Slumsy Londynu w czasach Dickensa
Ten tekst jest fragmentem książki Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa”.
Na początku XIX wieku nie znano słowa slum. Zamiast niego na określenie warunków życiowych w przeludnionej okolicy stosowano słowo rookery (dosłownie „gawroniarnia”), gdyż gawrony (rooks) mają w zwyczaju budować swoje gniazda na jednym drzewie. Dlatego gęsto zaludniona okolica „jest znana pod nazwą «Gawroniarni» (gdyż w każdym pokoju mieszka tam uboga rodzina)”. Na dodatek słowo „gawronić” (to rook) od dawna oznaczało „oszukiwać, wyłudzać”, co nadawało wspomnianej nazwie pewien moralizatorski posmak: „gawroniarnie” były miejscami, gdzie mieszkali rzekomo nieuczciwi ludzie podejrzanego autoramentu. Słowo slum pojawiło się w latach dwudziestych XIX wieku i zaczęło stopniowo zyskiwać popularność, wraz z rozrastaniem się samych slumsów.
Ów rozrost był spowodowany szybkim wzrostem liczby mieszkańców Londynu. Między rokiem 1800 i 1850 populacja Anglii powiększyła się dwukrotnie, jednocześnie na skutek zaawansowanej industrializacji było coraz mniej pracy na roli. W 1801 roku siedemdziesiąt procent ludności żyło na wsi. Pięćdziesiąt lat później ten odsetek zmalał do zaledwie 49 procent. Imigracja, zwłaszcza z Irlandii w czasie wielkiego głodu [w latach 1845–1852 – przyp. tłum.], sprawiła, że osiemnastowieczna infrastruktura Londynu została wręcz zalana przez potężną masę jego dziewiętnastowiecznych mieszkańców. Transport, warunki sanitarne, dystrybucja żywności, gospodarka mieszkaniowa były niewydolne z powodu wielkiej liczby ludzi napływających do stolicy każdego dnia.
Zmieniające się nastawienie do biedoty i będące tego konsekwencją przyjęcie nowych, surowych praw o ubogich (Poor Laws) w latach trzydziestych XIX wieku należy rozpatrywać na takim właśnie tle. Jeszcze na początku XIX wieku generalnie akceptowano biedaków, uznając, iż niektórzy z nich są dobrzy, niektórzy źli, niektórzy leniwi, a niektórzy ciężko pracują – tak samo jak ludzie zamożni. W latach 1808–1810 Thomas Rowlandson narysował serię ilustracji przedstawiających Londyn, w tym dom pracy przymusowej w Westminsterze oraz szczęśliwych, dobrze odżywionych nędzarzy. Umieszczony pod rysunkiem podpis głosił: „Ustanowienie stałego i pewnego zaopatrzenia dla starych i bezradnych, nie okazjonalnej szczodrości, ale niezbitego [sic!] prawa i troskliwej dbałości, z jaką czuwa się […] nad każdym naruszeniem lub zaniedbaniem w ich egzekwowaniu, mogą się równać z największymi z naszych osiągnięć narodowych”. Tak zwane domy zarobkowe (workhouses) stanowiły schronienie dla bardzo starych i chorych. Zdrowi i pracujący biedacy, którzy mogli związać koniec z końcem, otrzymywali zapomogi (outdoor relief), zarówno w postaci pieniędzy, jak i jedzenia, a czasami także ubrań, butów oraz wsparcia w znalezieniu nauki rzemiosła dla ich dzieci.
W latach trzydziestych XIX wieku gwałtowne tempo rozwoju miasta, rosnąca liczba ludności i nierówność dochodów, trzeszcząca w szwach infrastruktura i rozwój protestanckiej moralności przyczyniły się jednak do wytworzenia powszechnego przekonania, iż biedacy byli biedni nie z powodu nieszczęścia lub zbyt niskich zarobków, ale dlatego, że byli pijani i leniwi, zapewne niemoralni i rozwiąźli, a na dodatek niewątpliwie byli łajdakami i złodziejami. Nawet ci, którzy chcieli być wspaniałomyślni i nie uważali, że bycie biednym z definicji czyniło z kogoś złą osobę, używali języka sugerującego, iż pod istotnymi względami postrzegali biedaków jako osoby odmienne od samych siebie. Powieść Oliwer Twist stanowiła gniewną reakcję na nowe prawa o ubogich, jednak nawet Dickens w opisach dzieci z domów zarobkowych używał słów „dziki” (wild) czy „żarłoczny” (voracious), jakby pisał o zwierzętach. Dekadę później Henry Mayhew w równie życzliwej dla ubogich książce zatytułowanej London Labour and the London Poor postrzegał ubogich jako „plemię” (tribe), czyli grupę zasadniczo odmienną zarówno od autora, jak i jego czytelników.
Uznając taki podział na nas i ich, Dickens i Mayhew prezentowali typowe podejście wielu przedstawicieli klasy średniej, a pewnie nawet jej większości. Ludziom mającym znacznie mniej współczucia dla bliźnich nie podobało się jednak to, że na mocy starych praw o ubogich coraz więcej robotników otrzymywało zasiłki od parafii [pochodzące z podatków – przyp. tłum.]. Ich wysokość była bowiem powiązana z ceną chleba i pracodawcy skrzętnie wykorzystywali ten fakt, płacąc swoim pracownikom mniej, niż wystarczało na utrzymanie, gdyż wiedzieli, że robotnicy i tak otrzymają zasiłek. Reakcją na tę sytuację było uchwalenie w 1824 roku ustawy o włóczęgostwie, która kryminalizowała sam fakt bycia pogrążonym w nędzy: żebranie i sypianie pod gołym niebem przez ludzi nieposiadających żadnych widocznych środków utrzymania stało się przestępstwem (w ten sposób gdy w Oliverze Twiście tytułowy bohater ucieka, łamie prawo, przebywając na ulicy bez pieniędzy). W 1832 roku utworzono Komisję Królewską do spraw Praw o Ubogich. Jej członkowie skłaniali się ku filozofii utylitaryzmu, odrzucającej możliwość subsydiowania pracodawców przez państwo za pośrednictwem zasiłków parafialnych. Po przyjęciu dwa lata później poprawki do prawa o ubogich ustanowiono system, w którym zapomogi najpierw zmniejszono, a następnie prawie całkowicie zniesiono. Do roku 1830 każdy biedak w dzielnicy Southwark i na East Endzie dostawał zasiłek w wysokości trzech szylingów tygodniowo. W latach sześćdziesiątych XIX wieku ci, którzy mieli jeszcze jakieś inne źródło dochodu, dostawali już tylko niecałego szylinga na tydzień. W rezultacie biedak, który był całkowicie zależny od pomocy parafii, musiał zamieszkać w domu zarobkowym.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wkrótce ujawniły się wady tych nowych rozwiązań. Członkowie rad opiekuńczych (boards of guardians), zarządzających domami zarobkowymi, byli wybierani przez podatników, którzy mieli własny interes w tym, aby wydatki publiczne były jak najmniejsze. Początkowo zakładano, że mieszkańcy domów zarobkowych będą prowadzili uporządkowany tryb życia – bez alkoholu i tytoniu, zgodnie z zasadą „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”; jedzenie miało być pożywne, a w przyzwoitych warunkach życiowych zubożały robotnik będzie mógł przyswoić sobie nawyki niezbędne do zarobienia na własne utrzymanie. Obawiano się jednak, że jeśli owe domy będą dobrze ogrzewane i oświetlone, to dobrze odżywieni i dobrze ubrani biedacy nie będą mieli żadnej motywacji do pracy. Dlatego zrodził się pogląd, iż domy zarobkowe powinny być miejscem mniej nadającym się do życia, a przez to mniej pożądanym przez biedaków, i powinny „przypominać więzienie, jak tylko się da”.
Mieszkające tam rodziny rozdzielono: mężczyźni mieszkali po jednej stronie, kobiety po drugiej, z koedukacyjną szkołą i pracą dla wszystkich – najlepiej kiepską, powtarzalną i pozbawioną sensu, aby skutecznie zniechęcała każdego do przekroczenia progu takiego zakładu, chyba że ktoś znajdzie się w absolutnie rozpaczliwym położeniu. Przebywającym tam biedakom nie pozwalano posiadać żadnych rzeczy osobistych. Celowo ubierano ich w nieatrakcyjne uniformy i nietwarzowo ścinano im włosy (jak pisze Dickens, „obcinano im rogi”). Musieli prosić o pozwolenie, gdy chcieli wyjść na zewnątrz. Pożywienie otrzymywali w niewystarczającej ilości i najpodlejszego gatunku. Głównym celem takiego postępowania było unieszczęśliwianie mieszkańców domów zarobkowych i uczynienie z nich przedmiotu pogardy w oczach lepiej sytuowanych osób. W wielu przypadkach ten cel udało się spełnić. W Małej Dorrit stary Nandy pod koniec życia jest zmuszony przenieść się do przytułku. „W dniu swoich urodzin stary Nandy dostał pozwolenie wyjścia na miasto. Nie wspomniał nikomu, że są to jego urodziny, gdyż mógłby właśnie dlatego nie dostać pozwolenia, bo tacy starzy ludzie w ogóle nie powinni się rodzić”. Gdy mała Dorrit towarzyszy staruszkowi ubranemu w uniform pensjonariusza domu zarobkowego, spotyka swą siostrę, która zaczyna robić jej wymówki, że „w biały dzień chodzi po ulicy z żebrakiem!”.
Władze oczekiwały od dyrektora domu zarobkowego, iż jego zakład będzie należycie funkcjonował, jego podopieczni będą sumienni i zdyscyplinowani, personel dopilnuje porządku, rachunki będą się zgadzały, a wydatki nie będą zbyt wysokie. Podatnik przede wszystkim żądał ograniczenia kosztów, a najłatwiejszym sposobem na to było oszczędzanie na kwalifikacjach i liczbie personelu. Domy zarobkowe prowadzili zatem ludzie niemogący znaleźć lepszej pracy; w tej sytuacji trudno się dziwić, że brutalne traktowanie było tam na porządku dziennym. Już samo istnienie owych instytucji stanowiło jednak dogodną wymówkę, aby nie robić dla najuboższych niczego więcej, na co z wielką pasją zwracał uwagę Dickens. W Opowieści wigilijnej dwaj mężczyźni zbierający datki na cele dobroczynne zwracają się do Scrooge’a z prośbą o wsparcie dla „tysięcy ludzi”, którzy „pozbawieni są najniezbędniejszych środków do życia”. Bogacz jednak odmawia, stwierdzając, że „ci, co nie mają środków do życia”, sami powinni się przenieść do domu zarobkowego.
W swoich powieściach Dickens wielokrotnie powraca do kwestii nastawienia opinii publicznej, które przyczyniło się do powstania tej niesprawiedliwości. Trzy lata po uchwaleniu nowego prawa o ubogich napisał Olivera Twista i umieścił w nim scenę z wygłodzonymi dziećmi z domu zarobkowego, która do dzisiaj stanowi najsłynniejszy opis tego systemu penitencjarnego przebranego w szaty dobroczynności. W młodości Dickens mieszkał w wynajmowanym pokoju przy Norfolk Street (obecnie Cleveland Street 22), ledwie kilka kroków od wielkiego domu zarobkowego (który przetrwał do naszych czasów w niemal nienaruszonym stanie). Wydana w 1843 roku Opowieść wigilijna, czyli historia przemiany skąpego Scrooge’a, była kolejnym pełnym oburzenia komentarzem na temat prawa o ubogich. W połowie lat pięćdziesiątych XIX wieku Dickens znowu odniósł się do tego tematu w powieści Mała Dorrit.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa” bezpośrednio pod tym linkiem!
Z kolei w Naszym wspólnym przyjacielu, napisanym w 1865 roku, pięć lat przed swoją śmiercią, pisarz stworzył postać Betty Higden, ubogiej kobiety, która mimo swego podeszłego wieku woli zostać handlarką uliczną niż trafić do domu zarobkowego: „Niechby zabili mnie raczej, niż tam wzięli. Wolałabym to śliczne dziecko rzucić pod kopyta koni pociągowych i koła obładowanego furgonu niż tam je oddać. […] A bo to nie czytałam, jak pomiata się biedakami, jak skąpi się im i skąpi dachu nad głową, opieki lekarza, odrobiny lekarstwa, kromki chleba? […] Johnny, mój śliczny […]. Módl się, by starej babuni do ostatka zostało sił tyle […] ile trzeba, by wstać z łóżka, umknąć do jakiejś nory i tam na śmierć zmarnieć, byle nie wpaść w ręce tych bezlitosnych drabów, co to, jak pisze w gazetach, gonią i śledzą, męczą i trapią, poniżają i prześladują uczciwą biedotę”. Jak dodawał z pasją Dickens: „Nie lada to osiągnięcie zmienić dobrego Samarytanina w prześladującą furię”. Temat niegodziwości instytucji domów zarobkowych jest stale obecny w twórczości Dickensa, od jego drugiej powieści do przedostatniej. Jego poglądy w tej kwestii nie były odosobnione. Nawet taki bastion prostolinijności klasy średniej jak „The Times” potępiał nowe prawa o ubogich jako „przerażającą machinę […] do ściskania serc opuszczonych wdów, do odmawiania skórki chleba wygłodniałym starcom, do zamykania sierot w lochach domów zarobkowych i do zmuszania do prostytucji osób pozbawionych przyjaciół i ochrony”.
Wielu jednak odrzucało podobne opinie, twierdząc, że wszyscy żebracy to złodzieje, żyjący na koszt ciężko pracujących ludzi. Już w 1821 roku ukazała się powieść Pierce’a Egana zatytułowana Life in London (Życie w Londynie), w której pewien „zamiatacz przejść” znieważa kobietę za to, że odmówiła mu napiwku. Gdy zostaje za to aresztowany, pyta retorycznie: „Kto by ciężko pracował za parę szylingów […] skoro, mając jedynie miotłę […] grzeczny ukłon i elegancki wygląd […] można bujać [oszukiwać] damy na kilka funtów tygodniowo”. Chociaż w rzeczywistości „zamiataczom przejść” ledwo starczało na życie, w książce Egana przedstawiciel tej profesji zarabia średnio funta dziennie, co w rzeczywistości odpowiadało zarobkom drobnego kupca. Wiele osób chciało wierzyć w takie mity z powodów ekonomicznych. Pewien dziennikarz, zwiedzający w połowie lat sześćdziesiątych XIX wieku slumsy Bermondsey, usłyszał od jednego z tamtejszych właścicieli domów, iż biedni tak naprawdę „lubią brud i nie używaliby wody, nawet gdyby mieli ją w kranach w każdej izbie”. Na koniec oznajmił triumfalnie, iż nie było sensu skarżyć się parafii, gdyż członkowie rad parafialnych, którzy określali, ile można było wydać na zapomogi dla ubogich, sami także byli właścicielami owych wynajmowanych mieszkań.
W XIX wieku za wartościowe uchodziły rzeczy, których dzisiaj nikt nie uznałby za nadające się do kupienia, sprzedania czy choćby rozdania za darmo. W pubach na zmywakach zamontowany był tak zwany save-all, czyli niewielka listwa z blachy cynowej z dziurą pośrodku, w której zbierały się wszelkie fusy i resztki, sprzedawane następnie „biedniejszym klientom” lub (po zastanowieniu) „rozdawano w ramach dobroczynności”. W książce Sprawy firmy Dombey i syn pewna kobieta próbuje porwać kilkuletnią Florence Dombey, żeby ukraść jej ubranie i komuś je odsprzedać. Dickens być może zainspirował się prawdziwym wydarzeniem, do którego doszło w 1843 roku, trzy lata przed ukazaniem się pierwszych odcinków jego powieści. Pewna kobieta zwróciła się wtedy o zapomogę od domu zarobkowego, jednak pracujący tam lekarz uznał, iż towarzyszący jej trzyletni chłopiec był pod jakimś względem „lepszy” od niej. Wygląd dziecka okazał się na tyle frapujący, że sam lord burmistrz Londynu zaprosił je do własnego domu, gdzie malec rozpoznał pianino i dewizkę od zegarka, czyli przedmioty zdecydowanie kojarzące się z klasą średnią. Opowiadał, że ma jedną matkę na wsi, która była dla niego miła i nazywała go Henry, natomiast kobietę, która go przyprowadziła, nazywał swoją matką ze żłobu (strawyard mother). „Żłobem” (strawyard) nazywano wtedy noclegownie dla nędzarzy (patrz strony 210–211). Twierdził, iż ta druga kobieta zabrała mu ubranie, którego części szczegółowo wymienił – był to typowy ubiór dziecka z klasy średniej.
Był to najdziwniejszy przypadek porwania dziecka dla jego ubrania, ale wcale niejedyny. Wiele domów zarobkowych znakowało nawet swoje brzydkie mundurki, żeby się przed tym zabezpieczyć: w latach czterdziestych XIX wieku workhouse Camberwell malował na swoich uniformach napisy „parafia Camberwell” i „Zatrzymaj to”, a najtańsze hotele czasami oznaczały swoje prześcieradła napisami „ZATRZYMAJ ZŁODZIEJA!”. Duża liczba incydentów świadczyła o tym, że biedacy znajdowali się w prawdziwie rozpaczliwym położeniu. Dzieci tłukły szyby w oknach lub na latarniach ulicznych po to, żeby dać się aresztować – w areszcie miały przynajmniej zapewniony ciepły kąt, strawę i dach nad głową. W 1868 roku pewien mężczyzna został skazany na siedem dni aresztu za zbicie latarni. Błagał o czternaście, „ale sędzia pokoju był nieugięty”: mógł go skazać tylko na siedem.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa” bezpośrednio pod tym linkiem!
Wielu osobom znacznie wygodniej było jednak wierzyć w bogatych żebraków z powieści Egana, dlatego warunki panujące w domach zarobkowych pogarszały się coraz bardziej. W 1842 roku przed komisją nadzwyczajną parlamentu zeznawał pewien człowiek, który opowiadał, że gdy zwrócił się z prośbą o zapomogę, został ukarany za swą zuchwałość aresztem na 48 godzin. Wraz z pięcioma innymi zamknięto go „w nędznym lochu, zwanym pokojem dla opornych lub czarną dziurą”, to znaczy pomieszczeniu bez okien. „Pogoda była wtedy (w sierpniu) bardzo upalna […] [dlatego] poskarżyli się […] i […] za karę zabito im deską niewielki wywietrznik”.
Domy zarobkowe niewiele różniły się od więzień. Te ostatnie zresztą również znajdowały się w samym centrum miasta i zarówno fizycznie, jak i duchowo były splecione z tkanką Londynu. Więzienie Tothill (zamknięte w 1853 roku i zburzone w 1884 pod budowę katedry westminsterskiej, która obecnie stoi na jego miejscu) było dobrze widoczne z modnej ulicy Piccadilly, patrząc stamtąd, można je było pomylić ze skrzydłem pałacu Buckingham, a widziane z dzielnicy Belgravia sprawiało wrażenie, jakby znajdowało się w „jakimś godnym pozazdroszczenia zagajniku”. Więzienie Fleet, które w XIX wieku było zapełnione prawie wyłącznie dłużnikami, miało nawet wypisany adres nad frontowym wejściem: ci, którzy nie chcieli przyznawać się do pobytu za kratkami, mogli kazać przesyłać sobie listy na adres Fleet Market 9 i liczyć na to, że nadawca niczego się nie domyśli.
[…]
Umieszczając rodzinę Dorritów w więzieniu Marshalsea przy Borough High Street na południowym brzegu Tamizy, Dickens rozsławił je na cały świat, jednak w tamtym czasie czytelnicy nie mieli pojęcia o tym, że pisarz w dzieciństwie sam w nim przebywał. Do czasu, gdy w 1855 roku zaczął pisać Małą Dorrit, większość więzień za długi już zamknięto (Marshalsea opróżniono w 1842 roku) i w Londynie siedziało za kratkami już tylko 413 dłużników. Zważywszy na ciężkie przeżycia autora z młodości, nie dziwi fakt, że akcję swej powieści umieścił on w tym samym czasie, gdy cierpiała również rodzina Dickensów. Chociaż William Dorrit dostaje się do Marshalsea około 1805 roku, to większość scen za murami więzienia rozgrywa się, gdy siedzi on już od dwóch dekad, co niemal dokładnie pokrywa się z datą pobytu Johna Dickensa w tamtym miejscu, czyli rokiem 1824.
Charles Dickens opisywał to więzienie następująco: „Był to kompleks koszarowych budynków w kształcie prostokąta, złożony z odrapanych, brudnych domów, stojących tyłem do siebie […] wszystkie miały okna od frontu”. W tej powieści jednak tylko delikatnie musnął realia życia w Marshalsea. Natomiast w Klubie Pickwicka, pisanym prawie dwadzieścia lat wcześniej, gdy wspomnienia uwięzienia jego ojca były jeszcze świeże, Dickens ze znacznie większą pasją przedstawiał warunki panujące w więzieniu Fleet: „Ubóstwo i rozpusta przylgnęły do gwarnych ulic. Nędza i nieszczęście gnieżdżą się w niskim gmachu więziennym. Coś ponurego i smutnego zawisło nad tą dzielnicą […] i nadaje jej koloryt brudu i opuszczenia”. Nawet ten opis nie oddawał jednak w pełni rzeczywistości. Cele dla więźniów w Marshalsea stanowiło 56 pomieszczeń o powierzchni 3,30 metrów kwadratowych, w których wygodnie mieściło się jedno łóżko, lecz zwykle mieszkało w nich po trzech więźniów. Wąski, brukowany dziedziniec, o którym wspomina Dickens, w rzeczywistości był ciasnym zaułkiem o szerokości niecałych pięciu metrów w najszerszym miejscu. Przebywało tam ponad 150 więźniów, którym mogła towarzyszyć dowolna liczba członków ich rodzin, niedysponujących pieniędzmi potrzebnymi na to, aby zamieszkać gdziekolwiek indziej – tak było z panią Dickens i jej małymi dziećmi. Mieli do dyspozycji jedną pompę uliczną, jeden zbiornik na wodę do picia i mycia oraz dwa wychodki. Dziedziniec tonął w pomyjach, otwarte studzienki kanalizacyjne były „zatkane i cuchnące”, rów, do którego zrzucano śmieci i popiół, także cuchnął, chociaż nie tak bardzo jak wychodki. Te ostatnie opróżniane bowiem tylko raz na dwa miesiące, a ich smród przedostawał się do kuchni.
W Małej Dorrit mamy raczej uporządkowany, domowy obraz więzienia, w którym rodziny starają się jak mogą, aby żyć zgodnie z normami klasy średniej. Zasady panujące w ówczesnych więzieniach sugerują jednak, iż rzeczywistość wyglądała znacznie bardziej ponuro. Grzywną karano za zabranie czyjejś własności, wylewanie uryny i fekaliów przez okno lub do pokoju zamieszkiwanego przez inne osoby, hałasowanie po północy, przeklinanie, bójki, zabrudzenie siedzenia w wychodku, oddawanie moczu na dziedzińcu, kradzież z baru i śpiewanie obscenicznych piosenek. Te zakazy jednoznacznie wskazują, jak naprawdę zachowywali się ludzie przebywający w Marshalsea, gdyż nie trzeba zakazywać rzeczy, których nikt nie robi. To więzienie ewidentnie nie było zbyt przyjemnym miejscem do życia.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa” bezpośrednio pod tym linkiem!
Podobnie jak we Fleet i King’s Bench, na początku XIX wieku osadzeni w Marshalsea także mogli mieszkać w strefie wokół więzienia, która w tamtym czasie pokrywała „niemal połowę południowej strony Londynu”, jak pisał później autor książki o reformie więziennictwa. W Marshalsea funkcjonował także system „biletów na wolność”, w ramach którego uwięziony dłużnik mógł wykupić przepustkę pozwalającą wyjść z więzienia na jeden do trzech dni. Kosztowała ona od czterech szylingów i dwóch pensów do jedenastu szylingów i dziesięciu pensów. Takie praktyki jednak ustały, gdy więzienie Marshalsea przeniesiono w nowe miejsce, gdzie panowały warunki życiowe typowe dla wszystkich slumsów.
Przez całe stulecie podejmowano próby poprawy warunków panujących w więzieniach. W 1842 roku otwarto „wzorcowe” więzienie Pentonville dla odsiadujących wyroki i czekających na deportację do kolonii karnych. Cele były obszerne, wentylowane „według najnowszych zasad naukowych” i ogrzewane „ciepłym powietrzem”, osadzonym zaś zapewniono porządną pościel i wyżywienie. Pozostałe więzienia przeznaczone dla skazanych przestępców, na przykład Millbank, pozostawały jednak plamami na tym krajobrazie, niezależnie od tego, jak dobre intencje mieli ustawodawcy. Millbank było największym więzieniem w Anglii, składało się z sześciu budynków i zajmowało powierzchnię ponad 6,5 hektara (obecnie w tamtym miejscu stoi muzeum sztuki brytyjskiej Tate Britain). Znajdowało się w ubogiej dzielnicy, na podmokłym gruncie – z tego powodu tamtą okolicę uważano za niezdrową. „Tutaj cholera pojawia się w pierwszej kolejności” – twierdził nawet pewien dziennikarz. Chociaż ta choroba po raz pierwszy dotarła do Londynu przez doki, w dzielnicy Pimlico, nieopodal więzienia Millbank, panował specyficzny klimat.
Dickens wspomina o tym w Davidzie Copperfieldzie: „Okolica ta była tak ponura i pusta w ciemnościach nocy, jak rzadko które miejsce w Londynie. […] Zielska i chwasty obrastały drogę i puste place. Błotnisty rów otaczał gołe ściany więzienia. Na wybrzeżu kruszały gruzy rozpoczętych i nigdy nieskończonych domów […]. Szlamowata pluskająca grobla ciągnęła się pomiędzy stosami drzew, po których czepiało się coś na kształt lepkich zielonkawych warkoczy. […] Istniało podanie, że w pobliżu tego miejsca wykopano niegdyś w okresie panowania zarazy [w latach 1665–1666 – przyp. tłum.] olbrzymi wspólny grób dla trupów zakażonych i że z grobu tego wydobywał się jeszcze zatruty dech, sączący jad na całą tę straszną okolicę”.
Jeszcze gorsze warunki panowały jednak na hulkach więziennych, które były równie mocno powiązane z życiem toczącym się na ulicach jak zwykłe więzienia. Hulki były wycofanymi z eksploatacji statkami i okrętami, które zaczęto wykorzystywać w roli pływających więzień w czasie wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych [w latach 1775– 1783 – przyp. tłum.], gdy kryminalistów nie można już było dłużej zsyłać do amerykańskich kolonii. Takie jednostki stały zakotwiczone na Tamizie w podlondyńskim Woolwich oraz koło innych stoczni marynarki wojennej. W teorii miało to być rozwiązanie przejściowe, na czas wojny, jednak nie zrezygnowano z niego już po jej zakończeniu, jeszcze wiele lat po tym, jak nowym miejscem zsyłki przestępców stała się Australia. Czasami na hulkach trzymano więźniów oczekujących na deportację, jak Magwitcha z Wielkich nadziei Dickensa. Wszyscy osadzeni na tych statkach więźniowie pracowali w stoczniach Royal Navy razem ze zwykłymi pracownikami i stanowili darmową siłę roboczą, którą rząd uważał za nieocenioną. Ładowali i rozładowywali statki, wozili węgiel i wykonywali wszelkie inne ciężkie prace, niewymagające kwalifikacji, wspólnie z płatnymi robotnikami.
W ten sposób w ludzkiej świadomości więzienia i slumsy zostały ze sobą zrównane: więzienia zamieszkiwali ludzie zbrodniczo biedni, a slumsy po prostu biedni. Przez cały XIX wiek równie wielu dziennikarzy zwiedzało slumsy, co więzienia, opisując to, co ujrzeli. Chociaż te relacje ogólnie były pisane przez przedstawicieli klasy średniej, a co za tym idzie – stanowiły obserwacje z zewnątrz, to pomijając nieliczne wyjątki, są jednym źródłem informacji na ten temat, jakim dysponujemy.