Śmierć Zawiszy Czarnego
W kościele Świętego Stanisława w Nowym Mieście Korczynie panował gwar i ruch jak w mrowisku. Biskup krakowski Zbigniew Oleśnicki rozdzielał dziś szczodrze łaski. Wystawiał upierścienioną dłoń z lektyki, przyjmując pocałunki i hołdy zarówno stronników, jak i tych, którzy talenty polityczne zastąpić musieli giętkimi grzbietami.
Biskup był kapryśny i dumny. Okazywał przychylność lub jej odmawiał, to wysuwając rękę, to cofając – zupełnie jakby mówił: „ty tak, ty nie!”. Wystawił całą dłoń przed usta zgiętego wpół Teodoryka Buczackiego, najwierniejszego poplecznika, aby cofnąć ją przed pochylonym młodym Dersławem z Rytwian, który nie tak dawno zagarnął skarbiec biskupa Jastrzębca. Wysunął ją do Jana Kruszyny z Galowa i Stanisława Ćwikły, obecnie cennych politycznych sojuszników, ale wyszarpnął i pogroził uniesionym palcem Spytkowi z Melsztyna, o którym życzliwi donosili prosto do biskupiego ucha, że sprzyja husytom.
Abrahama ze Zbąszynia, jeszcze gorszego odszczepieńca, stronnicy i poplecznicy w ogóle nie dopuścili do biskupa. Nagle tłoczno zrobiło się bowiem wokół lektyki otoczonej morzem podgolonych na donicę, wąsatych, krzepkich panów okrytych aksamitem i suknem.
Jakiegoś biednego kmiecia w siermiędze, który próbował pełznąć do biskupa, zadeptali wręcz kupcy i mieszczanie, cisnący się hurmem i niemal wspinający na plecy szlachetnie urodzonych.
Tylko jeden człowiek nie brał w tym udziału. Wysoki, szczupły, szedł od ołtarza, odziany w aksamitną przeszywanicę z herbem Napiwoń. Młody, śniady, spalony słońcem, roztrącał rycerzy, giermków i pachołków. Wreszcie się zatrzymał.
– Biskupie Zbigniewie! – zawołał. – Zbyszko, spójrz na mnie!
– Jak śmiesz tak mówić do Jego Dostojności! – zagrzmiał sekretarz Oleśnickiego. – Hej, łapcie go, zatrzymajcie!
– Poznajesz mnie, biskupie!? – zakrzyknął młody rycerz. – Mam coś, co przypomni ci naszą znajomość!
Podniósł wysoko tarczę, skrywaną dotąd pod kawałkiem płótna. Tarczę z herbem Sulima, przedstawiającym pół czarnego orła w złotym polu i trzy kamienie w czerwonym polu poniżej. Była porąbana, poszczerbiona – ledwie się trzymała.
Pachołkowie biskupa rzucili się do nieznajomego z wyciągniętymi rękami...
– Stać! – Zatrzymała ich podniesiona prawica Oleśnickiego. Duchowny zmarszczył brwi. – Witaj, Gedeonie – powiedział nieoczekiwanie. – Zmieniłeś się. Tyle lat... A cóż tam chcesz mi pokazać?
– Poznajesz, księże biskupie?! – zawołał rycerz. – To jego tarcza! Nasz pan, pod którym służyliśmy, oddał ducha Bogu. Pod Golubaczem, nad Dunajem, trzy niedziele temu. Pamiętasz go jeszcze, dziś, w czasach polityki i zdrady? Wspominasz, czego nas nauczył?
Biskup przymknął oczy. Milczał, a razem z nim strwożeni i zadziwieni dworzanie. Ucichł tłum.
Kiedy dostojnik spojrzał przed siebie, Gedeona już nie było. Wtedy niespodziewanie podniósł się, wyszedł z lektyki, stanął na posadzce kościoła i... uklęknął.
Tłum westchnął i zwalił się na kolana razem z Oleśnickim.
– Będziemy dziś modlić się za duszę największego rycerza, któremu kiedyś służyłem – zaintonował biskup. – Był dzielniejszy na kopie niż ty, Przecławie z Nagłowic, mocniejszy na miecze i topory niźli ty, Bogumile z Taczewa, synu Powały. Miłował mocniej niż Dersław z Rytwian, mówił gładszymi słowy niż wszyscy moi pochlebcy, przydupnicy i samochwalcy! Dziś takich ludzi już nie ma. Módlmy się za Sulimczyka z Garbowa, jedynego, ostatniego, niewzruszonego, jak niezniszczalna jest opoka wiary w jedynego Boga! Wszyscy, teraz, tutaj!
Opuścił powieki, składając dłonie do modlitwy, a oczy jego duszy wróciły do obrazów sprzed dwudziestu lat, do mrocznych puszczy w dalekiej Żmudzi, na krańcu świata. Tam, gdzie zaczęła się jego przygoda, wina i kara...
Brzeg Niemna tonął w oparach i mgłach ścielących się nad wodą jak dymy z dogasającego ogniska. Wysoko nad lasami czarne niebo ciął wąski sierp księżyca, blady ni czym ofiarne ostrze żmudzkiego guślarza.
Noc wypełniona była skrzypem nienasmarowanych osi, dudnieniem kół, łomotem kopyt. Na brzeg zajeżdżały ciężkie wozy, kolasy i bigi. Wiozły klatki z drewnianych, zbitych na krzyż balików, nitowanych żelaznymi bretnalami. Niskie, włochate konie stawiały nogi szeroko, zapierały się, pochylając łby, jakby ciągnęły ciężar ponad siły. Obok maszerowali zbrojni – krępe chłopy w szarych tunikach na pancerzach, w obłych kapalinach i pruskich hełmach. Na pawężach, które dźwigali, widniały proste czarne krzyże na białym tle.
Wnętrza klatek spowijał mrok i mgła; tylko na prętach widniały blade znamiona: zaciśnięte, drobne, pokryte krwią dłonie.
Tych bladych rąk nie było widać z pagórka na skraju lasu. Samotny rycerz na potężnym kopijniczym koniu spoglądał posępnie na wozy i ich eskortę. Wysoki, smukły, w pełnej krakowskiej zbroi, w szłomie z podniesioną zasłoną wyglądał jak wyniosły, twardy jesion z boru. Na tarczy dzielonej w pas miał Sulimę.
Towarzyszył mu Żmudzin na kosmatym koniu. Rosły, potężny mężczyzna; osłonięty kolczugą, ze zwierciadlaną płytą pancerza na piersi, na głowie nosił pruską pekilhube z zasłoną jak w ruskich szłomach – przesłaniającą całą twarz, z okrutnym uśmiechem podniesionych w górę żelaznych ust.
Za nimi na podjezdkach czekali pachołkowie i giermek w kapalinie. Rycerz ociągał się, patrzył na czarną ścianę lasu, jakby czekał na wsparcie.
Jednak skraj pradawnego żmudzkiego boru był pusty...
Wreszcie się zdecydował. Podniósł rękę na znak i popędził wierzchowca ostrogami. Koń skoczył przed siebie, wybijając ciężki rytm; najpierw kłus, potem trójtakt galopu. Poczet ruszył w chwilę później – śladem rycerza idącego przodem niczym ostrze bojowego klina.
Na brzegu poniżej wzgórza potężny knecht z czarną brodą strzelił batem po dłoniach przeciskających się poprzez pręty kratki. Z wnętrza dobył się pisk i szloch. Na okutym, zakratowanym wozie były dzieci. Brudne, przerażone, ściśnięte jak prosięta wiezione na targ. W szarych i białych świtach, pokrytych brudem i krwią.
– Schnauze, bydlęta!
Kolejnego ciosu już nie zadał... Zatrzymał się na ugiętych nogach, wpatrując się w mgłę, bo nagle usłyszał coś, co było głośniejsze niż skrzyp i klekotanie wozów.
Złowieszczy, zbliżający się grzmot kopyt!
Ten tekst jest fragmentem książki Jacka Komudy „Zawisza. Czarne Krzyże”:
Nagle w oparach zaczerniał wyszczerzony koński pysk, spięty łańcuszkiem munsztuka. Grzywa rozwiana w galopie, a w siodle – rycerz w zbroi! Z trójkątną tarczą na lewym ramieniu, z sulicą przerzuconą przez przedni łęk!
Knecht nie zdążył nawet pisnąć. Rycerz wpadł nań, ugodził w pierś litewską włócznią, zmiótł z siodła i obalił w błoto!
Podniosły się krzyki, gdy poczet wpadł między wozy, rąbiąc i tratując pawężników, kuszników i zbrojnych. Rycerz, obok niego wojownik w szyderczo wykrzywionej pekilhube i pozostała szóstka konnych przeszli przez karawanę jak furie, które wyrwały się z piekła, pozostawiając po sobie krew i dygocące, wdeptane w piach ciała.
Rycerz już zawracał konia, okrzykiwał swoich, by szli za nim, nie dając pardonu. Więc poszli galopem przez noc i mgłę.
Miecze zabrzęczały, tłukąc o hełmy, tarcze i żelazo, pod niebiosa bił wściekły wrzask i jęki rannych.
Pachołkowie z krzyżami ulegli. Tratowani, rąbani, uciekali od wozów, wciskali się pod kolasy, rozbiegali. Rycerz ich nie gonił, przywołał poczet, dłonią w żelaznej rękawicy wskazywał drzwiczki do klatki, zamknięte na solidną kłódkę.
– Panie Wojciechu, żelazem!
Wezwany pachoł już podjeżdżał, osadził konia, zeskoczył z siodła. Dzieciaki na widok obcych poczęły przepychać się, szlochać; w uszy uderzył cienki krzyk rozpaczy. Stary Wojciech pochwycił topór, chciał zamachnąć się, ciąć w kłódkę, ale zawahał się, bo mali więźniowie w błagalnym geście wysuwali ręce przez kraty. Sapiąc, próbował podważyć skobel, ale bezskutecznie.
Wreszcie uderzył toporem w drewniany balik, z którego zrobiona była krata. Przerąbał go, wyłamał, poszerzył rozstęp między drewnianymi prętami. I wtedy... zobaczył po drugiej stronie krat brudnego chłopca o zwichrzonej, pokrytej błotem czuprynie.
Jednak dzieciak nie patrzył na starego sługę. Spoglądał ponad jego ramieniem, na rycerza z Sulimą na piersi. A potem sięgnął wzrokiem dalej, przez mgłę...
– Wojciechu! – krzyczał rycerz. – Na Boga, szybciej!
Opary rzedły, rozwiewały się, bo nadchodził świt – daleko za żmudzkimi borami i trzęsawiskami przedzierała się wolno smuga, czerwona jak krew.
I nagle w mgłach nad Niemnem pojawiła się śmierć.
Dziesiątki, może setka łodzi, szerokich, płaskodennych, wyładowanych zbrojnymi. Na dziobie każdej stał rycerz – zakonny brat w białym płaszczu, z czarnym krzyżem na lewej piersi.
Zgięci wpół knechci napierali na wiosła, aż jęczały dulki. A dalej w rzedniejącym mroku czaiło się coś jeszcze. Złowroga sylweta, wyniosła niczym katedra, wzniesiona na ogromnym płaskim galarze.
Drewniany zamek na wodzie, zwieńczony zębatymi blankami!
– Krzyżacy! Cała rzeka! – krzyczał giermek, pokazując na Niemen.
Rycerz drgnął, spojrzał w lewo, zobaczył nadchodzącą nawałę.
– Uwolnijcie ich! – rozkazał. A potem wyrwał giermkowi sulicę z garści, zawrócił konia.
– Panie...
– Zatrzymam ich! Dam wam czas... A ty – Sulimczyk spojrzał na wojownika w pekilhube – chodź za mną!
Tamten ledwie dostrzegalnie skinął głową.
Łodzie już dobijały do piaszczystych łach, krzyżaccy knechci wyskakiwali z krzykiem i pluskiem do wody!
Pomiędzy kapalinami, chybocącymi sulicami i rohatynami przyciągał spojrzenie jeden jedyny siwy koń. Dextrarius stał na tratwie, którą poruszało sześciu wioślarzy, wyniosły, okryty białym zakonnym kropierzem. Dosiadał go jeździec we włoskiej płycie, w hełmie z płaską zasłoną i szerokim nakarczkiem. Kiedy tratwa weszła na płyciznę, spiął ostrogami wierzchowca, ten parsknął, spuścił głowę, nie chciał iść w wodę. Rycerz uderzył drugi, trzeci raz, mocno, brutalnie, aż dextrarius skoczył w przód na płyciznę i przerażony popędził aż na brzeg. Na piasku wyprzedził knechtów i kuszników.
Między wozami podniósł się zgiełk. Chłopiec przeciskał się przez nadkruszone toporem kraty, rwąc koszulinę; złamany pręt pozostawił na jego ramieniu krwawą pręgę. Zamarł, widząc rycerza z Sulimą gnającego na Krzyżaka w białym płaszczu.
Patrzył, jak wpadli na siebie z rozmachem niby rozwścieczone byki. Sulimczyk uderzył włócznią – spod pachy, w sam bok przeciwnika.
Krzyżak zachwiał się w siodle, kiedy konie minęły się w galopie, tak blisko, że zdawać się mogło, iż splączą się munsztukami, ostrogami i rapciami. Ale w ostatniej chwili Sulimczyk uderzył tarczą o pawęż przeciwnika. Wybił go z siodła, rzucił na koński zad, zwalił na ziemię, aż jęknęły blachy zbroi...
...a potem nawrócił konia ku wozom.
Knechci, dotąd pędzący za dowódcą, zanieśli się jednym wielkim wrzaskiem, stanęli w miejscu. Dziesiątki rąk wyciągnęły się do leżącego, ktoś łapał rozszalałego konia, inni tylko spoglądali dookoła.
Na wozie chłopiec obrócił się, wyciągnął ręce do dziewczynki, która przeciskała się przez otwór w kratach wyłamanych przez Wojciecha. Nie zdążył. Z tyłu pojawił się cień, wzniósł się nad nim, czarny i złowieszczy.
Mały więzień zbladł. Rzucił się pod wóz, przepełznął na drugą stronę po piasku i krwi. Ominął charczącego, wypluwającego posokę knechta, przemknął obok kopyt szalejących koni. Zapadł w mrok.
Zobaczył jeszcze, że do Sulimczyka podjeżdża wojownik w szyszaku z wyrzeźbionym okrutnym uśmiechem rozciągającym żelazne usta. Nieznajomy uchwycił przyjacielskim gestem za osłonięte blachami zbroi ramię towarzysza. Wsadził prawą rękę pod naramiennik i...
Coś brzęknęło! Ostrze ze świstem wyskoczyło z rękawa niczym wystrzelone z kuszy. Wbiło się w przeszywanicę Sulimczyka w miejscu nieosłoniętym przez zbroję, sięgnęło ciała!
Rycerz krzyknął, zatrząsł się z bólu.
I wtedy, po tej długiej chwili, uderzyła na nich krzyżacka nawałnica. Sulimczyk dostał w bok hełmu gizarmą, stal wytrzymała, ale trzy pary dłoni chwyciły go za lewą rękę i nogę powyżej trzewika.
W jednej chwili ściągnęli go z konia, obalili na ziemię. Rzucili się nań jak na ociężałego żuka, pokryli niczym szarańcza, poczęli bić, ciąć, kopać i szarpać, jakby wychodziła z nich złość. Złość na śmiałka, który przed chwilą tratował, kłuł i wbijał w błoto ich kamratów.
– Staaać! Staaaać!
Krzyżak już wstał, przyszedł do siebie; przepychał się ku miejscu potyczki, okładając pachołków po łbach i plecach bojowym żelazem. W ręku miał młot z trójgraniastym ostrzem, nieco zagięty do dołu, z obuchem uformowanym na kształt pięści. Przepchał się wreszcie, roztrącił czeladź. A wtedy Sulimczyk w zakrwawionej, powgniatanej zbroi poruszył się, podniósł na łokciu.
Błysk! Krzyżak wzniósł broń do ciosu! Leżący zastawił się poszczerbioną pawężą... Młot runął na nią jak głaz. Trzasnęło drewno i żelazo; rysa przemknęła przez herbowe pole. Krzyżak uderzył jeszcze raz – tarcza nie wytrzymała, pękła, rozszczepiona w połowie.
I jeszcze raz, z zamachu – szłom Sulimczyka wgiął się pod ciosem, rycerz opadł na drogę, legł pod przemożną siłą.
– Brać żywcem! – zakrzyknął Krzyżak.
Biało-bure morze knechtów pokryło leżącego jak jadowite robactwo. Chwyciło, przytrzymało, zdławiło wszelki opór. Zamaskowany jeździec w pekilhube spoglądał na to w milczeniu, nieruchomy jak posąg. Uśmiech zdrady i tryumfu wykrzywiał żelazne oblicze jego maski.