Sandor Márai – „Dziennik 1967-1976” – recenzja i ocena
Sandor Márai – „Dziennik 1967-1976” – recenzja i ocena
Sandor Márai był z pewnością jednym z najwybitniejszych węgierskich prozaików ostatniego stulecia. Dziś największą popularnością cieszą się jego wielotomowe dzienniki. Upodabnia go to do takich twórców jak choćby Jan Józef Szczepański, którego wyśmienite dzienniki ukazały się w ostatnich latach w pięciu obszernych tomach. Za propagowanie dzieła Máraiego odpowiadają Wydawnictwo Czytelnik – które pod zarządem Mariana Sewerskiego wyraźnie nabrało wigoru – oraz znakomita Teresa Worowska. Ta ostania, tłumaczka, dobrze znana i wielokrotnie nagradzana, po raz kolejny daje polskiemu czytelnikowi klucz do hermetycznej, a przecież tak bardzo wartej poznania skarbnicy kultury węgierskiej.
Dodajmy zresztą od razu – nie tylko węgierskiej. „Dziennik” Máraiego powstawał na emigracji, z dala od rodzinnych Górnych Węgier czy Budapesztu, z dala od tego wszystkiego co pisarz najbardziej kochał. Nadaje to całej książce tonu sentymentalnego, gorzkiego, a momentami głęboko pesymistycznego. Jednocześnie jednak doświadczenia amerykańskie, a następnie włoskie budowały pisarza. Skłaniały go do przemyśleń, potrafiły dawać siłę, rozświetlać mroczne chwile przygnębienia.
Dziennik wymyka się łatwej ocenie. Z punktu widzenia formalnego jest to najbardziej klasyczny z klasycznych przykładów dziennika intymnego, ukazującego codzienne życie pisarza przede wszystkim od strony duchowej. Przeżycie i emocja to kluczowy budulec tych zapisków. Rwane, luźno ze sobą powiązane, mogą z początku drażnić, bo wymuszając ogromne skupienie, zdają się być jedynie chaosem niepowiązanych ze sobą skojarzeń, myśli, niekiedy aforyzmów. Ale za cieniutką warstwą formalnego szaleństwa, przypominającego może na pierwszy rzut oka literacką awangardę, kryje się klasyczne piękno.
Jest bowiem Márai wygnańcem nie tylko z dwudziestolecia międzywojennego, czyli okresu w którym jego talent rozkwitł po raz pierwszy, ale wręcz z okresu długiego XIX wieku. Jego tęsknota za stabilnością, za porządkiem i pięknem przypomina bohaterów konstruowanych przez literackich mistrzów wczesnego dwudziestego wieku. Nie brakowało ich przecież w węgierskiej kulturze przed 1914 r. Tym, którzy czytali fresk Johna Lukacsa „Budapeszt 1900” wyda się Márai jak żywcem wzięty z naddunajskich bulwarów, gdzie mieszczańskie tłumy z namaszczeniem żegnały kondukt odprowadzający na miejsce wiecznego spoczynku malarza Munkácsy’ego.
Tym co czyni węgierskiego pisarza twórcą odrębnym, zasługującym na wnikliwą lekturę nie jest jednak jego niedzisiejszość. Przeciwnie, prezentuje się on właśnie jak wyjątkowo wnikliwy obserwator kultury, niezmordowanie budujący mosty pomiędzy tym co nowoczesne, a tym co dawne. Codziennie od nowa próbował zrozumieć otaczającą go rzeczywistość, nierzadko zderzając się z fenomenami zupełnie nowymi. Przykładem może tu być choćby medialna otoczka wojny wietnamskiej, która spowodowała wstrząs wśród Amerykanów, a jednocześnie uczyniła brutalność stale obecnym elementem popkultury. Śledzenie wietnamskich trupów przy kolacji? Tak, w końcu lat sześćdziesiątych to stanowiło już normę.
Tego rodzaju zapisy w dzienniku historycy mogą znakomicie wykorzystać. Za przykładem autora „Dziennika” będą mogli wejść w rolę empatycznych i uważnych analityków kultury, która choć wydaje się tak niedawna i zrozumiała, jest niekiedy trudno uchwytna. Mieszają się zatem na kartach tej książki rzeczy małe i wielkie, generalne i partykularne. To zarazem niezwykła okazja, by obcować z wyśmienitą literaturą, a zarazem jedyny w swoim rodzaju historyczny dokument, który na nie tak dawną przeszłość pozwoli nam spojrzeć z zupełnie nowej, nieoczywistej perspektywy. To lektura obowiązkowa i rzecz godna uważnej i wnikliwej lektury. Gorąco do niej zachęcam.