Śmierć wędrowca

opublikowano: 2013-04-30, 07:15
wszelkie prawa zastrzeżone
Dziewiątego dnia kwietnia Roku Pańskiego 1365 obudziłem się o świcie. W przeciwieństwie do małmazji, ów dzień nie zyskiwał z wiekiem.
reklama

Wielokrotnie budziłem się o świcie, ale zwykle już po trzech tygodniach nie pamiętałem, jaka była tego przyczyna. Tamten dzień utkwił mi jednak w pamięci. I bynajmniej nie dlatego, że obudziłem się tak wcześnie, lecz z powodu tego, co nastąpiło potem. Niezwykłe zdarzenia mają to do siebie, że oprócz nich pamiętamy wszelkie, nawet najbardziej prozaiczne okoliczności, które im towarzyszą.

W moim dwudziestopięcioletnim życiu były też inne pamiętne dni. Dobrze pamiętam na przykład dzień, w którym mojego brata Henry’ego zabrała zaraza. Byłem wówczas dzieckiem, niemniej wciąż mam w pamięci obraz ojca Aymera udzielającego mu ostatniego namaszczenia. Duchowny nosił na szyi woreczek z ziołami, które miały go uchronić przed chorobą. Nie uchroniły jednak – zmarł dwa tygodnie później. Nadal widzę oczyma duszy ów woreczek, wiszący na konopnym sznurku na szyi duchownego, który pochylał się nad moim konającym bratem.

Pamiętam też dokładnie dzień w 1361 roku, w którym umarł William z Garstang. Podczas studiów w Oksfordzie, w kolegium Balliol, William i ja dzieliliśmy pokój przy St. Michael’s Street z dwoma innymi studentami. Starałem się przynieść ulgę swojemu przyjacielowi, kiedy powracająca zaraza pokryła jego ciało ropiejącymi wrzodami. Tuż przed śmiercią, z wdzięczności za moją skromną pomoc, William podarował mi trzy książki. Jedną z nich była „Chirurgia” Henry’ego de Mondeville’a. Nie mam pojęcia, jak to dzieło znalazło się w jego posiadaniu. Teraz jednak dostrzegam w tym rękę Boga, albowiem po przeczytaniu owej książki postanowiłem obrać inną profesję od tych, które wcześniej rozważałem.

Czyżby zatem Bóg postanowił, że William poniesie tak straszną śmierć po to, abym ja odnalazł swoje powołanie? Nie wierzę w to, nie wierzę, że Bóg mógłby komukolwiek zgotować taki los. W tej kwestii różnię się z mistrzem Wycliffe’em, który uważa, że wszystko jest ustalone z góry. Ja sądzę, że Bóg potrafi obrócić zło w dobro i że uczynił tak wówczas, kiedy sprawił, że zostałem chirurgiem. Kto wie, być może moja posługa równoważy cierpienia Williama, choć dla niego samego marna z tego korzyść.

Co więcej, doskonale pamiętam dzień, w którym poznałem lorda Gilberta Talbota. Otóż pozszywałem tego możnego szlachcica po tym, jak koń jego giermka zranił go w nogę na głównej ulicy Oksfordu. Tak rozpoczęła się moja służba u tego wielmoży, którą pełnię również wobec mieszkańców podległego mu miasteczka Bampton. Nieco później, co napawa mnie szczególną dumą, zostałem ponadto mianowany rządcą jego włości.

Parafia Najśw. Marii Panny w Bampton (fot. Ballista/en.wikipedia; Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported)

Mam też mniej przyjemne wspomnienia. Choćby nieprędko zapomnę święta Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 1363 oraz ucztę, którą wówczas urządzono w zamku lorda Gilberta w Goodrich. Przybyłem tam z Bampton, aby udzielić pomocy siostrze lorda Gilberta, pięknej lady Joan. Szlachcianka spadła z konia i złamała nadgarstek. Wezwano mnie, abym nastawił złamanie. Mamiłem się myślą, że zdobędę względy tej damy, miłość wszak jest ślepa i bezrozumna. Jednak na kilka dni przed świętami do zamku w Goodrich zawitał sir Charles de Burgh. Lord Gilbert zaprosił go, gdyż wiedział, że ów zacny rycerz, na co pewnie liczył, może skraść serce jego siostry. Tak stało się w istocie. W przerwie między drugim a trzecim daniem bożonarodzeniowej uczty sir Charles wstał i w obecności wszystkich biesiadników podał lady Joan nabijaną goździkami gruszkę. Szlachcianka ujęła ją w dłoń i wyciągnęła zębami jeden goździk. Pobrali się w zeszłym roku we wrześniu, tuż przed dniem św. Michała Archanioła.

reklama

Zboczyłem jednak z tematu… Tak więc obudziłem się o świcie, usłyszawszy, że ktoś wali w drzwi mojej komnaty. Zamrugałem, żeby otrząsnąć się ze snu, po czym zwlokłem się z mego łoża i ruszyłem chwiejnym krokiem ku drzwiom. Otworzyłem je, kiedy wartownik Wilfred miał po raz kolejny głośno zapukać.

– Chodzi o Alana, nadzorcę folwarcznego… Wreszcie go znaleziono.

Przed dwoma dniami Alan udał się jak zwykle na poszukiwanie tych, którzy wbrew obowiązującemu prawu wałęsają się po zmroku. Tym razem jednak nie wrócił do domu. Nazajutrz rano zawiadomiła mnie o tym jego zaniepokojona, młoda żona. Poleciłem wówczas naszemu ekonomowi, Johnowi Holcuttowi, by z kilkoma ludźmi poszukał zaginionego, ale misja ta zakończyła się fiaskiem. Poza tym ekonom nie był zadowolony, że aż sześciu ludzi musiało przerwać na cały dzień pracę na folwarku. Nie wszystkie bowiem leżące odłogiem pola zostały już zaorane. Toteż w środę wieczorem, nim udałem się na spoczynek, John poprosił mnie, aby następnego dnia mógł poniechać poszukiwań. Zgodziłem się na to. Skoro nie trafiono na ślad Alana, mimo iż całe miasteczko wiedziało o jego zaginięciu, dalsze przetrząsanie każdego kąta wydawało się bezcelowe.

– Wrócił do domu? – spytałem.

– Nie. I raczej nie wróci, chyba że na marach.

– Nie żyje?

– Owszem – odparł Wifred.

– Gdzie go znaleziono?

– Przy drodze, nieopodal kaplicy św. Andrzeja.

Nic dziwnego, że szukający go nie znaleźli. Kaplica św. Andrzeja jest oddalona niemal o pół mili od wschodniej granicy miasta. Zastanawiało mnie tylko, czemu Alan zapuścił się aż tak daleko. Chyba już wtedy podejrzewałem, że śmierć nadzorcy nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Choć uważam nieufność za wadę charakteru, niejednokrotnie już – jako chirurg i rządca – przekonałem się, że nie należy ulegać pozorom. Alan nie miał jeszcze trzydziestu lat. Dzierżawił od lorda Gilberta piętnaście akrów ziemi i mimo młodego wieku cieszył się tak dobrą opinią, że przed trzema laty kmiecie wybrali go na nadzorcę. Ciężko pracował i przez całą zimę chwalił się, że na swoich czterech akrach owsa z każdego buszla nasion uzyskał pięć buszli plonów. To był znakomity wynik, bo jego pola niczym się nie różniły od pozostałych, które otaczały Bampton. Ten sukces, jak sądzę, wzbudził u niektórych zazdrość. Zapewne znalazły się żony, które porównywały osiągnięcia Alana do tego, co zdziałali ich mężowie. Mimo to nie uważałem, że mógł to być wystarczający powód, by kogokolwiek zabić.

reklama

Przypuszczam, że ktoś może mieć takich wrogów, o których nie wiedzą nawet jego przyjaciele, a ja, podobnie jak większość mieszkańców Bampton, uważałem Alana za swojego przyjaciela. Pewnie dlatego idąc z zamku do znajdującego się przy ulicy Church View domu Huberta Shillside’a, usiłowałem sobie wmówić, że nadzorca umarł śmiercią naturalną. Wszak nie ma nic dziwnego w tym, że kiedy czyjeś zwłoki zostają znalezione w szczerym polu, podnosi się ogólna wrzawa. Wówczas Hubert, który jest koronerem, i ja – chirurg oraz rządca – musimy wykonać swoją pracę.

Alana znaleziono o kilka minut marszu od miasta. Hubert, ja i John Holcutt, który do nas dołączył, poszliśmy najpierw Rosemary Lane, następnie główną ulicą, a potem skręciliśmy w lewo w Bushey Row i już niebawem dotarliśmy do drogi wiodącej wprost do kaplicy św. Andrzeja. Już z daleka zobaczyliśmy miejsce, gdzie leżało ciało, bo kiedy minęliśmy ostatni dom na wschodnich obrzeżach Bampton, naszym oczom ukazała się grupka ludzi stojących na drodze przy polu, które orano pod wiosenny zasiew. Ludzie ci cofnęli się z szacunkiem, gdy tylko do nich podeszliśmy.

Między drogą a polem rósł żywopłot. Świeże, jasnozielone liście pokrywały łodyżki pokrzyw, ostów i dzikich róż. Jeszcze dwa tygodnie, a te rośliny tak by się rozrosły, że odnalezienie Alana nie byłoby możliwe. Na szczęście dwaj oracze, którzy wczesnym świtem udali się na pole, natrafili na zwłoki, kiedy zawracali woły po zaoraniu pierwszej skiby. O tej porze światło było tak skąpe, że ledwo dało się dostrzec bladą stopę wystającą z żywopłotu. Nie ukryła się ona jednak przed czujnym wzrokiem tego oracza, który poganiał zaprzęgnięte do pługa zwierzęta.

Istotnie, Alana nie było widać z drogi, ale gdy odgarnęliśmy ostrożnie pokrzywy i gałązki kolczastych krzewów, ujrzeliśmy go, skulonego jak we śnie, pośród krzaków jeżyn. Kazałem dwóm gapiom wyciągnąć ciało z zarośli. Z wysoką rangą wiążą się, rzecz jasna, określone przywileje. Wolałem, żeby to ich, a nie nas, poparzyły pokrzywy. Kilka minut później Alan leżał już na drodze.

Odniosłem wrażenie, że teraz nadzorca czuje się znacznie mniej komfortowo niż przedtem, wśród chaszczy. Głębokie zadrapania znaczyły jego twarz, dłonie i przedramiona. Jego odzienie było podarte, stopy bose, a na szyi widniała ogromna rana. Koroner pochylił się, aby lepiej się jej przyjrzeć.

reklama

– Sądzę, że jakieś zwierzę tak go urządziło – orzekł. – Spójrzcie na kubrak. Rękawy są poszarpane. Jakby bronił się przed kłami.

Przyklęknąłem przy zwłokach, by obejrzeć z bliska ranę, która spowodowała śmierć nadzorcy folwarcznego. Wydawało się, że Hubert Shillside ma słuszność – rozległe obrażenia na ciele ofiary mogły zostać zadane przez kły i pazury. Posłałem ekonoma do zamku po konia, by powieźć nim Alana do domu. Gapie zaczęli się powoli rozchodzić. Oracze, którzy znaleźli ciało, wrócili do pracy. Wkrótce tylko koroner i ja strzegliśmy zmarłego. Należało go strzec, gdyż wysoko nad nami krążyło stado czarnowronów.

Nie potrafiłem wyrazić mego niepokoju słowami, więc nie powiedziałem Shillside’owi o swoich podejrzeniach. Nie chciało mi się jednak wierzyć, że jakieś dzikie zwierzę było sprawcą tego nieszczęścia. Sądzę, iż koroner też miał wątpliwości, bo w końcu przerwał milczenie.

– Za mego życia nie widziano tu żadnego wilka – rzekł z zadumą. – Ani żadnego dzikiego psa.

– Lord Gilbert – odparłem – wspominał o wilkach kręcących się w pobliżu Goodrich i Pembroke. Jednakże tamtejsze zamki znajdują się nieopodal puszczy Dean i walijskich gór, a i nawet w tamtej dzikiej okolicy wilki rzadko są widywane.

Przez chwilę obaj przyglądaliśmy się ciału leżącemu u naszych stóp. Potem spojrzałem na drogę, obok której spoczywał nieboszczyk. Nie znalazłszy tego, czego szukałem, przeszedłem kilka kroków w stronę miasta, po czym obróciłem się na pięcie i ruszyłem w kierunku kaplicy. Ale moje poszukiwania okazały się bezowocne.

Hubert obserwował mnie z rosnącym zaciekawieniem.

– Czego szukasz? – spytał w końcu. Było dla niego jasne, że wypatruję czegoś na drodze.

– Śladów. Jeśli to sprawka jakiegoś zwierzęcia, zostawiło ono ślady. Grunt jest miękki.

– Być może – odrzekł koroner. – Jednak sporo osób kręciło się tu przez ostatnią godzinę. Jeśli były jakieś ślady, najpewniej zostały już zadeptane.

Uznałem, że Hubert ma rację, ale trapiło mnie coś jeszcze.

– Poza tym powinno tu być dużo krwi – zauważyłem. – A widzę jej niewiele.

– Czemu? – spytał Shillside.

– Bo z rozerwanego gardła krew tryska strumieniami, a znaczna jej utrata powoduje śmierć. Widzisz tu dużo krwi?

– Może ziemia ją wchłonęła?

– Może… Zajrzyjmy zatem w chaszcze, w których znaleziono Alana.

Uczyniliśmy to, odgarnąwszy ostrożnie pokrzywy. Krzaki były przygięte do ziemi tam, gdzie wcześniej leżało ciało, lecz na liściach, kamieniach i źdźbłach trawy widniały ledwie nieznaczne ślady krwi.

reklama

– Hm… jest krew – oznajmiłem – ale jest jej za mało.

– Za mało na co? – dopytywał koroner, marszcząc czoło.

– By Alan umarł wskutek utraty krwi.

Shillside milczał przez chwilę.

– To wszystko wydaje się niepokojące – rzekł w końcu. – Jeśli nie zabiła go ta rana – spojrzał na szyję nadzorcy – to cóż takiego?

– Sam chciałbym wiedzieć – odparłem.

– Alana znaleziono w chaszczach – podjął swe rozważania koroner. – Kto wie, może ukrył się tam przed ścigającymi go zwierzętami, jeśli było ich więcej niż jedno.

– Albo zwierzę go tam zaciągnęło – dodałem, choć z jakiegoś powodu w to nie wierzyłem.

Tym razem Shillside uważnie się rozejrzał.

– Ciekawe, gdzie się podziały buty Alana i kij wędrowny…

Pamiętałem ten kij. Ilekroć nadzorca wyruszał na nocny obchód, zabierał ze sobą cisowy drąg, który był wyższy od niego i tak gruby jak ludzkie przedramię. Rozmawiałem kiedyś z nim o tej jego broni. Powiedział wówczas, że cios zadany tym drągiem skłania nawet najbardziej rozwydrzonego pijaczynę do rychłego powrotu do domu.

– Był dumny ze swego kija – rzekł Hubert, kiedy przeczesywaliśmy krzaki w poszukiwaniu owego oręża. – Wyrył na nim literę „A”, aby było wiadomo, że to jego własność.

– Nie wiedziałem, że umie pisać.

– Nie umiał – wyprowadził mnie z błędu Shillside. – Ksiądz Thomas pokazał mu, jak wygląda ta litera. Alan był z siebie dumny, gdy odwzorował ją na swojej broni.

Znaleźliśmy kij z dala od drogi, na skraju lasu rozciągającego się za kaplicą św. Andrzeja. Leżał co najmniej trzydzieści kroków od chaszczy, w których spoczywało ciało Alana. Nie udało nam się jednak odnaleźć butów.

– Ciekawe, jak ten kij tu trafił… – dziwił się koroner, po czym przyjrzał się drągowi. – Jest ów znak, widzisz? – Wskazał literę „A” wyżłobioną dość finezyjnie w twardym drewnie.

Popatrzywszy uważnie na oręż nadzorcy, zmarszczyłem brwi. Nie uszło to uwagi Huberta.

– O co chodzi, Hugh?

– Na tym kiju nie ma żadnego śladu walki. Gdybym ja, dzierżąc taką broń, został zaatakowany przez wilka, wywijałbym nią we wszystkie strony, aby się obronić, albo przynajmniej wyciągnąłbym ten drąg przed siebie, żeby drapieżnik chwycił go w zęby zamiast mojej ręki.

Shillside ponownie obejrzał kij. Jego powierzchnia była gładka. Wręcz nieskazitelna.

– Być może – rzekł z zadumą – kij wyślizgnął się Alanowi z ręki i poleciał aż tutaj, kiedy nadzorca usiłował zadać zwierzęciu cios.

– Mogło tak być – przyznałem, jednak bez przekonania.

Siedem sztuk wyzwolonych

Kiedy wróciliśmy na drogę, ujrzeliśmy ekonoma, który właśnie zbliżał się ku nam na grzbiecie Bruce’a, starego konia, który do niedawna obwoził mnie po okolicy. Ten dostojny, spokojny wierzchowiec nadawał się idealnie do przewiezienia zwłok. Schyliliśmy się, żeby dźwignąć Alana na grzbiet Bruce’a – John chwycił za nogi, a Shillside i ja za ramiona. Kiedy podnieśliśmy ciało, głowa odchyliła się gwałtownie do tyłu, bowiem szyja była tak poszarpana, że nie mogła utrzymać jej ciężaru. Wyciągnąłem rękę, by podtrzymać głowę, i wówczas moja dłoń natrafiła na coś, od czego zjeżyły mi się na karku włosy.

reklama

– Czekajcie! – rzekłem gwałtownie. Moi kompani aż drgnęli i spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. – Połóżmy go z powrotem na drodze.

Odwróciłem głowę nadzorcy i pomacałem to coś, co tak bardzo zbiło mnie z tropu. W czaszce Alana, zaraz za prawym uchem, było lekkie wgłębienie, przesłonięte bujną czupryną. Rozgarnąłem gęste włosy i przyjrzałem się wklęsłości. Potem pokazałem ją ekonomowi i koronerowi.

John Holcutt milczał, ale Shillside, dotknąwszy wgłębienia palcami, spojrzał na mnie i spytał:

– Czy mógł to uczynić wilk?

Wszyscy trzej zastanawialiśmy się przez chwilę. Jako pierwszy pospieszył z wyjaśnieniem koroner.

– Spójrzcie, w chaszczach leży sporo kamieni, usuniętych z pola. Być może Alan, próbując się ukryć w krzakach, poślizgnął się i uderzył głową o kamień. To by tłumaczyło, czemu go tam znaleziono. Pozbawiony przytomności, nie mógł się bronić, kiedy zwierzę rozszarpywało mu gardło.

Przyznaję, że to wyjaśnienie wydawało się przekonujące. Ale wciąż miałem wątpliwości.

– Czy to możliwe, aby krzepki, młody mężczyzna upadł tak nieszczęśliwie, że stracił życie?

– Nie musiał zginąć wskutek upadku – zauważył Shillside. – Wystarczyło, że stracił przytomność, bo nie mógł się wówczas obronić przed wilkiem.

– W takim razie gdzie jest krew?

– Krew? – zdziwił się koroner.

– Żywy człowiek, nawet nieprzytomny, krwawi obficie, doznawszy tak poważnego urazu. Tylko martwi nie krwawią.

– Uważasz zatem, że Alan umarł, kiedy uderzył głową o kamień?

– Owszem – przyznałem. – Albo bardziej prawdopodobne jest to, że to kamień uderzył jego.

– Ależ… wilki nie ciskają w ludzi kamieniami – zauważył przytomnie Shillside. – Coś mi się zdaje, Hugh, iż nie wierzysz, że Alana zabiło zwierzę. Czemu?

– Słyszałeś jakieś doniesienia o wilkach grasujących w naszym hrabstwie? – spytałem go. – A ty, John?

Ekonom pokręcił głową.

– Bynajmniej. Powiem więcej, sądzę, że żaden żyjący mieszkaniec Bampton nigdy nie słyszał wycia wilka.

– Może to było inne zwierzę? – nie ustępował Shillside.

– Jakie? Niedźwiedź? Nie ma ich nawet w Szkocji. Dzikie psy? Nic na to nie wskazuje. Przy okazji upolowałyby jakąś owcę i zostałby po tym ślad. To samo tyczy się wilków. Nic takiego nie miało jednak miejsca we włościach lorda Gilberta ani na ziemiach biskupa. W przeciwnym razie wiedziałbym o tym.

Poza tym coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Stopy nadzorcy były bose.

reklama

– Znaleźliśmy kij Alana, ale gdzie są jego buty? – myślałem głośno. – Czy to możliwe, by wybrał się na nocny obchód boso?

Ekonom i koroner popatrzyli na stopy Alana. Shillside przygryzł dolną wargę, ale żaden z nich się nie odezwał. Wszyscy trzej znaliśmy bowiem odpowiedź na drugie pytanie. Znów schyliliśmy się, aby dźwignąć ciało nadzorcy na szeroki grzbiet Bruce’a. Stary koń poruszył się niespokojnie, kiedy zdał sobie sprawę, jakim obarczono go brzemieniem. Jednak lord Gilbert walczył na tym dzielnym wierzchowcu w bitwie pod Poitiers, więc rumakowi nie obcy był zapach krwi i śmierci, toteż nie uchylił się przed powierzonym mu zadaniem. Kiedy John chwycił konia za uzdę, nasz skromny kondukt żałobny ruszył z wolna w stronę domu Alana stojącym przy Catte Street.

Dom nadzorcy folwarcznego właściwie nie różnił się niczym od domostw sąsiadów. Podobnie jak one został zbudowany z drewna i wiklinowej plecionki oblepionej gliną. Tylko strzecha była nieco lepsza od tej, co kryła dachy pozostałych domów. Kiedy dotarliśmy na miejsce, z komina wydobywała się smużka dymu, Matylda zaś sadziła cebulę w przydomowym ogródku. Są bowiem prace, które kobieta musi wykonać nawet wówczas, gdy jej małżonek zniknął bez śladu. Nikt dotąd nie powiedział Matyldzie, że znaleziono Alana. Nikt więc nie chciał ujawnić jej tej strasznej prawdy, by nie brać na siebie ciężaru pocieszenia wdowy. Ja zatem wziąłem na siebie owo niewdzięczne zadanie. Hubert Shillside stał u mego boku, kiedy mówiłem to, czego Matylda z pewnością nie chciała usłyszeć. Spód jej szaty był utytłany ziemią, tak jak jej ręce, które najpierw bezwładnie opadły, a potem zakryły wykrzywione bólem usta, z których wyrywał się szloch.

Dostrzegłem ławkę na tyłach domu i przyniosłem ją Matyldzie. Niewiasta usiadła na niej, a raczej ciężko na nią opadła. Jej łkanie najpewniej przeniknęło do wnętrza domu, bo już po chwili dobiegł nas stamtąd głośny płacz dziecka – Matylda próbowała zasiać cebulę, zanim obudzi się jej syn. Usłyszawszy zawodzenie dziecka, żona nadzorcy wzięła się w garść. Wstała, przemknęła obok mnie oraz koronera i pobiegła do malca. Po chwili znów ukazała się naszym oczom, trzymając na rękach pochlipującego chłopczyka. Miał zmierzwione od snu włosy. Mrużąc oczy przed słońcem, spojrzał na mnie podejrzliwie.

Ból po stracie bliskiej osoby nie był Matyldzie obcy. Zaznała go ponownie nie dalej jak cztery miesiące wcześniej, tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy to jej nowo narodzona córeczka zmarła, nie ujrzawszy nawet dziennego światła. Katherine Pecham, akuszerka, która odbierała poród, cieszyła się nienaganną opinią. Z pewnością więc w niczym nie uchybiła. Niestety, mało która matka ma tyle szczęścia, by wszystkie jej dziatki dożyły wieku, w którym dziecko staje się dorosłym.

reklama

Matylda stała w drzwiach i po jakimś czasie oparła się ciężko o futrynę. Współczułem jej. Wiedziałem jednak, że wkrótce zazna pocieszenia. W Bampton i pobliskiej wiosce Weald mieszkało wszak pięciu mężczyzn poniżej trzydziestego piątego roku życia, którzy byli wdowcami lub kawalerami. Żona jednego z nich zmarła przy porodzie. Nie ulegało wątpliwości, że przynajmniej niektórzy z tych mężczyzn poczekają, aż tylko Matylda opłacze męża, a następnie poproszą ją o rękę. Sadząc po tym, jak wilczym wzrokiem na siebie spoglądali, żaden z nich nie zamierzał czekać zbyt długo, każdy pewnie będzie chciał być pierwszy. Cóż, tylko od wdowy zależało, ile potrwa jej żałoba.

Matylda miała nie więcej niż dwadzieścia pięć lat i była ładniejsza od większości żon kmieci, które już w tak młodym wieku noszą na swych twarzach piętno zgryzoty i ciężkiej pracy. Poza tym mogła wnieść pokaźne wiano: piętnaście akrów ziemi. Musiała tylko zapłacić podatek od spadku, a potem – gdy jej syn osiągnie wiek, pozwalający mu na przejęcie schedy po ojcu – dodatkową opłatę. Te świadczenia nie byłyby jednak dotkliwe, gdyż pod nieobecność lorda Gilberta i jego ochmistrza, Geoffreya Thirwalla, to ja określałem wysokość wszelkich danin.

– Gdzie go znaleziono? – spytała wdowa.

Koroner udzielił odpowiedzi, a potem dodał, że jej męża prawdopodobnie zabiło jakieś dzikie zwierzę, być może wilk. Na te słowa Matylda otworzyła szeroko oczy.

Zapytałem ją, czy wie, dlaczego podczas nocnego obchodu jej mąż zapuścił się poza granice miasta.

– Może natrafił na wilka i próbował go przepędzić – odparła.

Jeśli nadzorcę rzeczywiście uśmiercił wilk, takie wyjaśnienie było równie dobre jak te, które przychodziły do głowy mnie i Hubertowi Shillside’owi. Spytałem jeszcze, czy mogę zobaczyć buty Alana. Jednak Matylda była nie w ciemię bita.

– Przecie miał je na nogach – obruszyła się. – Nie włóczyłby się po nocy bez butów. Jedno licho wie, na co można nadepnąć w ciemności…

Boleśnie skarcony nie ciągnąłem tego wątku, lecz właśnie takiej odpowiedzi się spodziewałem i na taką liczyłem. Koroner i ja wymieniliśmy spojrzenia, unosząc przy tym brwi. Zazwyczaj w takich chwilach staram się unieść tylko jedną brew, jak czyni to lord Gilbert, ale jeszcze nie zdołałem opanować tego gestu. Przypuszczam, że tylko szlachetnie urodzeni to potrafią.

– Co się z nim stało? – odezwała się cicho Matylda.

Nastąpiła dłuższa chwila milczenia, bo ja czekałem, aż odpowie Shillside, on zaś miał nadzieję, że ja to uczynię, i dlatego skierował wzrok na Catte Street, jakby akurat działo się tam coś wartego uwagi.

reklama

– Przywieźliśmy ci go – oznajmiłem. – Jest przed domem. Towarzyszy mu John Holcutt. Pomów z Thomasem de Bowleghem, może pochować Alana choćby jutro.

Nazajutrz był Wielki Piątek. Odtąd ten dzień miał nabrać dla Matyldy szczególnego znaczenia, albowiem będzie już upamiętniał nie tylko śmierć naszego Pana, lecz także jej osobistą, bolesną stratę. Ja przypominam sobie o własnej stracie, ilekroć widzę gruszkę, czuję zapach goździków lub spożywam wieczerzę wigilijną.

– Chcę go zobaczyć – rzekła stanowczo Matylda, po czym odwróciła się, aby pójść przed dom. Koroner i ja ruszyliśmy za nią.

John Holcutt zesztywniał, gdy usłyszał przenikliwe skrzypienie otwieranych drzwi i ujrzał wyłaniającą się zza nich niewiastę z dzieckiem na ręku. Matylda długo wpatrywała się w konia i brzemię na jego grzbiecie. Nikt nie śmiał zmącić panującej wokół ciszy. Przechodnie odwracali oczy, czynili znak krzyża i stąpali najciszej, jak tylko potrafili. W końcu Matylda oparła dziecko na biodrze, podeszła do męża i odgarnęła włosy z jego zimnego czoła. Potem szepnęła mu coś do ucha. Nie wiem co, albowiem uznałem, że nie powinienem słuchać.

Wiosenne słońce wspięło się już nad dachy Bampton, zalewając miasto złocistym blaskiem, i kiedy Matylda dotykała czule ciemnych włosów męża, coś przyciągnęło jej wzrok. Pomyślałem, że chodzi o wgłębienie w tyle czaszki, lecz było inaczej. Kobieta rozchyliła loki Alana i wyciągnęła spomiędzy nich skrawek niebieskiej nitki.

– Co to? – spytała, pokazując nam swe znalezisko.

Alan nie miał na sobie nic niebieskiego. Jego opończa była brązowa, kaftan żółty, a nogawice szare. Koszula zaś mogła być tylko biała. Wziąłem od Matyldy nitkę – bladoniebieski strzęp zgrzebnej, wełnianej przędzy długości palca. Kiedy pogrążona w żalu niewiasta wyłuskiwała ją z włosów męża, zwróciłem uwagę, że nitka znajdowała się w okolicy wklęśnięcia w czaszce.

– Masz jakieś odzienie w tym kolorze? – zagadnąłem Matyldę.

– Nie… choć nie należą one do rzadkości.

Widok na Oxford (domena publiczna)

Odwróciłem się ku Hubertowi Shillside’owi.

– Czy któryś z tych, co znaleźli Alana, nosił niebieskie odzienie? – myślałem na głos. – hm… wydaje mi się, że nie, ale nie mam pewności, bo słońce stało jeszcze nisko, a mój umysł był zaprzątnięty czym innym.

Koroner zacisnął usta, usiłując się skupić.

– A ten oracz, który został na polu z wołami… Czyż nie miał on na sobie niebieskiej tuniki?

– Nie przyjrzałem mu się – przyznałem. – Ale skoro ty to widziałeś, zakładam, że tak było.

Podczas tej rozmowy Matylda spoglądała to na mnie, to na koronera, trzymając w dwóch palcach skrawek wełnianej nitki. Teraz jednak postanowiła się odezwać.

– Coś tu się nie zgadza, mistrzu Hugh.

reklama

Shillside posłał mi spojrzenie, które znaczyło: „Zobacz, co nawyprawiałeś!”. Cóż, nie mogłem się temu oprzeć. Nie potrafię ukryć swoich myśli.

– Owszem – odrzekłem. – Pewne rzeczy nie dają mi spokoju, jak choćby buty Alana… – Skinąłem głową w stronę jego bosych stóp. – Gdzie się podziały?

– Podejrzewam – wtrącił Shillside – iż ma je na nogach jeden z oraczy, którzy znaleźli ciało.

– Niewykluczone, lecz tak się nie godzi. Winny one trafić do rąk Matyldy.

– Odzyskasz je dla mnie? – zapytała z nadzieją wdowa. – Szewc mógłby skroić te buty na moją miarę…

– Odzyskam – obiecałem.

I tak rozpoczęły się moje poszukiwania, podczas których, szukając czegoś, znajdowałem coś zgoła innego. Zresztą tak wygląda cała moje życie. Rzadko znajduję to, czego szukam, i tylko niekiedy szukam tego, co znajduję. Nic dziwnego, że niemal wszystko, co dobre w moim życiu, wydaje się dziełem szczęśliwego zrządzenia losu, ale ja przypisuję to woli Boga, który, jak powiada Pismo, wie, czego nam potrzeba, zanim o to poprosimy. Wie On także, bo po wielokroć Mu o tym mówiłem, że potrzebuję dobrej żony, lecz choć usilnie szukam takiej niewiasty, wciąż nie mogę jej znaleźć. To nader kłopotliwa dla mnie kwestia, gdyż wiąże się ściśle z lady Joan Talbot, którą od niedawna – za sprawą jej zamążpójścia – należy tytułować lady de Burgh. Ilekroć więc myślę o tej kobiecie, odczuwam błogość pomieszaną z bólem. Dlatego staram się o niej nie myśleć, lecz próżne są to wysiłki. Te myśli bowiem uporczywie wracają, a ja muszę sobie z tym radzić.

John, Hubert i ja zdjęliśmy Alana z grzbietu Bruce’a i położyliśmy na łożu, które przez lata dzielił z Matyldą. Ciało zdążyło już zesztywnieć – zastygło w zgiętej pozycji, jaką przybrało, gdy przewieszono je przez konia. Skłonienie nieboszczyka, by legł płasko na łożu, było krępujące, zwłaszcza w obecności jego żony. Gdy w końcu uporaliśmy się z upartym ciałem nieboszczyka, Shillside oznajmił Matyldzie, że wróci po południu z członkami rady przysięgłych, gdyż każda zagadkowa śmierć musi być zbadana, by móc orzec, czy aby nie doszło do zbrodni. Aha, zanim wyszliśmy, koroner postawił jeszcze w rogu izby kij wędrowny Alana, który ze sobą przyniósł. Ja zaś poprosiłem bolejącą wdowę o niebieską nitkę. I choć śmierć nadzorcy była podejrzana, to w tamtej chwili najbardziej złościła mnie kwestia zaginionych butów. Nie potrafiłem się pogodzić z taką niegodziwością. Zawziąłem się zatem, choć sprawa wydawała się błaha, że przed zapadnięciem nocy odnajdę skradzione buty i oddam je Matyldzie. Nie wiedziałem wówczas, czy niebieska nić doprowadzi mnie do złodzieja. Miałem wszakże nadzieję, że jeśli tak się stanie, znajdę człowieka, który wie o śmierci Alana więcej niż ja.

Tekst jest fragmentem książki Melvina R. Starra pt. „W cieniu kaplicy”:

Melvin R. Starr
„W cieniu kaplicy”
cena:
38,90 zł
Podajemy sugerowaną cenę detaliczną z dnia dodania produktu do naszej bazy. Użyj przycisku, aby przejść do sklepu — tam poznasz aktualną cenę produktu. Szczęśliwie zwykle jest niższa.
Wydawca:
Promic
Okładka:
miękka
Liczba stron:
360
Data i miejsce wydania:
I
Premiera:
12 IV 2013
Format:
140 x 225 mm
ISBN:
978-83-7502-408-1
reklama
Komentarze
o autorze
Melvin Starr
Historyk, wieloletni nauczyciel historii w szkołach w szkołach publicznych w amerykańskim stanie Michigan. Autor powieści poświęconych średniowiecznemu chirurgowi Hugh z Singleton, które ukazują się w Polsce nakładem wydawnictwa Promic.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone