Skąd wzięli się Polacy?
Zobacz też: Chrzest Polski i początki państwa polskiego
Zobacz też: Wikingowie i ich podboje
Od pewnego czasu archeolodzy i historycy zasypują nas sensacjami głoszącymi, że dotychczasowy, utrwalony w szkolnych podręcznikach, obraz powstania Polski jest już nieaktualny, przestarzały, zasługujący na odesłanie do lamusa naukowych teorii. Przywołują najnowsze odkrycia archeologiczne, szczególnie obfite przy okazji budowy autostrad, oraz śmiałe, uwolnione z gorsetu peerelowskiej ideologii ich historyczne interpretacje. Kwestionują oni nie tylko mityczną wersję zapisaną przez naszego pierwszego dziejopisa Galla Anonima o tym, jak zniesmaczeni okrutnymi rządami Popiela, wykorzystując okazję, że został on słusznie zjedzony przez myszy, Polanie, czyli przodkowie Polaków, postanowili porzucić przestarzałe gminowładztwo, czyli demokratyczne rządy ludu, i powołać państwo nad tym ludem panujące io niego dbające. Na jego czele postawili poczciwego i sprawiedliwego Piasta Kołodzieja, założyciela późniejszej dynastii królów Polski. Odważni naukowcy idą dalej i odrzucają również będącą do niedawna podstawowym kanonem ich historycznych interpretacji marksistowską zasadę dziejowej ewolucji, głoszącą, że nic nie dzieje się nagle i bez powodu i aby powstała nowa jakość – w tym przypadku organizacja polityczna, musi ją poprzedzać powolny proces przemian ilościowych przygotowujących grunt i zapotrzebowanie na tego rodzaju instytucje. Teraz odkrycia archeologiczne zdają się temu zaprzeczać, polskie państwo powstało w połowie X wieku i żadne wcześniejsze procesy dojrzewania tego nie zapowiadały, pojawiło się nagle i zbrojnie. Jakaś siła niszczycielsko i krwawo unicestwiła dotychczasowy gminny porządek, a zamiast niego postawiła sprawny, niekiedy okrutny aparat państwowy. Co to była za siła, autorzy tych opracowań nie mają wątpliwości. To jeden z plemiennych wodzów wybił się dzięki zdolnościom, szczęściu wojennemu, bogactwu ponad innych, przy pomocy własnej drużyny przejął władzę i podporządkował sobie równych mu do niedawna współplemieńców.
Przeczytaj:
Taki jest obowiązujący obecnie obraz początków Polski, propagowany w popularnych książkach, artykułach i w Internecie, nie potrzebuje więc jeszcze jednej popularyzacji. Dlatego, zgadzając się z jego podstawową tezą o gwałtownym i dramatycznym debiucie Polski, w tym miejscu porzucimy go, aby – startując z tego właśnie punktu – zaprezentować własną interpretację tego wydarzenia. Podkreślam też na wstępie, że niniejsze rozważania oparte będą na tych samych najnowszych odkryciach archeologicznych i na rzeczowych wypowiedziach uznanych historyków. Nie będzie to więc opowieść w rodzaju popularnych dziś utworów z gatunku historii alternatywnej czy historical fantasy. Być może te hipotezy okazać mogą się nazbyt śmiałe dla umysłów ukształtowanych przez tradycyjną historiografię. Z tym każdy musi poradzić sobie według własnych zdolności umysłu i wyobraźni. Postaram się te pomysły udokumentować jak najrzetelniej. W skrócie koncepcja powstania państwa polskiego przedstawia się następująco:
1. Państwo polskie rzeczywiście powstało w wyniku militarnego przewrotu, ale czynnik sprawczy i decydujący nie był pochodzenia miejscowego, lecz zewnętrznego. Byli nim skandynawscy Waregowie, którzy przybyli z Rusi Kijowskiej w pierwszych dziesięcioleciach X wieku, wspierani w drugiej połowie tegoż stuleciach przez wikingów z Pomorza, w szczególności z Wolina. Wizyty Skandynawów na naszych ziemiach po zasiedleniu ich przez Słowian zdarzały się wielokrotnie, poczynając od VI wieku; pozostawiły swe uchwytne dla archeologów ślady, ale zapłon inicjujący powstanie państwa nastąpił dopiero w wieku X. W tym czasie Skandynawowie tworzyli najbardziej twórczą i dynamiczną populację w Europie. Byli niedościgłymi żeglarzami, konstruktorami okrętów, wojownikami, również twórcami lub inicjatorami powstawania państw. Działali w całej Europie, szczególnie w rejonach położonych na morskich wybrzeżach i nad wielkimi rzekami, od Irlandii po Sycylię, od Nowogrodu po Konstantynopol. Byłoby dziwne, gdyby nie zawitali na nasze ziemie.
Do ujścia Odry i Wisły ze swej ojczyzny mieli najbliżej. Bez trudu też Prypecią i Bugiem mogli dopływać na nasze ziemie z Kijowa, gdzie już pod koniec IX wieku założyli swe państwo. Moim zdaniem stamtąd przybyła największa ich fala i bezpośrednio przyczyniła się do powstania Polski, nie zbudowała jej, tylko stała się jej zaczynem, twórczą inspiracją. Ziemie, na które przybyli, nie były bezludne. Ich mieszkańcy, którzy pojawili się tam kilka stuleci wcześniej, żyli w gminnych, opolnych wspólnotach i nie stworzyli większej wspólnoty państwowej, potrafili jednak bronić się w swych grodach. Waregowie byli specjalistami od podbojów, grody kolejno zdobywali, palili i równali z ziemią. Ludność sprzedawali w niewolę albo zmuszali do uległości. Archeolodzy, odnajdujący ślady tej wielkiej pożogi świadczącej o unicestwieniu dawnych porządków w Wielkopolsce i na Kujawach (wcześniej nastąpiło to na Mazowszu), ustalili, że nastąpiło to w latach trzydziestych X wieku.
2. Okoliczność ta nie tylko nie powinna psuć nam dobrego nastroju i odbierać poczucia dumy z tego, że jesteśmy Polakami. Wręcz przeciwnie, może być źródłem zadowolenia i satysfakcji. Nie było bowiem tak, jak głosili niemieccy naziści w okresie międzywojennym, że to wyżsi umysłowo Germanie przybyli do dzikich Słowian, aby im założyć państwo, bo sami z powodu swego zacofania zrobić tego nie byli w stanie. Ani zeslawizowani już wcześniej na Rusi Skandynawowie nie byli kulturtägerami, ani Słowianie nad Wartą nie byli untermenschami, szło o coś innego, o rzucenie zarzewia i przekazanie know how, które akurat przybysze znali. Normanowie byli wówczas mistrzami w inicjowaniu organizacji politycznych łączących w silne organizmy lokalne wspólnoty i udowadniali to na szerokim świecie, a wiele państw istniejących do dziś zawdzięcza im swe powstanie i nie tai ich zasług. Czynili to oczywiście z powodu własnych korzyści, bo wszędzie obejmowali rolę przywódczą. Ale z drugiej strony szybko asymilowali się z ludnością tubylczą, tworząc jednolitą grupę etniczną żyjącą w granicach państwa, które było ich darem.
Słowianie zaś byli w tym czasie wszecheuropejskimi mistrzami w trudnej sztuce przetrwania, w okrutnym surviwalu, jaki zafundowała im w Europie epoka walki „wszystkich ze wszystkimi”, w okresie wędrówek ludów i niszczycielskich najazdów azjatyckich koczowników na początku średniowiecza. Obok sztuki mimikry i adaptowania rzeczy prostych, ale użytecznych, ich siła przetrwania polegała również i na tym, że szybko uczyli się umiejętności nieodzownych do dalszego trwania w dynamicznie zmieniającym się świecie. Uczyli się od wszystkich, którzy mieli coś wartościowego do zaoferowania. Pod koniec pierwszego tysiąclecia takim warunkiem dalszego istnienia wspólnot plemiennych było utworzenie sprawnej, szczególnie w działaniach wojskowych, instytucji państwowej. Gdy pojawiła się oferta, przyjęli ją, pomimo że koszty reform były wysokie. Dokonali dobrego wyboru; ci, którzy ociągali się z ich wprowadzeniem, rychło przestali istnieć jako samodzielne społeczności. W dużej mierze więc to, że jesteśmy dziś Polakami, a historia naszej państwowości przekracza tysiąclecie, zawdzięczamy tamtemu właśnie sprzężeniu Waregów i Słowian, reakcji potrzeby i jej zaspokojenia, z której po stuleciach wyłoniła się nowa, jednolita już jakość.
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Czy wikingowie stworzyli Polskę?”:
3. Od chwili pojawienia się w VI wieku Słowian jako odrębnej grupy ludności byli oni różnorodną mieszaniną plemion, ludów i rodów, które połączył w rozpoznawalną przez innych wspólnotę prosty, ale zapewniający przetrwanie, tryb życia w warunkach katastrofy spowodowanej upadkiem Imperium Rzymskiego. Wkrótce połączyła ich wspólna mowa, ukształtowana jeszcze w czasie pobytu większości z nich we wschodniej praojczyźnie. Mimo to nadal pod względem biologicznym byli nieskończoną mieszaniną ludów, zamieszkujących bałkańskie prowincje Rzymu przybyszów z ostępów Białorusi i stepów nadczarnomorskich. Tacy byli Słowianie, którzy w VII–VIII wieku zasiedlili nasze ziemie. Wielcy Metysi Europy, mający w swych żyłach krew Traków, Greków, Daków, Bałtów, Awarów, Węgrów, Turków, Wandalów, Gotów, Bałtów, Ugrofinów, Ałtajczyków i wielu innych. Skandynawowie, kilka pokoleń po przybyciu na te ziemie, również zespolili się z tą różnorodną masą, dodając do istniejącego melanżu własną cząstkę.
Pod względem biologicznym my, jako spadkobiercy tamtych ludzi, też cząstkę skandynawskiego dziedzictwa nosimy w sobie. W naszych żyłach też płynie krew średniowiecznych wikingów. Myślę, że fakt ten nie przynosi nam ujmy, a wręcz przeciwnie, bo skoro w naszych profilach genowych mamy również ślady biologicznych związków z okrutnymi Awarami, półdzikimi Mordwinami, a nasz kod genetyczny w znacznym stopniu jest identyczny z uśrednionym profilem charakterystycznym dla dzisiejszych Niemców, w ciągu ostatniego tysiąclecia uchodzących – nie bez powodu – za głównych nieprzyjaciół Słowian, to czyż może nam być nieprzyjemna niewielka wspólnota krwi z najzdolniejszymi i najodważniejszymi ludźmi średniowiecza? W tym ujęciu zostaje unieważnione owo straszące do dziś w podręcznikach i pseudonaukowych publikacjach przeciwstawienie: My i Oni, Słowianie i Normanowie, tubylcy i najeźdźcy. Dziś, jako spadkobiercy Wielkiego Melanżu warzonego w Tyglu Dziejów, jesteśmy równocześnie potomkami dawnych Słowian i wikingów, tubylców, będących w istocie przybyszami sprzed kilku wieków, i przybyszów, stających się po kilku pokoleniach tubylcami.
4. Dlatego nie dowierzamy dzisiejszym antropologom, którzy na podstawie próbek DNA, pobieranych zarówno od ludzi żyjących współcześnie, jak z wykorzystaniem materiału od ludzi dawno zmarłych, wypracowali jednolite charakterystyki biologiczne zwane haplotypami lub profilami genetycznymi, odpowiadające konkretnym ludom lub ich rodzinom (Słowianie, Germanie, Żydzi, Turcy itp.). Uważamy, że tego rodzaju modele niewiele wnoszą wiedzy, a często wprowadzają w błąd, na temat rzeczywistej historii dzisiejszych narodów. Są one bowiem wytworem o wysokim stopniu ogólności i wynikiem klasyfikacji uśredniającej, a więc zacierającej wiedzę o rzeczywistym bogactwie życia. W rozwoju dziejowym, szczególnie w ostatnich dwóch tysiącleciach na obszarze Eurazji, procesy demograficzne nigdy nie były tak jednorodne pod względem biologicznym, jak to owe badania opisują. W ogromnym, podlegającym nieustannym przemianom tyglu, jakimi były te ziemie, ludy tam zamieszkujące lub tylko przez nie wędrujące nieustannie się mieszały, krzyżowały swe genetyczne garnitury.
Tworzenie dziś z tej mieszaniny jednolitych wspólnot biologicznych, odpowiadających grupom wydzielanym na podstawie języka, sposobu życia, religii, państwowej przynależności, a w ostatnim czasie (XIX–XX w.) narodowej tożsamości, wydaje się przejawem nadmiernego zaufania do nauki, zmierzającej za wszelką cenę do klasyfikacji i uogólniania wszelkich poddających się obserwacji zjawisk. W ostateczności nawet sami genetycy nie tają, że trudno jest ustalić jednoznacznie powiązania biologiczne pomiędzy haplotypami (profilami genetycznymi) ludów historycznych i współczesnych. Obecnie dominujące linie genetyczne nie musiały wcale dominować w przeszłości i mogły tworzyć odmienne niż dzisiaj konfiguracje. W haplotypie dzisiejszego Polaka z powodzeniem znajdzie się więc miejsce również dla jednego z jego średniowiecznych przodków – Skandynawa, Normana, Warega i wikinga.
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Czy wikingowie stworzyli Polskę?”:
5. Aby wytłumaczyć, dlaczego taki obraz naszej przeszłości budził i budzi dziś sprzeciw wielu Polaków, chcemy powrócić do dziejów europejskiej archeologii w XX wieku. W szczególności do wielkiej polemiki nauki niemieckiej i polskiej na temat wzajemnych stosunków Germanów i Słowian w pradziejach. Już bowiem na początku tego stulecia antropolodzy i archeolodzy próbowali spełnić ów naukowy sen o wyodrębnieniu, identyfikacji i lokalizacji w czasie i przestrzeni jednostek złączonych wspólnotą krwi i mających proste związki z podobnymi wspólnotami żyjącymi współcześnie, uznającymi się za ich spadkobierców. Niemieckich, później nazistowskich naukowców te nienaukowe nadużycia doprowadziły do waloryzacji ludów i ras, orzekania o ich wyższości i niższości, aż do hitlerowskiego postulatu likwidacji „podludzi” i zasiedlenia ich terytoriów przez germańskich „nadludzi”. I choć patrząc z perspektywy dzisiejszego dorobku archeologii, ówcześni niemieccy archeolodzy w swych podstawowych pracach poświęconych na przykład roli Skandynawów we wczesnośredniowiecznej Europie Środkowej mieli więcej racji niż ich polscy oponenci, to jednak wina tamtych jest oczywista. Dostarczyli intelektualnego surowca do stworzenia najbardziej zbrodniczej ideologii europejskiej. Sprawili też, że rzeczowa i bezstronna dyskusja nad wspomnianym zagadnieniem obarczona została klątwą i unieważniona aż po dziś.
Przeczytaj:
- Przemysław Urbańczyk – „Mieszko Pierwszy Tajemniczy” - recenzja
- Mieszko Pierwszy Tajemniczy – rozmowa z prof. Przemysławem Urbańczykiem
Oni najbardziej przejęli się rolą, jaką zrodzony na przełomie XIX i XX wieku prostacki i agresywny nacjonalizm europejski wyznaczył historykom, i doprowadzili ją do skrajności: za wszelką cenę, nawet kłamstwa i podżegania do mordu, sławić wielkość swej hordy i jej prawo do panowania nad innymi. Polscy badacze sekundowali im również w tym wyścigu, ale – na szczęście –z mniejszym zapałem i gorszymi wynikami. Dlatego też już na wstępie ostrzegamy Czytelnika, że oto wstępuje na prawdziwe pole minowe, teren grząski i ryzykowny. Podejmuje ryzyko, że po powrocie z tej archeologicznej wycieczki będzie już innym człowiekiem, inaczej będzie myślał o sobie i swoich przodkach. Zdarzyć się może, że i inni odmiennie będą go oceniać, a nawet, że przylgnie do niego trochę obelg i błota zebranego podczas trudów tej niełatwej wędrówki. Być może uznany zostanie za zaprzańca, zdrajcę ojczystych uczuć, sługę obcych ideologów i polityków. Temat bowiem, który chcemy w tej książce poruszyć, należy do najbardziej niebezpiecznych, niepokojących i niepoprawnych w całej naszej historii. Głoszenie poglądów, że to obcy przybysze – choćby najzdolniejsi – pracowali przy budowaniu państwa Polaków, a później sami stali się Polakami, nie uchodzi na sucho. Myślenie dwójkowe nadal obowiązuje, czyli: abym mógł pojąć, że sam istnieję, musi być ten drugi, od którego się odbiję, aby zobaczyć siebie. Historia pokazuje, że nie zawsze jest to konieczne.
6. Pozostaje zagadką, dlaczego rodzimi dziejopisowie nie wspominają o naszych normańskich korzeniach, choć zapewne mieli wiele informacji na ten temat. W jednym z rozdziałów tej książki staram się rozwikłać tę zagadkę. Zwracam uwagę na wielkie pęknięcie w procesie budowania polskiego państwa przez pierwszych Piastów, będących, co zostanie dowiedzione, dynastią pochodzenia wareskiego. Uważam, że po załamaniu się państwowej struktury w wyniku tzw. reakcji pogańskiej, czyli buntu słowiańskiej ludności w 1034 roku, oraz na skutek niszczycielskiego najazdu czeskiego księcia Brzetysława cztery lata później, odbudowujący z obcą pomocą władzę Piastowie – Kazimierz Odnowiciel, a szczególnie jego wnuk Bolesław Krzywousty, starali się zatrzeć prawdziwą tradycję swej dynastii. Propagowali koncepcję jej rodzimego, słowiańskiego, pochodzenia. W ten sposób, po smutnych doświadczeniach, zabezpieczali swój byt wobec swoich i obcych. Mit założycielski państwa i dynastii, który na ich zamówienie stworzył w Kronice polskiej Gall Anonim, jest tego wyrazem.
Prawda o Waregach u źródeł polskiej państwowości została zatarta. Trzeba ją wydobyć, usunąć owo pęknięcie i pokazać prawdziwy obraz powstawania Polski. Wspanialszy, niż to sugerują anachroniczni już w swym myśleniu historycy. Jak ten proces mógł wyglądać, podpowiadają podobne, dobrze udokumentowane i niebudzące już wątpliwości, nieco tylko wcześniejsze niż u nas, państwowotwórcze działania Normanów w innych miejscach Europy. Na przykład na Rusi, jak wiarygodnie donosi tamtejszy kronikarz Nestor w Powieści dorocznej, Słowianie mieszkający nad jeziorem Ładoga i górnym Dnieprem dwukrotnie zapraszali Normanów, aby pośród nich zamieszkali i pomogli im zorganizować państwo, czyli organizację zapewniającą porządek wewnętrzny i sprawne militarne działanie na zewnątrz. Musieli widzieć taką potrzebę i korzyści płynące z jej zaspokojenia. Podobnie było na terenie Irlandii, tam wikingowie po serii okrutnych rabunków osiedlili się na wschodnim wybrzeżu, stworzyli zaczątki państwowej struktury. Założyli pierwsze osiedle o instytucjach prawdziwie miejskich – Dublin –i szybko zespolili się z ludnością miejscową, tworząc jednolite społeczeństwo. Dzisiaj nikt z Irlandczyków nie zamierza wyrzekać się tamtego skandynawskiego dziedzictwa. Trochę inaczej jest w Rosji, gdzie nawet nazwa kraju bierze się od skandynawskich Rhosów, a dynastia wywodząca się od szwedzkiego jarla Hoerika (Ruryka) zasiadała na tronie aż do końca XVI wieku. Wysoki poziom narodowej megalomanii sprawił, że tę oczywistą prawdę negowano aż do końca minionego stulecia, oficjalnie twierdząc, że nie ma na ten temat żadnych historycznych i archeologicznych dowodów. Gdy w roku 1774 na zebraniu Akademii Rosyjskiej w Petersburgu niemiecki – co automatycznie go dyskredytowało – historyk ogłosił, przywołując liczne źródła ruskie, bizantyjskie i arabskie, że to Skandynawowie założyli Ruś, wybuchł trwający do dziś skandal. Święta Ruś nie mogła przecież powstać za sprawą obcych przybyszów! Wielkoruski nacjonalizm nie przewidywał takiej możliwości powstawania narodowego państwa.
Co ważne, jednak nawet wówczas nie wszyscy Rosjanie ulegali narodowej megalomanii. Włodzimierz Sołowiow (1853–1900), filozof i poeta, zwolennik pojednania katolickiego Zachodu z prawosławnym Wschodem, w wygłoszonym w 1889 roku w Paryżu wykładzie Idea rosyjska zawarł takie również słowa: „Przywołanie Waregów dało nam tani państwowy zastęp. Reformy Piotra Wielkiego, wywoławszy z łona narodu tak zwaną inteligencję, dały nam również kulturalny zastęp nauczycieli i przewodników w sferze kulturalnego wykształcenia. [...] Ani zdobywcy normandzcy, ani mistrzowie niemieccy i holenderscy, nie stali się dla nas niebezpieczeństwem; nie przygnębili ani nie pochłonęli naszej narodowości. Przeciwnie, te obce żywioły użyźniły naszą narodową glebę, zbudowały państwo, wytworzyły naszą oświatę. [...] Skorzystaliśmy z sił obcych w sferze państwowego i społecznego rozwoju”. Czyż trzeba więcej, aby uzasadnić cel naszych poszukiwań?
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Czy wikingowie stworzyli Polskę?”:
7. Warto dlatego przypomnieć o jednym z najważniejszych błędów, a nawet grzechów naszego potocznego myślenia o historii, który również uniemożliwia swobodną i rzeczową dyskusję o roli Normanów u źródeł Polski. Znamy go pod nazwą prezentyzmu. Polega on z grubsza na myśleniu o naszych przodkach poprzez nas samych, nasze wyobrażenia o świecie, wartości i umysłowe kategorie właściwe dla epoki, w której żyjemy i która nas ukształtowała. Są one dla nas tak oczywiste, że podświadomie przyjmujemy je jako jedyne z możliwych w rozumieniu rzeczywistości, również minionej. Mówiąc uczenie, obowiązujący w naszych czasach paradygmat określa obraz przeszłości, jaki uznajemy za najwłaściwszy. Jeśli więc wiemy, że obecnie na świecie przeważają ludzie praworęczni, to automatycznie uznajemy, że tak było zawsze od zarania ludzkości i dopiero obserwacje malowideł naskalnych sprzed dwudziestu tysiącleci przekonują nas, że mogło być inaczej.
Jeśli obecnie przeważają na świecie małżeńskie związki monogamiczne, to za skrajne dziwactwo naruszające naturę gatunku ludzkiego uznamy wielomęstwo kobiet, czyli poliandrię. Tymczasem w wielu dawnych społeczeństwach właśnie kobieta z wieloma mężami stanowiła akceptowaną i uznawaną za jedynie naturalną komórkę społeczną. Ten sam błąd popełniamy, gdy myślimy o dawnych ludzkich zbiorowościach zamieszkujących określone terytorium, posługujących się wspólnym językiem i noszących wspólną nazwę uznawaną również przez sąsiadów. Ponieważ dziś takie zbiorowości nazywamy narodami, intuicyjnie uznajemy, że takie same zbiorowości musiały istnieć również wcześniej, bo przecież i dawniej ludzie musieli się jakoś organizować i różnić od innych. Utożsamiali się z tymi, których uznawali za rodaków, i nieufnie, a nawet wrogo, odnosili się do obcych, byli dumni ze swego języka, rodziny i bohaterskich czynów wspólnych przodków, zaś odmienności uznawali za niepotrzebne dziwactwo. Dlatego gdy myślimy np. o społeczeństwie w czasach Mieszka I, to wyobrażamy je sobie na wzór, który znamy z naszej codzienności: jako naród ze wszystkimi jego dzisiejszymi właściwościami.
Tymczasem zbiorowość narodowa, w której przyszło nam żyć, jest wytworem bardzo niedawnym, zrodzonym z idei powstałej w drugiej połowie XIX wieku, i jeśli chodzi o naród polski ukształtowanym dopiero w okresie międzywojennym. Bo naród nowoczesny to nie tylko wspólnota języka, nazwy ojczyzny i terytorium, ale też świadomość przynależności do tej wspólnoty, zbudowana na wspólnej kulturze, tradycji i powszechnie akceptowanych ideałach i emblematach. Taka idea, opracowana dopiero pod koniec XIX wieku przez niewielką grupę świadomej tych potrzeb inteligencji, z trudem przebijała się do umysłów szerokich mas społeczeństwa, szczególnie w kraju rozdartym przez państwa uprawiające własną, agresywną politykę narodową. W jej wpajaniu decydującą rolę odegrał rozkwit szkół elementarnych w języku polskim, kościelne kazania w tymże języku, prasa i popularne książki również w języku ojczystym. Proces ten trwał długo i opornie, jeszcze w XIX wieku chłopi stanowiący 90% społeczeństwa nie uważali się za Polaków, za takich uważali wyłącznie panów-szlachtę, dziedziców i posesjonatów. Podczas rabacji galicyjskiej 1846 roku przecinali piłami – jak zanotowały to austriackie kancelarie – właśnie Polaków, a sami uznawali się za „tutejszych” i „cesarskich”, czyli poddanych cesarza z Wiednia.
Przeczytaj:
- Marcin Sałański – „Elita władzy w Królestwie Jerozolimskim (1174–1185)”
- Marcin Sałański – „Wyprawy krzyżowe. Zderzenie dwóch światów”
Właściwie dopiero po doświadczeniach I wojny światowej i odparciu bolszewickiej nawały w 1920 roku siłami żołnierzy chłopskich, walczących o własność swoich ubogich gospodarstw przeciw obietnicom kolektywnej szczęśliwości, mieszkańcy wsi zaczęli mówić o sobie: my – Polacy. Niemałe znaczenie miał też fakt posiadania wspólnego, niezależnego państwa traktowanego jako wspólna i pożyteczna dla jego obywateli własność, współtworzona przez system demokratycznych wyborów władzy. W porównaniu z tak opisanym narodem ludzie żyjący pod panowaniem Mieszka I narodem nie byli. Ich spoiwem było państwo, działające często opresyjnie, ale też zapewniające prawo i bezpieczeństwo, oraz religia chrześcijańska, często z żywymi elementami pogańskiego kultu przodków. Zapewne poddani księcia mówili wspólnym językiem, bo jakoś musieli się ze sobą porozumiewać, choć kronikarze zapisali również, że syn Mieszka I– Bolesław, na co dzień porozumiewał się ze swymi drużynnikami w języku niemieckim, nieróżniącym się wówczas wiele od języka skandynawskiego. Mową ludzi kulturalnych i uczonych była łacina, którą obok greki biegle władał wnuk Mieszka, dziedziczący po nim jego imię. O tym, czy Mieszko II znał język poddanych, brakuje wzmianek, możemy się natomiast domyślać, że władał niemieckim, choćby z racji pochodzenia jego żony, Niemki Rychezy, i rozległych kontaktów w cesarstwie niemieckim. Po niemiecku też biegle mówił jego syn Kazimierz nazwany później Odnowicielem, który wiele lat spędził za Odrą i Łabą. Poddani mówili po słowiańsku i był to język, który przynieśli ze sobą ze wschodniej praojczyzny, blisko spokrewniony z językiem ludów bałtyckich, szczególnie naszych późniejszych współbraci – Litwinów, wzbogacony w słowne zapożyczenia z języków ludów, które napotkali podczas wędrówki na zachód, szczególnie Gotów, Wandalów, Awarów, Węgrów.
W tamtych czasach język ten nie uległ jeszcze zróżnicowaniu, mieszkaniec terenów nad Wisłą mógł więc swobodnie rozmawiać ze Słowianinem, który zawędrował nad Łabę albo zamieszkał nad Wełtawą. My, niestety, posługujący się współczesną polszczyzną nie bylibyśmy w stanie się z nimi porozumieć, tak jak niewiele bez przygotowania rozumiemy na przykład z języka starocerkiewnego, jednego z najstarszych, jakie przetrwały z językowej spuścizny Słowian. W przeciwieństwie też do naszego języka jednolitego, uporządkowanego przez znawców, uczonego w szkołach tylko w jednej uznanej za poprawną wersji, ich język, a właściwie różne wówczas użytkowane języki, nie cementowały tak silnie jak dziś poczucia narodowej wspólnoty. Były praktycznymi narzędziami komunikacji, niczym więcej. Ktoś, kto na co dzień mówił po słowiańsku lub – zawężając – w wyodrębniającym się właśnie dialekcie zachodniosłowiańskim, nie był automatycznie uważany ani za Słowianina, ani za Polaka lub Czecha i za takiego też sam siebie nie uważał. Równie dobrze mógł być Waregiem, który ożenił się ze Słowianką i od niej nauczył się mowy tubylców; i taką mowę już jako ojczystą przyswajali „z mlekiem matki” jego synowie, a potem jego potomkowie aż do dziś, gdy są już Polakami nieświadomymi pochodzenia swego odległego przodka. Tak działo się na Rusi, tak mogło być i u nas.