Simon Houpt — „Muzeum zaginionych dzieł” – recenzja i ocena

opublikowano: 2008-03-06, 11:40
wszelkie prawa zastrzeżone
Puste ramy na muzealnych ścianach są namacalnym dowodem na powagę kwestii kradzieży dzieł sztuki. Wszystkim zaangażowanym w sprawę sen z oczu spędzają też zaginione i nieskatalogowane straty wojenne. Problem z pewnością wart jest kolejnej pozycji książkowej.
reklama
Simon Houpt
Muzeum zaginionych dzieł
cena:
65,00 zł
Wydawca:
Arkady
Rok wydania:
2007
Liczba stron:
192
ISBN:
978-83-213-4508-6
EAN:
9788321345086

Miejsce, którego nie ma w przewodnikach. Muzeum, które nie istnieje. Wbrew pozorom znamy kilka przestrzeni spełniających owe dość paradoksalne kryteria. Do najbardziej znanych należy bez wątpienia Muzeum wyobraźni André Malraux, które mieści w głowie każdego człowieka. Tym razem, za sprawą książki Simona Houpta, do grona miejsc nieobecnych dołączyć może nowy obiekt — Muzeum zaginionych dzieł.

Za pośrednictwem mediów co pewien czas przemyka nam przed oczami wiadomość o kradzieży jakiegoś dzieła sztuki. Im bardziej spektakularny czyn porywaczy, tym większe szanse, że dowie się o tym przeciętny człowiek. W dużej mierze, właśnie przez owe zdawkowe informacje, nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele dzieł ginie corocznie z muzeów, galerii, domów aukcyjnych, podczas transportu, z kolekcji prywatnych. Nie wiemy też najczęściej, które z nich udało się odzyskać, a co najważniejsze — nie mamy pojęcia, ile osób jest zaangażowanych w próby ich odnalezienia. Problem jest niewątpliwie olbrzymi, a — jak przekonuje Houpt — częstokroć bagatelizowany.

Caravaggio, Boże Narodzenie ze św. Franciszkiem i św. Wawrzyńcem . Obraz wycięto z ram żyletkami i ukradziono z kościoła San Lorenzo. Podobno był w tak fatalnym stanie, że zleceniodawca rozpłakał się i nie chciał go przyjąć. Obecnie podejrzewa się, że jest w rękach mafii sycylijskiej.

Julian Radcliffe, przewodniczący Art Loss Register, w przedmowie do książki tak ocenia sytuację: „Niestety, skoro ogół społeczeństwa nie dostrzega powagi tego zagadnienia, zależni od wyborców politycy niechętni są wydawaniu pieniędzy podatników na środki niezbędne do przeciwdziałania temu rodzajowi przestępstw”. Koło wydaje się więc zamykać. Czy na pewno? Do wszystkich, których nie przekonuje artystyczna wartość kulturowego dziedzictwa, niech przemówią liczby. Wszak w pojedyncze sprawy zamieszane są zwykle miliony dolarów. Wiedzą o tym doskonale nie tyle sami złodzieje, którzy zwykle działają na zlecenie, co przede wszystkim kolekcjonerzy. Ci zaś niejednokrotnie stosują taktykę: zjeść ciastko i mieć ciastko. Mówiąc dosłowniej, okradają sami siebie. Powód jest prosty. Z każdym dziełem sztuki w kolekcji wiąże się niebagatelna kwota, na którą obraz jest ubezpieczony.

Przyczyny, dla których ludzie decydują się na tak odważny czyn jak kradzież dzieła sztuki, są bardzo różnorodne i, co ciekawe, często kuriozalne. Kradną np. strażnicy muzealni, by dopiec swoim szefom, fanatycy sztuk pięknych, dzieci bogatych kolekcjonerów w celu zwrócenia na siebie uwagi. Swego czasu bardzo popularne były kradzieże traktowane jako przepustki do wolności dla członków mafii przebywających w więzieniu. Ciekawego wyczynu dokonał też młody Chilijczyk, który wykradł Tors Adeli Rodina tylko po to, aby później zgłosić się na policję i wytknąć muzeum złe zabezpieczenia. Niestety miał rację. Czy istnieje jakiś wspólny mianownik tych wszystkich przestępstw? — Jak dotąd nie doszukaliśmy się wspólnego wątku — mówi Robert K. Witman, agent specjalny FBI. — Jedynym, czego tu brak, są kobiety. Nie twierdzę, że kobiety nie kradną dzieł sztuki, ale żadnej nie aresztowaliśmy — dodaje.

Vincent van Gogh, Widok morza w Scheveningen. Obraz ukradziono z Van Gogh Museum w Amsterdamie. Mimo iż skazano sprawców, nigdy nie odzyskano obrazu. Van Gogh namalował ten obraz w nadmorskim kurorcie i w warstwach farby widoczne są ziarenka piasku.

Osobną kategorię zaginionych dzieł sztuki (której poświęcony jest oddzielny rozdział książki) stanowią grabieże wojenne. Podbój, a przede wszystkim władza, wiążą się jednoznacznie z chęcią utrzymania (lub zbudowania) wizerunku oraz prestiżu. Sztuki piękne, traktowane jako element kultury wysokiej i elitarnej, idealnie się do tego nadają. W epoce napoleońskiej powstała specjalna lista obiektów, które miały zaspokoić ambicje francuskiego wodza. Sam cesarz twierdził, iż nie robi tego dla siebie, lecz ku chwale ludu francuskiego.

reklama
Louis-Charles-Auguste Couder, Napoleon odbywający inspekcję Luwru .

Idea sztuki narodowej przyświecała też Hitlerowi. Jako niespełniony artysta stał się zdobywcą krytykiem i bez pohamowania niszczył to, co nie zaspokajało jego prywatnych upodobań. Dadaizm nazwał „zdegenerowanym ekscesem chorych na umyśle i zdeprawowanych jednostek”. To właśnie z przedstawicielami awangardy, a przede wszystkim ekspresjonizmu, walczył Goebbels, mimo iż sam posiadał niewielki zbiór ekspresjonistycznych dzieł (których oczywiście wyzbył się, gdy tylko Hitler ogłosił swoje artystyczne preferencje). Tego typu działania doprowadziły do zmasowanego ataku na sztukę. 20 marca 1939 roku berlińska straż pożarna spaliła ponad 5000 obrazów, rysunków i rzeźb.

Wojska niemieckie nie oszczędziły żadnego z okupowanych krajów, w tym oczywiście Polski. Jak wynika z danych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego rejestr ruchomych dóbr kultury obejmuje ponad 60 000 obiektów, z czego straty muzeów liczą 20 527 pozycji. Za największą stratę uznaje się obraz Rafaela Portret młodzieńca, będący własnością Muzeum Czartoryskich w Krakowie. Został on przywłaszczony przez Hansa Franka, podobnie jak Dama z gronostajem Leonarda da Vinci. Niestety, tego pierwszego obrazu nie udało się odnaleźć po wojnie i po dziś dzień jego losy są nieznane.

Rafael, Portret młodzieńca. Przywłaszczony przez Hansa Franka w czasie II wojny światowej i nigdy nie odnaleziony. Uznany za najdotkliwszą dla Polski stratę wojenną.

Muzeum zaginionych dzieł to ciekawa i dość nowatorska pozycja. Jej głównym celem jest uświadomienie nam, że „kiedy ginie obraz, wszyscy tracimy cząstkę naszego wspólnego dziedzictwa”. Książka pozbawiona jest jednak moralizatorskiego tonu, nie stanowi też suchego rejestru zaginionych dzieł. Zawiera co prawda Galerię zaginionych dzieł, czyli aneks, w którym w postaci tabel przedstawione zostały wybrane utracone dzieła, jest to jednak tylko dodatek do bogatej treściowo publikacji.

Pozycja z całą pewnością spodoba się tym wszystkim, którzy gustują w powieściach kryminalnych. Mimo iż nie jest to książka fabularna, przypomina śledztwo przeprowadzone przez jej autora. Nawet słownictwo, którym Houpt operuje, brzmi jak wyjęte z akt policyjnych. Czasem język przybiera dość potoczną formę. Oto jak wygląda relacja kradzieży Madonny z wrzecionem da Vinci: „Dwaj mężczyźni ubrani jak turyści obezwładnili (...) młodego przewodnika i ukradli to arcydzieło. Wspomagani przez dwóch współsprawców, uciekli białym volkswagenem golfem, który porzucili nieopodal”. Tutaj pojawia się jednak pewien problem — takie formalne rozwiązanie tematu nie musi spotkać się z powszechną przychylnością.

Edvard Munch,Krzyk. Jedna z głośniejszych kradzieży ostatnich lat. Obraz wyniesiono w biały dzień przy muzealnej publiczności. Dzieło odzyskano niestety z uszkodzeniami.

Zawiedzeni będą z pewności ci, którzy sięgną po tę książkę z nadzieją na konsekwentny i chronologicznie uporządkowany wykład z zakresu historii kradzieży dzieł sztuki. Sugeruje to zresztą podtytuł książki, choć ostatecznie — ku niezadowoleniu wspomnianych osób — okaże się mylący. Nic zresztą dziwnego, gdyż — chociażby ze względu na objętościowe ograniczenia — pełne wyczerpanie tematu nie jest możliwe. Zamiast tego otrzymujemy publikację zbudowaną przede wszystkim z ciekawostek, których ilość oraz zagmatwanie może niejednego czytelnika zniechęcić. Jednak wytrwały odbiorca z pewnością znajdzie tu coś dla siebie.

Niewątpliwym atutem książki są zamieszczone w niej fotografie. I nie chodzi tylko o reprodukcje samych dzieł, ale przede wszystkim o tak rzadko spotykane w innych pracach zdjęcia o charakterze reporterskim. Dzięki nim staniemy się niemymi świadkami wydarzeń: znajdziemy się na miejscu zbrodni, prześledzimy poszukiwania, zobaczymy żołnierzy zajmujących się dziełami sztuki w czasie wojny. Zajrzymy nawet do kartoteki policyjnej Peruggii, stolarza, który w 1911 roku wyniósł z Luwru pod własną koszulą Monę Lisę. Jak łatwo zauważyć, książka Houpta to pozycja dla wyjątkowo ciekawskich osób.

reklama
Komentarze
o autorze
Renata Pernak
Studentka IV roku kulturoznawstwa na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Członek Poznańskiego Stowarzyszenia Studentów i Absolwentów Kulturoznawstwa. Współpracowała z Wielkopolskim Towarzystwem Kulturalnym zajmującym się wspieraniem inicjatyw mających na celu utrzymanie tożsamości regionalnej. Z magazynem historyczno-społeczno-kulturalnym „Histmag.org” ściśle związana od sierpnia 2006 do końca 2007 roku. Obecnie zgłębia tajniki muzealnictwa, wystawiennictwa i historii sztuki, od lat utrzymując, że muzeum to jej drugi dom.

Zamów newsletter

Zapisz się, aby otrzymywać przegląd najciekawszych tekstów prosto do skrzynki mailowej. Tylko wartościowe treści, zawsze za darmo.

Zamawiając newsletter, wyrażasz zgodę na użycie adresu e-mail w celu świadczenia usługi. Usługę możesz w każdej chwili anulować, instrukcję znajdziesz w newsletterze.
© 2001-2024 Promohistoria. Wszelkie prawa zastrzeżone