próbuje Niemców rozgrzeszać. Szwed cały czas pamięta, kto wojnę rozpętał, kto buciorami stratował Europę, na kim ciąży odpowiedzialność za masakry. Nie ukrywa tego, a nawet wielokrotnie podkreśla, przytaczając przykłady rozpraw przed Izbą Orzekającą lub wspomnień ludzi z czasów wojny. On po prostu przedstawia to, co widzi.
Można tylko kląć w duchu, że zabrakło kogoś, kto tak jak Dagerman objechałby Polskę powojenną roku 1947. Kogoś, kto przedstawiłby to, co zobaczył tak jak zrobił to szwedzki dziennikarz. Nie jednak to podejrzenie o rozgrzeszanie było dla mnie największym problemem.
Jest to reportaż dla Polaka (dla mnie też, rzecz jasna) niesamowicie trudny z jasnych powodów historycznych. Kraj, który wycierpiał więcej niż jakiś inny, spustoszony, zniszczony, zrujnowany… I raptem czytam książkę, pokazująca, jak winowajca, niemiecka Rzesza, wygląda po wojnie. A wygląda chyba wręcz gorzej, bo każde większe miasto przypomina Warszawę. Każda strona to targające mną sprzeczne uczucia: „Chryste, to koszmar…”, „Toż to jak u nas…”, „Niech ich, należało im się za to, co nam zrobili.” I za każdym razem goniła ją myśl przeciwna. Nachodzą pytania, wątpliwości, w pewnym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać, czy skoro nienawidzi jakiegoś anonimowego Niemca, rzucającego się pod samochód, by złapać kartofla, który wymknął mu się z ręki, skoro tego anonimowego Niemca obarcza winą za ludobójstwo, pogromy, zniszczenia i masakry, skoro jest nim w stanie pogardzać i nienawidzić, to czy jest lepszy od tych, pardon le mot, bydlaków w niemieckich mundurach, tak samo nienawidzących i pogardzających anonimowym Polakiem? A może faktycznie historia to gra o sumie zerowej i odpłata cierpieniem za cierpienie to naturalna kolej rzeczy, sposób kary w swym okrucieństwie gwarantujący, że takiej lekcji nie zapomni nie tylko ukarany, ale także nikt inny? Sposób gwarantujący, że gdy jakiś naród znów zapragnie wojny, wystarczy powiedzieć złowróżbnym tonem: „Pamiętacie Lubekę, Hamburg i Essen?”. Jak należy postąpić: po chrześcijańsku wybaczamy czy nie po chrześcijańsku, ale zgodnie z instynktem, kopiemy w zęby? Jak postąpić powinien świadomy historii swego kraju Polak?
Nie wiem, jaki powinienem wyciągnąć z tej lektury wniosek, jaki byłby moralnie, etycznie i ludzko słuszny. Wiem, że nad odpowiedzią na wiele z tych pytań wciąż się głowię, wiem też, że po zamknięciu książki przez długi czas siedziałem zamyślony, zastanawiając się nad tym, co właśnie przeczytałem. I właśnie za te rozterki, za długie chwile namysłu, za te wątpliwości i za inspirowanie pytań, po odpowiedziach na które możemy się sami czegoś o sobie dowiedzieć – za to wszystko myślę, że należy się Niemieckiej jesieni najwyższa nota i gorąca prośba, by każdy tę książkę przeczytał.
Redakcja i korekta: Agnieszka Kowalska