Stefan Wiechecki (Wiech) – „Homer warszawskich ulic”

opublikowano: 2012-05-30, 10:37
wolna licencja
Był, proszę Szanownej Publiki Czytelniczej, w grodzie syrenim jeden niewąski pisarz i felietonista. Wiechecki było mu na nazwisko, Stefan zaś na imię. Chociaż zasadniczo używać on wolał miana „Wiech”.
reklama

Wpierw należałoby przeprosić w tem felietoniku wszystkie zainteresowane osoby. A zatem wedle rangi i uznania autor pragnie przeprosić świętej pamięci samego Stefana Wiecheckiego, metera mojego, że tak niewyrobiony w lyterackiem kunszcie czeladnik się za tak poważną sprawę zabiera, jaką jest pisanie z warszawska. Wedle drugiego primo, czyly secundo, przeprosić pragnie wszystkich żyjących i nieżyjących użytkowników warszawskiej gwary, że stara się ją nieporadnie praktykować (a i niekiedy niechybnie kaleczy). Na koniec zaś tych słów wstępnych przeprosiny śle Szanownym Państwu Czytelnikom za zmianę konwencji i za to, że lychy piszpan za warszawską mowę się bierze i uprasza nie krytykować nazbyt surowo, niczym jakaś wysoka eksmisja. A jeśli trzeba będzie, to wyrok niewinny prosi wydać.

Od lewej: Stefan Wiechecki Wiech (1896-1979) i Lucjan Wolanowski (1920-2006) (fot. Urszula Kubik, 1972 r.)

W celu przyblyżenia tej jakże niesamowitej postaci Szanownym Czytelnikom udałem się do pana Teofila Piecyka na Pragie, gdzie on aktualnie zamieszkuje, w celu przeprowadzenia ekspressondy, zwanej również wywiadem dziennikarskim na temat jego przyjaciela.

Morowy człowiek, nie w ząbek czesany był nasz kochany pan Stefan Wiechecki. Urodził się, proszę ja szanownego pana, w Warszawie w dzielnicy, co się Wola nazywa. Było to szmat czasu przed wojną japońską, to jest dwudziestego dnia sierpnia 1896 roku. Ojciec, Teodor, jak stało w oficjalnych papiórach, człowiekiem był pracującem, co ozorkami, galantyną, salcesonem i inszymi schaboszkami handlował.

Znaczy, że jatkę posiadał? – zapytałem się w celu rozjaśnienia sprawy.

No, proste, że jatkę, a nie pasmanturię. Na ulycy Marszałkowskiej, znaczy się warszawiak pełną gębą − odparł skwapliwie pan Teoś.

Kontynuując, szanowny pan Stefan skończył gimnazjum w rodzinnym mieście w alytarnym gimnazjonie i zaraz potem, bo chłopak był niewąski i mu byle świszcząca kula nie mogła pietra napędzić, do Legionów wstąpił. Tam pod Marszałkiem szedł wojować z Moskalem, co go ledwie szewc Kiliński pogonił.

Ale Panie Teosiu – zaoponowałem prędko – Kiliński przecież żył dużo wcześniej, to przecież nie ta epoka…

Proszę mi zamętu nie wprowadzać i grzecznie słuchać. – zirytował się mój rozmówca - Ja to wszystko detalicznie wyjaśnię – oburzył się mój rozmówca. – Szanowny pan Wiech też się mundrzył, a nic nie wiedział. Powiedziałem, że od Kilińskiego, to od Kilińskiego.

reklama

Aby nie zniechęcić pana Teosia, postanowiłem już więcej nie zwracać uwagi na tego typu błahostki.

Zaraz po tem, kiedy go Mars wzywał uporczywie do boju, nowa heca wybuchła z Ruskim. Bo jak wiadomo, ci to uparte stworzenia i trzeba się nieraz długo napocić, zanim się ich zniechęci. Zatem Wiech nie myśląc wiele, przywdział ostrygi do butów skórzanych (od pana Kilińskiego), do drugiego pułku ułanów się zapisał i pogonił nieproszonych gości z ogródka syreniego grodu. Inaczej, jak nic, by mu błota i makulatury do przedpokoju, niczym niechciana akwizycja, nanieśli.

Tułał się, proszę ja szanownego pana, kochany pan Wiech po dzikich zawarszawskich prowincjach. Jakoś tak wyszło, że się strasznie społecznie począł udzielać i podjął w Krwawym Krzyżu pracę, co powrót naszym rodakom z tych podwarszawskich terenów rosyjskich starał się ułatwić.

Znaczy, że pracował w Czerwonym Krzyżu w Kijowie? – zapytałem w celu rozjaśnienia spornej kwestii.

No, przecież mówię, że w Czerwonym Krucyfiksie! Ponieważ praca byłą alygancka i tipes topes, to zyskał on przychylny głos mamusi panny Irenki z domu Fałdowskiej. A trzeba wiedzieć, że wcześniej straszlywie się temu opierała, że niby pan Stefan to zła była partia dla takiej panienki jak panienka Irenka. Ślub jednak się odbył, minogi na stół podano, a goście wódeczkę wypili i każdy kontent był. A pan Wiech z kawaliera stał się żonkisiem.

Jednak potem coś miał pecha i los swój wykoncypował z teatrem połączyć, nieco bardziej cementowo niż wcześniej, bo trzeba wyraźnie podkreślić, że do wygłupów na scenie to smykałkę miał. Na Woli swój własny teatr założył, „Popularnym” zwany. Nawet początkowo szło niezwykle zgrzebnie, tak że po pierwszych sztućcach w „Barze pod Cyckami” odbył się uroczysty bankiet. Starczy powiedzieć, że nawet sam Tata Tasiemka lubił do niego zaglądać i na ładną cielęcinkę na scenie popatrzeć. I byłoby może i dobrze, tyle że teatr upaść postanowił w roku 1926 (stało się to za sprawą przybytku, zwanego kinem „Kometa”, co na wolskiej zastawie się rozpanoszył) i się Wiech znalazł tymczasowo bez pracy. A że kwaterę swoją posiadał bliziuteńko Kercelaka, gdzie badylarze, starozakonni i insze handlarze przesiadywaly i z pełnym szacunkiem sprzedawaly i kupowaly. Nie zawsze w pełni z szacunkiem dla lytery prawa i niekiedy do poważniejszych dyskusyj przy pomocy kijów, batów i inszych rzeczy dochodziło. Toteż nie ma się co dziwić, że do komisariatu towarzystwo trafiało, stamtąd zaś prościuteńko do sądu. A pan Stefan, nie żaden Amerykanin i zaraz wszystkiemu się przypatrówywał.

reklama

Pan Teoś przerwał, upił duży łyk piwa ze swojego kufla i z wolna kontynuował.

Znalazł zaraz potem pracę w prasie czerwonej, gdzie sprawozdania z wyroków wysokiej komisji pisywał. Tam właśnie skrobał różnego rodzaju felietoniki i historyjki z sądowych ław. A że wiadoma rzecz: stolyca, były to sprawy ciekawe. A to jedna baba drugą babę o ten tłucziek do przypraw pozwała, a to starozakonni o drób gęgający. Inszem razem checa nielicha była na audycji komorniczej. O kolejowych rozjazdach różnych ludzi, co się za miasto wybierali, i o upale czytali ludzie wszelakiej maści, i entelygenckiego i morowego pochodzenia. W tem czasie wydał w „Rojowym” wydawniczym komitywie „Ja panu pokażę!” oraz „Wysoka eksmisjo”. Zresztą, akurat tem czasem myśmy się z panem Wiecheckim poznali (zresztą na bielańskiej zastawie, mówiąc miedzy nami).

Zaraz niedługo potem pacykarz z kretyńskim wąsikiem nam się na warszawskie pokoje wpakował i rozpoczął swoje małpie numery. Czasy ciężkie były, ale radził sobie jakoś, bo chłop był zaradny. Rzecz jasna w konspiratowni był, chociaż potem się z tym nie afiszował na każdym murze. Losy swoje (i moje zresztą) na papiór przelał w „Cafe pod Minogą”. W gadzinówkach nie pisał, z folksdojczami się nie prowadzał. Jednym słowem: wszystko słusznie i na temat.

Wreszcie lud Warszawy ostatecznie zbuntował przeciw tym wszystkim germańskim pomysłom. Nie skrywał się gdzieś po kątach, tylko na Starówce, dzielnie dzień w dzień redagował i pisał w „Powstańcu” felietony, proszę ja szanownego pana. A jak można wykoncypować z jego długiej lyterackiej formy, gnata też sam w ręku trzymał, pruł do szwabów z suki albo innego hiszpana, jak na dobrego syna syreniego grodu przystało.

reklama

Na Starówce również pisywał felietoniki do „Powstańca”. Koniec końców wojna się skończyła i żyć trzeba było bardziej już z pióra, a nie z gnata. Los rozdzielył jego i żonę, myślely o sobie nawzajem, że zginęli. Wtedy szanowny pan Stefan w radioodbiorniku siedział i niewąskie audycyje produkował. I stała się rzecz niesamowita i całkowicie nie do pomyślenia. Okazało się, że żonuchna i córuchna to tę wojnę przeżyły i się na Wileńskim na Pradze spotkali. Ile wtedy było całusów i uścisków, za wszystkie te straszliwe lata, co ten irytujący malarz z wąsikiem, że nawet stróż by się go wstydził, im z życia zaiwanił.

W roku 1949 rozmowy ze mną przeprowadzał o histerii naszej pięknej Polski i „Helena w stroju niedbałem” wziął i zatytułował, zgodnie z moją skromniusią radą. Szanowny panie redaktorze, tożto (skromnie mówiąc) był największy sukcesor naszej ledwie się z ruiny podnoszącej Warszawy. Na kartach tej oto książki spisał wszystko, co mi mój ojczulek opowiadał − od Piastuszkiewiczów aż do flaczków czwartkowych u króla Stasia. Znajdzie tam szanowny pan histerię o wojnach z folksdojczami za króla Henryka, o ruskich w za małych kamaszach i wiele innych wielce interesujących wspominek. Niejeden człowiek w wieku chuligańskim traktował to jako reguralny podręcznik historyczny. Pisywał wiele w różnych dziennikach (żeby choćby nadmienić tutaj w „Warszawskiem Życiu”), niekiedy nawet i po węgiersku, to jest pikantnie.

Tak po prawości, to pisał wiele i różnie, i różniście: „Ja panu pokażę!”, „Wiadomo – stolica”, „Śmiech śmiechem”. A również już w siedemdziesiątych latach wspomnienia swoje „Piąte przez dziesiąte”. I chociaż miał niewąskie wkład w naszego miasta historie, to się niejeden drań redakacyjny na niego strasznie wypinał. Na przykład taki cwaniaczek Bocheński, co w „Życiu Warszawy” odważył się naskrobać, że „Wiech zachwaszcza język polski”, z czego szydził potem szanowny pan Walery Wątróbka i mówił jedynie, aby się z tego śmiać. Byli całe szczęście jednak i tacy, co równo mieli pod kopułą i nie pletli, jakby się szaleju najedli. Weźmy na ten przykład takiego poeciarza Tuwima (taki to widać, że szkolony), ten słusznie zauważył, że pan Stefan to „Homer warszawskich ulic”.

I tak żył nasz kochany pan Wiech. Pisał życie całe, ku chwale naszej pięknej stolycy, co się z gruzów podnosiła. W roku 1979 duszę swoją szanowną wiechową oddał Najwyższemu. Biedaczek straszliwie wtedy na humorze podupadł i jakby po barszczu struty chodził. Zszedł ze świata tego tutaj w Warszawie 26 lipca 1979 roku, uciąwszy sobie wiecznego komarka poobiedniego. No, to by na tyle było. Moje uszanowanie szanownemu panu.

To powiedziawszy, pan Teofil Piecyk wstał, uchylił kapelusza i pożegnał się.

Bibliografia:

  • Bronisław Wieczorkiewicz, Gwara warszawska dawniej i dziś, PIW, Warszawa 1974.
  • Tadeusz Wittlin, Nad szarej Wisły brzegiem... Książka o Stefanie Wiecheckim-Wiechu i jego barwnej uroczej Warszawie, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1990.
  • Stefan Wiechecki Wiech, Piąte przez dziesiąte, PIW, Warszawa 1996.

Redakcja: Michał Przeperski

Korekta: Bożena Pierga

reklama
Komentarze
o autorze
Paweł Rzewuski
Absolwent filozofii i historii Uniwersytetu Warszawskiego, doktorant na Wydziale Filozofii i Socjologii UW. Publikował w „Uważam Rze Historia”, „Newsweek Historia”, „Pamięć.pl”, „Rzeczpospolitej”, „Teologii Politycznej co Miesiąc”, „Filozofuj”, „Do Rzeczy” oraz „Plus Minus”. Tajny współpracownik kwartalnika „F. Lux” i portalu Rebelya.pl. Wielki fan twórczości Bacha oraz wielbiciel Jacka Kaczmarskiego i Iron Maiden.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone