Rysy – dzieje zdobywców szczytu
Rysy to nie jedyny szczyt Tatr o bogatej historii. Przeczytaj więcej o Krywaniu i jego roli w słowackiej tożsamości narodowej
Rysy – najwyższy szczyt Polski, od dziesiątków lat cieszący się niesłabnącym powodzeniem. Od północy, czyli od Czarnego Stawu, wejście na Rysy prowadzi najpierw piarżyskiem, potem skalistą grzędą, by w końcowym odcinku eksponowaną grańką osiągnąć wierzchołek. Znacznie łatwiejszą trasę mają do pokonania turyści wędrujący od strony słowackiej, z Przełęczy Waga bowiem – między Rysami a masywem Wysokiej – prowadzi na szczyt wygodna ścieżka. Nas będą interesować północne i zachodnie stoki oraz ściany nie tylko Rysów, ale i sąsiednich Niżnich Rysów i Kopy Spadowej, aż po Białczańską Przełęcz Wyżnią. Jest to bowiem jeden masyw; wielce urozmaicony, bo znajdujemy tam i ściany, i turnie, i wyśnieżone żleby. Krajobraz jest rzeczywiście wysokogórski. Kocioł Czarnego Stawu tonie przez większą część roku w cieniu, do późnego lata śniegi zalegają nie tylko w żlebie zwanym Rysą, ale pokrywają także płatami znaczne odcinki turystycznej ścieżki. Trzeba też wspomnieć Bulę, czyli niewielkie co prawda wzniesienie, ale obrywające się stromizną.
Właśnie śnieg przysparza tu turystom najwięcej kłopotu i nieprzypadkowo pierwsza wiadomość o wypadku na Rysach, pochodząca z lat 80. XIX w., jest związana ze śniegiem. Wspomniałem o tym w „Gałązce kosodrzewiny”.
Pierwsza regularna ekspedycja ratownicza wyruszyła w ten rejon 6 czerwca 1909 r., a więc jeszcze przed formalnym utworzeniem TOPR. Przez cztery dni w okolicach Rysów, Wysokiej i Popradzkiego Stawu poszukiwano Niemca, Ernesta Weissa, 25-letniego profesora gimnazjum z Königshütte, czyli Huty Królewskiej, czyli Chorzowa. Turysta nie powrócił w przewidzianym terminie do miejsca zamieszkania. Mgła gęsta, wiatr i deszcz ze śniegiem, również znaczne oblodzenie gór – utrudniały poszukiwania – zanotował Mariusz Zaruski w „Księdze wypraw”. Szczątki turysty znaleziono dopiero po czterech latach.
Nie wiadomo, jaka była przyczyna śmierci. Może upadek z wysokości paru metrów okazał się fatalny, może złamanie nogi unieruchomiło turystę i doprowadziło do całkowitego wychłodzenia organizmu... Góry były puste o tej porze i nawet jeśli wołał o pomoc, nikt go nie usłyszał. Jedno jest pewne, że w tym czasie, kiedy zawiadomiono Zaruskiego – turysta już od kilku dni nie żył.
Z dużym natomiast prawdopodobieństwem można odtworzyć przebieg wypadku, w którym dwaj młodzi Czesi, Alojzy Karlik i Vlastimil Vonašek, ponieśli śmierć 20 sierpnia 1910 r. I ten wypadek został wspomniany w „Gałązce kosodrzewiny”, w tym miejscu spojrzymy więc na tę tragedię pod nieco innym kątem, niż zrobiłem to w przywoływanym opracowaniu o echach najdawniejszych wypadków tatrzańskich w piśmiennictwie polskim. Powróćmy zatem jeszcze raz do dwóch młodych Czechów. Wiadomo, że wyszli na Rysy od południowej strony i schodzili nad Czarny Staw. Posłuchajmy teraz Zaruskiego:
Wyszedłszy o godz. 4.15 rano ze schroniska z wyprawą, znalazłem turystów nieżywych w żlebie trochę poniżej ostatniej u dołu klamry na grzędzie. Obaj zsunęli się po śniegu, który wypełniał niemal cały żleb, idący spod szczytu Rysów, i roztrzaskali się na piargach. Pedantyczny naczelnik Pogotowia nie omieszkał napisać: Na przestrzeni 25 x 6 m kw. mózg i krew obficie zbryzgały kamienie. Oprócz licznych ran na ciele Karlik miał dziurę w głowie, Vonašek – roztrzaskaną zupełnie. Prawdopodobnie, nie przewidując niebezpieczeństwa, dla skrócenia drogi siedli na śniegu i zaczęli zjeżdżać: wnet jednak uzyskawszy ogromny pęd, którego miejskimi laseczkami opanować nie mogli, wpadli w piargi i ponieśli śmierć na miejscu. Zaszywszy zwłoki w sienniki i uwiązawszy je do kosodrzewiny, którą narąbaliśmy nad Czarnym Stawem, na kosodrzewinie, jak na sankach, zwieźliśmy ciała do Czarnego Stawu, skąd na ramionach znieśliśmy do Morskiego Oka i oddaliśmy przedsiębiorcy pogrzebowemu.
Te drastyczne opisy, charakterystyczne dla Zaruskiego, nie wynikały z chęci szokowania czytelnika. Naczelnik wierzył zapewne w moc słowa pisanego i był przekonany, że wierne odtworzenie najdrobniejszych okoliczności wypadku, bez pomijania czegokolwiek, będzie stanowić nie tylko dokument pracy Pogotowia, ale powinno również działać ostrzegawczo na wszystkich, którzy to przeczytają.
Zrozumiano to inaczej. Z zarzutami „reklamy” Pogotowia przez mrożące krew w żyłach opisy tatrzańskich wypadków spotykali się także następcy twórcy Pogotowia mimo rezygnacji z naturalistycznych opisów i zwięzłości doprowadzonej do maksimum, która cechuje „Księgi wypraw” od czasów Józefa Oppenheima.
Otwórzmy „Księgę wypraw” na zapisach z 1912 r.
Dn. 14 sierpnia do biura Tow. Tatrzańskiego przyszedł służący z Jaszczurówki i oznajmił, że lokatorka willi Leontynówka w Jaszczurówce, wyszedłszy na wycieczkę jeszcze dn. 6/VIII z zamiarem przejścia przez Polski Grzebień, dotychczas nie powróciła. Podał nazwisko – Eugenia Zielińska – i rysopis: blondynka, szczupła, w okularach, bluzka szara, trzewiki turystyczne kute, kapelusz panama, laska alpejska. Panna Zielińska miała przenocować w Śląskim schronisku, po czym tą samą drogą powrócić. Po sprawdzeniu tych informacji okazało się, że poszukiwana istotnie nocowała w schronisku w Dolinie Wielickiej, skąd wybrała się na Rysy. Właśnie na Rysach znaleziono w puszce jej bilet wizytowy.
Wszystko więc wskazywało, że będąca po raz pierwszy w Tatrach 40-letnia nauczycielka muzyki z Warszawy – odznaczała się pewną ekscentrycznością i samodzielnością – zginęła, schodząc z Rysów na stronę polską. Ratownicy odnaleźli jej zwłoki 22 sierpnia. Zaruski znów w rubryce „wynik ostateczny” musiał napisać: Eugenia Zielińska, schodząc z Rysów, zgubiła ścieżkę, a dostawszy się na ściany Buli, spadającej ku Czarnemu Stawowi, spadła z wysokości ok. 200 m i poniosła śmierć na miejscu. Głowa strzaskana, ręce połamane, mózg i kawałki czaszki zalegały żleb na przestrzeni 30 m.
Przez blisko 25 lat w opisywanym przez nas rejonie nie działo się nic tak poważnego, żeby znalazło odbicie w ratowniczej kronice. Następna notatka pochodzi dopiero z 15 czerwca 1936 r.
Dwoje turystów z Bielska, Alfred Kwaśny z towarzyszką, mimo wczesnej pory i dużego zaśnieżenia, wybrali się ze schroniska nad Morskim Okiem, chcąc osiągnąć Rysy. Po zlodowaciałym śniegu szło im się z trudem, mężczyzna zapewne wyrąbywał stopnie, uderzając czubkiem buta, co zajmowało czas. Na początku grzędy mężczyzna zaproponował towarzyszce, aby poczekała na niego, a on tymczasem sam szybko osiągnie szczyt i zejdzie do niej tą samą trasą. Czekała długo, aż w końcu przeraźliwie zziębnięta usiłowała zejść po śniegu do schroniska – w momencie tym prawie że do stóp jej zleciał A. Kwaśny, który po kilku minutach skonał na jej rękach – zapisał Oppenheim.
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:
Nie wiadomo, czy turysta odpadł podczas wejścia,czy też zdołał osiągnąć wierzchołek i poślizgnął się na stwardniałym śniegu pokrywającym grzędę, już podczas schodzenia do swojej towarzyszki. Zszokowaną kobietę wciśniętą w bruzdę starej lawiny, niereagującą nawet na nawoływania, ratownicy odnaleźli nocą i sprowadzili do schroniska.
Niniejszy rozdział poświęcony jest przede wszystkim wydarzeniom w masywie wyróżnionym w tytule, ale co jakiś czas będziemy się zapuszczali w szeroko rozumiane o k o l i c e masywu Rysów. Otwórzmy „Księgę wypraw” i posłuchajmy Mariusza Zaruskiego:
Kiedy dn. 5 sierpnia 1925, udając się na wycieczkę w Tatry, przejeżdżałem w towarzystwie kilku osób przez Łysą Polanę, obok mostu na Białej Wodzie spotkałem p. Kasznicową, która opowiedziała mi o wypadku, jaki zaszedł pod Lodową Przełęczą. Schodziła ona w towarzystwie męża i syna 12-letniego oraz nieznanego jej z nazwiska turysty z Lodowej Przełęczy do Dol. Jaworowej. Poniżej stawku nagle wszyscy trzej uczestnicy zasłabli i w ciągu 15 minut zmarli. Ona przy ciałach przesiedziała dzień i dwie noce. Śmierć nastąpiła w poniedziałek dn. 3 VIII. Koło godz. 5 po południu. Na przełęczy była wichura z gradem.I jeszcze Zaruski: Upewniwszy się z opowiadania p. Kasznicowej, że istotnie wydarzył się tu niezwykły wypadek, natychmiast (dn. 5 VIII) udałem się do stacji telefonicznej przy Wodogrzmotach Mickiewicza, skąd zawezwałem Straż Ratunkową TOPR (…). Kiedy koło godz. 15.30 przybyła Straż samochodami (…), na czele jej udałem się w Jaworową Dolinę (…). Na pierwszej buli poniżej stawku Żabiego Jaworowego znaleźliśmy zastygłe już zwłoki Kaszniców (ojca i syna) i Wasserbergera. Wasserberger miał zakrwawione czoło i złamaną prawą rękę. Niezwłocznie zarządziłem zniesienie zwłok w Dolinę. Na miejsce wypadku razem z ratownikami przybyło dwóch zakopiańskich policjantów, którzy dokonali wstępnych oględzin zwłok.
Zanim ciała spoczęły w mogiłach, sprawę badały właściwe w tego typu sytuacjach instytucje: przeprowadzono sekcję zwłok, szczegółowo przepytano tę, która była jedynym świadkiem tragedii, przebadano też butelkę z resztką koniaku. Sprawa była głośna w swoim czasie, a po latach ten rzeczywiście niezwykły przypadek jak zwykle rzetelnie opisał Wawrzyniec Żuławski w szkicu pt. „Tajemnica Doliny Jaworowej”.
Oto, w największym skrócie, przebieg wydarzeń. Jest 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Tery’ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich przebywa rodzina Kaszniców: Kazimierz – lat 46, podprokurator Sądu Najwyższego, jego żona Waleria i ich dwunastoletni syn Wacław. Właśnie kończą czterodniową tatrzańską wędrówkę. W schronisku przebywa także czterech taterników, planujących zejście z gór po dziesięciodniowej wspinaczkowej działalności. W górach załamała się pogoda. Kasznicowie powinni byli zejść na południe i okrężną drogą wrócić do Zakopanego, zamiast pchać się przez wysoką Lodową Przełęcz. Łatwo powiedzieć… Zresztą, będą mieli znakomite towarzystwo czterech dzielnych taterników. A zatem wszyscy ruszają ze schroniska; dość późno, bo około 11.30. Im wyżej, tym gorsza pogoda, a Kazimierz Kasznica porusza się tak wolno… Dla taterników jest oczywiste, że w tym tempie nie mają szans na przejście przed nastaniem nocy długiej Doliny Jaworowej. W sensie formalnym Kasznicowie nie należeli do ich zespołu, więc nie mieli obowiązku zajmować się nimi, ale ponieważ warunki atmosferyczne stawały się bardzo trudne, taternicy czuli się w pewnym stopniu związani z Kasznicami choćby tym marszem w jednym kierunku. Doszli więc do wniosku, że jeden z nich powinien iść z turystami. Może losowanie? Ryszard Wasserberger, lat 21, zgłasza się na ochotnika. Taternicy zapewne oddychają z ulgą i szybkim krokiem osiągają przełęcz, z której docierają w Dolinę Jaworową, wyprowadzającą z gór. A tymczasem troje turystów i Ryszard mozolnie pną się w górę. Według słów Walerii zanotowanych przez dziennikarza Przełęcz Lodową osiągnięto już z wysiłkiem nadludzkim. Do ostatka wyczerpani turyści ostatkiem sił dotarli poniżej Żabiego Stawu, gdzie wszyscy zupełnie z sił opadłszy, pokładli się na ziemi, przy czym stan mężczyzn był tak opłakany, że zaledwie słabe oznaki czucia świadczyły tylko o życiu p. Kasznicy, jego synka i p. Wasserbergera. Najlepiej trzymająca się p. Kasznicowa zaczęła chodzić od jednego do drugiego, udzielając im pomocy.
Sięgnijmy teraz po opis sporządzony przez Wawrzyńca Żuławskiego, który próbował odtworzyć, co się działo z Kasznicami i Wasserbergerem:
Gdy osiągnęli przełęcz, uderzył ich w twarze grad i potężny wicher o huraganowym niemal nasileniu. W trakcie schodzenia z przełęczy chłopiec zaczął się uskarżać, że traci oddech. Matka wzięła od chłopca plecak, a Wasserberger pomagał mu iść. Tak doszli około godziny czwartej w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego. Tam Kazimierz Kasznica poinformował żonę, że nie może dalej iść. Także Ryszard Wasserberger powiedział jej, że osłabł. Kobieta zaprowadziła syna i Wasserbergera pod spory głaz, dający jakąś osłonę od wiatru. Wydobyła z plecaka koniak – traktowany jako środek rozgrzewający i dość powszechnie wtedy zabierany na górskie wycieczki – i napoiła obu odrobiną koniaku, synowi dała trochę czekolady. Podeszła teraz do męża. Był na wpół przytomny i z trudem wlała mu w usta nieco koniaku. Nie było mowy, by mogła go dociągnąć pod ów głaz, pod którym zostawiła tamtych. Wróciła do nich. Byli umierający. Wasserberger majaczył coś gorączkowo, wspominając matkę. Próbował wstać, iść. Kasznicowa prawie siłą zmusiła go do pozostania na miejscu, a następnie powróciła do męża. Był martwy… Z rozpaczą pobiegła do syna. Leżał sztywny, nieruchomy, a kilka kroków niżej – trup Wasserbergera, który widać w agonii zdołał porwać się, przejść parę metrów – potem padł nieżywy, kalecząc się w rękę i głowę. Kasznicowa znalazła w plecaku Ryszarda koc i owinięta nim, ogrzewając się zapalanym co jakiś czas płomieniem z kuchenki turystycznej, przetrwała przy zwłokach półtora dnia i dwie noce. 5 sierpnia rano, ostatkiem sił zeszła w dół, przez Jaworzynę na Łysą Polanę. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego.
Sprawa zrobiła się głośna i natychmiast stała się prasową sensacją. Już 6 sierpnia w korespondencji z Zakopanego „Kurier Warszawski” podał pierwszą i niedokładną informację. Informowano też o pogrzebie obu Kaszniców, podając, że uczestniczył w nim prezes Sądu Najwyższego, jako że zmarły był pracownikiem tej instytucji. Najpełniejszy opis zdarzenia podano w tekście pt. „Tragiczna śmierć turystów” – już zresztą przeze mnie cytowanym. Na szczególną uwagę zasługuje artykuł Jana Czempińskiego zatytułowany „Tajemnicza śmierć trzech osób w Tatrach”. Autor z oburzeniem pisał o plotkach oskarżających Walerię Kasznicową… Nieszczęsna kobieta musiała przejść przez śledztwo próbujące wyjaśnić niemal równoczesną śmierć trzech osób i jej udział w tej tragedii. Nie wykluczano także otrucia, ale odpowiednie badanie butelki z resztką koniaku dało wynik negatywny. Jan Czempiński w wyważonym wywodzie posiłkował się wynikami sekcji zwłok, podając co następuje: …śp. prokurator Kasznica miał silnie rozwiniętą sklerozę, aorta była zupełnie zwapniona. Był to stan, w którym każdy większy wysiłek u człowieka 46-letniego mógł spowodować śmierć. W tych warunkach namiętne oddawanie się taternictwu [turystyce tatrzańskiej – M.J.] było nieostrożnością nawet w zwykłych warunkach. Dziwniejsze było, iż u syna, chłopca 12-letniego, sekcja również stwierdziła w naczyniach zgęszczenie wapniowe, co wskazywało na predyspozycje do chorób serca i nagłej śmierci. Te wady serca i naczyń spowodowane były zbyt forsownym chodzeniem chłopca po wysokich górach. Co do śp. Wasserbergera, sekcja znalazła wszystkie organy w należytym stanie zdrowia, jedynie serce było znacznie powiększone, co jest objawem często spotykanym u zamiłowanych taterników.
Autor ten jest bodaj pierwszym z piszących o tej tragedii, który wyszedł poza sformułowanie „p. Kasznicowa”, podając jej imię – Waleria, oraz nazwisko panieńskie – Dzierzbicka, córka znanego rolnika, byłego ministra rolnictwa i dóbr publicznych Stanisława Dzierzbickiego. Jan Czempiński podawał też, że – zdaniem badających Walerię lekarzy – tam, w Jaworowej, kobieta była w stanie omroczenia nerwowego, stuporu, co przejawia się zachowaniem człowieka, sprawiającym wrażenie spokoju, niekiedy stępienia. Co tłumaczy tak długie przebywanie Walerii przy zwłokach zamiast szybkiego zejścia doliną. Wymowa tego znakomitego tekstu – łącznie z konkluzją: Ocalenie swe zawdzięcza p. Kasznicowa większej odporności organizmu i mocy serca – w żadnym stopniu nie uzasadnia jego tytułu; według autora śmierć trzech mężczyzn da się racjonalnie wytłumaczyć. „Kurier Warszawski” jeszcze raz zajął się stanem zdrowia obu Kaszniców, informując, że sekcja zwłok ustaliła u Kasznicy sklerozę i organiczną wadę serca, u jego syna również początek sklerozy, rozszerzenie serca i gruźlicę (…). Inny autor w tekście pt. „Niebezpieczeństwa turystyki”, nawiązującym do tragedii w Jaworowej, akcentował konieczność dostosowywania tras wysokogórskich wędrówek do wieku, stanu zdrowia i kondycji turystów. A zatem w Jaworowej zdarzył się niezwykły przypadek. Ale nie jakaś mglista „tajemnica”. Szkoda, że także Wawrzyniec Żuławski poszedł na lep tej „tajemniczości”… Osobiście przychylam się do zdania tych, którzy sądzą, że „odpowiedzialnym” za śmierć Kazimierza i Wacława Kaszniców oraz Ryszarda Wasserbergera było wyczerpanie wędrówką w trudnych warunkach pogodowych. Nie należy też wykluczać, że nawet niewielka dawka alkoholu mogła tylko pogorszyć sytuację. Patrząc na tę sprawę z dzisiejszej perspektywy, zaryzykować można stwierdzenie, że śmierć ojca i syna została przez opinię publiczną przyjęta jako „normalna tragedia”, natomiast wątpliwości pojawiały się przy Ryszardzie, i – paradoksalnie – przy Kasznicowej. Jak to jest możliwe – zastanawiano się – że umiera z wyczerpania młody, zdrowy taternik. Jak to jest możliwe – dodawano po cichu – że przeżyła „słaba kobieta”. Dziś wiemy, że kobiety wcale nie są „słabe”; wręcz przeciwnie – częstokroć lepiej niż wielu mężczyzn znoszą długotrwały stres. Wiemy też, że obciążenie psychiczne może negatywnie rzutować na fizyczną wydolność ludzkiego organizmu. To mógł być przypadek Ryszarda, który „wypalał się” nietylko przez wysiłek fizyczny, ale także przez świadomość swej o d p o w i e d z i a l n o ś c i za innych.
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:
Skoro wspomnieliśmy cnotę odpowiedzialności, to nie będzie od rzeczy napomknąć o jakże pospolitych grzechach lekkomyślności, niefrasobliwości, swoistym braku wyobraźni czy pewnego rodzaju chwilowej bezmyślności. Rzec można, nasze życie jest rozpięte między byciem osobą w pełni odpowiedzialną za swoje czyny i różnymi stopniami lekkomyślności. W czerwcu 1930 r. w Warszawie obradował kongres Pen Clubu, międzynarodowej organizacji pisarzy założonej w Londynie osiem lat wcześniej. Gospodarze wprowadzili do programu imprez towarzyszących wycieczkę nad Morskie Oko. Pomysł był znakomity, chodziło bowiem nie tylko o podziwianie słynnej panoramy gór. „Ilustrowany Kurier Codzienny” z końca czerwca zamieścił fotografię z następującym podpisem: Uczestnicy kongresu Penclubów podczas wycieczki do Tatr silnie zainteresowali się ideą utworzenia Parku Narodowego w Tatrach. Dodajmy, że projekt utworzenia przyszłego Tatrzańskiego Parku Narodowego objaśniał Walery Goetel, jak wiemy, znakomicie do tego przygotowany. Nadszedł czas odjazdu: pisarze zagraniczni razem ze swymi polskimi opiekunami wsiedli do autobusu, natomiast pozostali Polacy ruszyli za nimi samochodami osobowymi. Kierowca jednego z tych samochodów wystartował ostro znad jeziora i z dużą szybkością wszedł w ostry zakręt znajdujący się mniej więcej w połowie drogi między schroniskiem a Włosienicą. Uderzenie w skalne pobocze! Ranni. Najciężej poszkodowanym był Julian Ejsmond, popularny pisarz i ceniony tłumacz (m.in. łacińskie poezje Jana Kochanowskiego i Sztuka kochania Owidiusza). Wezwano pogotowie ratunkowe, które przewiozło ciężko rannego do zakopiańskiego szpitala. Niestety, pisarz zmarł trzy dni później (29 czerwca). Miał zaledwie 38 lat. Miejsce, w którym doszło do wypadku, potocznie nazywano Zakrętem Ejsmonda, a nawet Zakrętem Śmierci.
Wróćmy w interesujący nas masyw i w jego okolice.
Rysy to wysoki szczyt leżący w głównej grani Tatr i zarazem graniczna góra między Polską a Słowacją. To również punkt zwornikowy: wspina się na niego boczna grań, w której mamy Żabie, czyli Żabią Czubę, Żabi Szczyt Niżni, Żabiego Mnicha oraz piękne Niżnie Rysy, a wyniosła główna grań biegnie nad basenem Morskiego Oka i Czarnego Stawu przez Cubrynę, Mięguszowieckie, Wołowy Grzbiet i Żabiego Konia na czubeczek Rysów, skąd skręca przez Wysoką, Ganek, Rumanowy aż ku Gerlachowi.
Grań Żabiego oraz Niżnie Rysy i Rysy rozdzielają Dolinę Rybiego Potoku, czyli Morskiego Oka od Doliny Białej Wody – stronę polską od należącej do Słowacji. Biała Woda, a także sąsiadująca z nią Dolina Jaworowa opadają z głównej grani na północ, nic więc dziwnego, że były tak często odwiedzane przez Polaków. Szczególnie Białą Wodę, do której można było kiedyś łatwo się dostać ze schroniska w Roztoce, uważano niemal za „domowy” rejon polskich taterników. Los zdarzył, że właśnie tu, w trudnych i dziko prezentujących się ścianach Ganku, Galerii Gankowej i Rumanowego, rozegrały się tragedie, o których było kiedyś głośno.
Jest kwiecień 1933 r. W Tatrach pełna zima. Józef Oppenheim notuje:
Dn. 17 IV 33 r. o godz. 19.00 zostałem zawiadomiony telefonem ze schroniska nad Popradzkim Stawem, że W. Birkenmajer przy próbie przejścia ściany Ganku od Doliny Kaczej zamarzł w urwiskach tej ściany, a tow. jego S. Groński przedostał się do schroniska w Popradzkim. Telefon źle funkcjonował, nie można było rozróżnić brzmienia słów.
Wiadomość poszła w Polskę, rozniesiona przez dziennikarzy popołudniówek. Świat taternicki wstrzymał oddech. Wincenty Birkenmajer należał do wybitnych wspinaczy swego czasu i jego śmierć była szokiem dla przyjaciół, znajomych, a także szerokiej opinii publicznej.
„Ilustrowany Kurier Codzienny („IKC”) krzyczał wielkim tytułem: „Tragedia znakomitego taternika na niebezpiecznej ścianie Ganku”. Zakopiański korespondent informował: We wtorek w godzinach porannych rozeszła się wiadomość o katastrofie, jaka spotkała znakomitego taternika W. Birkenmajera na czeskiej stronie Tatr. To były, oczywiście, słowackie Tatry, ale w Polsce zdumiewająco często zapominano o tym, cały teren państwa czechosłowackiego traktując jako domenę Czechów. Zostawmy ten wątek bez dalszych komentarzy, nie czas bowiem ku temu. W górach, w śniegach i lodach na ostatnią posługę czeka przecież ciało taternika.
W tym samym numerze cytowanego dziennika zamieszczono artykuł zatytułowany „Szczegóły tragicznej śmierci prof. Wincentego Birkenmajera w Tatrach”. Godzina po godzinie odtwarzano ostatnie dni zmarłego. Wiadomo było, że Wincenty był owładnięty myślą pokonania filara Ganku zimą. Pomimo kwietniowej pory w górach panowała pełna zima, postanowił więc namówić na wspinaczkę Stanisława Grońskiego. Wyruszyli ze schroniska w Roztoce. Biwakowali nad Zielonym Stawem w Dolinie Kaczej, stanowiącej jedno z górnych pięter Białej Wody. Nazajutrz, w piątek, rozpoczęli wspinaczkę. Warunki były ciężkie, przez cały czas spadały małe lawinki śniegu, trzeba więc było wycofać się ze ściany. Stanisław nieśmiało wspominał o odwrocie do ciepłego schroniska, ale Wincenty nie chciał o tym słyszeć. Po odpoczynku zarządził ponowienie ataku jeszcze tego dnia. Za drugim razem szło im nieco lepiej. Wspinali się jednak bardzo wolno i dopiero o godzinie 1.00 przycupnęli na biwak. W sobotę doszli do wniosku, że w tym tempie nie mają żadnych szans na przejście zamierzonej drogi, skręcili więc w stronę Galerii Gankowej, w łatwiejszy teren. Cóż z tego, skoro musieli dodatkowo borykać się z silnym wiatrem. Na kolejny biwak dotarli dopiero tuż przed północą.
Józef Oppenheim nie znał tych szczegółów, gdy szedł z ratownikami Białą Wodą. W „Księdze wypraw” zanotował później:
Po dojściu pod ścianę Ganku i dokładnym zlustrowaniu całej ściany otrzymałem wiadomość przez żandarma czech.słow., że ciało Birkenmajera leży w szczytowych partiach Ganku; bez dokładnego określenia miejsca. Wróciłem z ekspedycją do Zakopanego, poleciłem Straży Granicznej przywołanie Grońskiego do Zakopanego w celu definitywnego ustalenia miejsca śmierci Birkenmajera. Stanisław pojawił się w TOPR następnego dnia i od niego dowiedziałem się, że ciało B. leży na początku Galerii Gankowej, tuż koło krawędzi – zapisał naczelnik.
A tymczasem prasa krzyczała: „Śnieżny grób śp. Wincentego Birkenmajera nad lodowymi przepaściami. Ekspedycja ratunkowa musiała zawrócić do Zakopanego”. Pisano też: Nie ulega wątpliwości, że zgon śp. Birkenmajera był wynikiem fatalnych warunków oraz zbytniego przedłużania się wspinaczki. Gdyby turyści skończyli ją o dzień wcześniej, organizm śp. Birkenmajera wytrzymałby tę straszną próbę.
Ponieważ wiadomo już było, gdzie zmarł Wincenty, TOPR zorganizowało wspólną wyprawę z Pogotowiem Czechosłowackim.
Przenocowano w schronisku nad Popradzkim Stawem i nazajutrz wyruszono trasą od południa na Rumanową Przełęcz i trawersując ścianę Małego Ganku, członkowie ekspedycji o godz. 3 [15.00] dotarli do skostniałych zwłok W. Birkenmajera. O godz. 21.00 ciało zniesiono do schroniska. Ze względu na silne oblodzenie skał, przepaścistość terenu i dokuczliwy ustawiczny wiatr – wyprawa ta należała do bardzo ciężkich – czytamy w „Księdze wypraw”.
Mam żal do Oppenheima, że był aż tak lakoniczny w opisach wypraw. Zdarzało mu się zresztą zaniedbywać kronikarski obowiązek sporządzenia opisu tuż po zakończeniu wyprawy i są poszlaki, iż niektóre opisy odtwarzał z pamięci czy skąpych notatek, co odbijało się na ich jakości. Nie omieszkał na szczęście podać nazwisk ratowników uczestniczących w tej naprawdę bardzo ciężkiej i ryzykownej ekspedycji. Wymieńmy ich z należytym szacunkiem: Józef Oppenheim, Stanisław Gąsienica Byrcyn, Henryk Bednarski, Józef Gąsienica Tomków, Jan Gąsienica Tomków, Józef Gąsienica Stopka, Stanisław Gąsienica Szymków z Lasa, Stanisław Gąsienica Roj, Andrzej Marusarz junior, Józef Wawrytko, Andrzej Wawrytko, Wojciech Wawrytko, Józef Krzeptowski.
Mamy też dziennikarskie relacje, tym ważniejsze, że oparte na opowieściach Stanisława Grońskiego. Przywołajmy więc artykuł pt. „Co mówi towarzysz śp. Birkenmajera?”. Przypomnijmy: wspinacze są na skraju Galerii Gankowej, stromej półce przecinającej w poprzek Mały Ganek, obrywającej się po prawej ręce pionowymi, a nawet przewieszonymi zerwami ku kotlince Ciężkiego (Czeskiego) Stawu. Liczyli na wytchnienie i na ucieczkę ze Źciany trasą na Rumanową Przełęcz i w dół, w bezpieczną dolinę. Niestety, na Galerii wiatr był jeszcze silniejszy niż w ścianie. Tu szalejący huragan porwał zapasy Grońskiego i podłogę namiotu, tu także Birkenmajer stracił ciepłe rękawice.
Powyższy tekst jest fragmentem książki „Wołanie w górach. Wypadki i akcje ratunkowe w Tatrach”:
Z trudem przetrwali do rana. O brzasku podnieśli się na nogi. Po przejściu krótkiego odcinka drogi zauważył Groński, że jego towarzysz czuje się fatalnie. Wobec tego zabrał plecak Birkenmajera tudzież linę, pozostawiając towarzyszowi tylko składany czekan. Po przejściu kilku kroków Birkenmajer począł się słaniać, następnie padł na kolana, wreszcie na twarz.
Widząc fatalny stan towarzysza, Groński rozpoczął przygotowanie miejsca na wypoczynek. Złożył plecaki i liny i usiłował wygrzebać dół w śniegu, gdzie mógłby wygodnie ułożyć towarzysza. Kiedy chcąc leżącego bezwładnie na ziemi podnieść i zabezpieczyć przed ewentualnym upadkiem, zbliżył się do niego, skonstatował, że Birkenmajer nie daje najmniejszych znaków życia. Stanisław stopa za stopą ruszył ku przełęczy.
Wiele ważnych szczegółów o tej ostatniej drodze Wincentego przekazał Stanisław w rozmowie z dziennikarzem Tadeuszem Siemianowskim. Sięgnijmy więc po „Ilustrowany Kurier Codzienny”, gdzie ukazał się tekst pt. „Śmiertelna walka na ścianie Ganku. Specjalny wywiad «IKC» z uczestnikiem wyprawy p. Stanisławem Grońskim”. Wiemy więc, że Wincenty czuł się od razu źle (...), miał wymioty i skarżył się na bicie serca. Tak bardzo jednak był opanowany myślą o filarze Ganku, że z determinacją parł do podjęcia, a później kontynuowania wspinaczki. A potem byli już tak wysoko, że pozostała im tylko próba dotarcia na Rumanową Przełęcz. A oto opowieść o ostatnich chwilach Wincentego: Nie uszliśmy nawet kilkunastu kroków od miejsca noclegu, gdy sytuacja stała się jeszcze tragiczniejsza. Odebrałem wówczas memu towarzyszowi plecak, zagrzewając go słowem, a nawet groźbą do każdego kroku słowami: Teraz prawa noga, teraz lewa noga. Towarzysz mój niewyraźnie bełkotał i chciał pozostać w miejscu. Upadł.
Stanisław stwierdził zgon i ruszył przed siebie półkami wychylonymi ku przepaści, gdzie jeden źle postawiony krok i... Był tak wyczerpany, że doznał halucynacji; usłyszał głos Wincentego – zawrócił. Głos był omamem słuchowym.
Tragedia ta była wielokrotnie dyskutowana w środowisku taternickim, pisano o niej w „Taterniku”, zajął się nią też Wawrzyniec Żuławski w szkicu pt. „Śmierć Birkenmajera”, pomieszczonym w tomie „Tragedie tatrzańskie”. Wawrzyniec znał sprawę z legendy, relacji prasowych, rzetelnych opisów w branżowym „Taterniku”, a także z opowieści samego Grońskiego. Zacytujmy więc następujący fragment jego szkicu: Birkenmajer chciał przejść filar Ganku za wszelką cenę. Miał trzydzieści cztery lata i sądził, że niedługo zakończy najlepszy okres aktywności tatrzańskiej. Ganek miał być ostatnim jego rekordowym wyczynem. Wyprosił nawet u towarzysza, że będzie przez całą drogę szedł jako pierwszy. Na przeprowadzenie odpowiedniego treningu nie miał czasu. Dysponował krótkim, zaledwie tygodniowym urlopem wielkanocnym. Zdecydował się więc podjąć próbę od razu – natychmiast po przyjeździe w góry.
Filar Ganku w zimowych warunkach to była obsesja Wincentego. Nie mówmy o przeznaczeniu; powiedzmy o grzechu pychy, który był (jest) w każdym z nas, ludzi w tak swoisty sposób zafascynowanych życiem, że gotowi są narazić się na wielkie, czasem ostateczne niebezpieczeństwo, byle realizować swoją potrzebę twórczości właśnie tu, w górach – reżyserując i grając ten niezwykły spektakl zwany wspinaczką wysokogórską. I bywa, że ratownikom pozostaje tylko znoszenie ciała w dolinę. Jakże często jest to znajomy z widzenia, kolega, czasem przyjaciel. Bywa, że znoszenie martwego też łączy się z ryzykiem. Tak właśnie było podczas transportowania zalodzonego ciała przepaścistym trawersem nad obrywem Galerii. Wawrzyniec tak pisał: Sześć godzin transportowano na linach ciało Birkenmajera ku Rumanowej Przełęczy. W ciągu tych sześciu godzin były chwile krytyczne, nawet chwile śmiertelnego niebezpieczeństwa, gdy zwłoki zesunęły się na całą długość liny, grożąc nie tylko upadkiem w przepaść, ale i pociągnięciem za sobą części ratowników. Wyjątkowa siła przewodnika Wojtka Wawrytki, który sam jeden zdołał utrzymać na linie przeszło stukilowy ciężar ciała Birkenmajera – zapobiegła nieuchronnej zdawałoby się katastrofie.
Pod wieczór Pogotowie dotarło do Doliny Rumanowej. Na sankach, sporządzonych z nart, zwieziono zwłoki do Popradzkiego Stawu, a 23 kwietnia na cmentarzu zakopiańskim odbył się pogrzeb nieszczęśliwej ofiary Tatr.
Autor „Tragedii tatrzańskich” był ochotnikiem TOPR i kontynuował tradycję rozpoczętą przez ojca Jerzego i stryja Janusza; miał więc możliwość rozmawiania o tej wyprawie z jej uczestnikami. Miałem i ja to szczęście, że zetknąłem się w Pogotowiu z postaciami znanymi mi początkowo z literatury; należeli do nich wymienieni wśród uczestników wyprawy: Stanisław Gąsienica Byrcyn, Stanisław Gąsienica Szymków z Lasa oraz Jan Gąsienica Tomków. Każdy z nich mówił z przejęciem, jak to niewiele brakowało, a pospadaliby z Galerii razem z transportowanym ciałem i gdyby nie Wojciech, gdyby nie jego siła...
Dane mi też było stykać się z Witoldem Henrykiem Paryskim i rozmawiać nie tylko o piśmiennictwie, dotyczącym Tatr, co mnie szczególnie interesowało, ale także o tym, co przeżył w ścianach Rumanowego i Ganku pod koniec sierpnia 1937 r. Lato było tak deszczowe, że Podhale spłynęło wielką powodzią. Taternicy wyposzczeni przymusową bezczynnością, rzucili się na wspinaczki przy pierwszych oznakach słonecznej pogody. Ze schroniska w Roztoce wyszła trójka: Ludwik Januszewicz, Witold Henryk Paryski i Ruth Hale, Angielka zapatrzona w Tatry. Weszli w jeden z filarów Rumanowego Szczytu. Gdy już byli wysoko, dopadła ich ulewa. Górale na deszcz padający intensywnie, równo i przez długi czas mówią: naremny. To była naremna ulewa. Trójka spędziła noc na mokrym i zimnym biwaku. Rano zaczęli wycofywać się żlebiskiem spadającym z Gankowej Przełęczy; schodzili z asekuracją, od czasu do czasu zjeżdżali na linie. Niestety, żleb był podcięty; pod ich stopami teren urywał się przepaścią. Z żalem musieli więc znów iść w górę. Tym razem dostali się na ostrze filara Ganku, znanego już nam z opowieści o Wincentym i Stanisławie. Zmęczeni, głodni, sieczeni deszczem Ludwik, Witold i Ruth przycupnęli na drugi biwak. Wiedzieli, że walczą o życie. Mieli sztywną od deszczu linę i tylko dwa haki. Nie mieli jedzenia. Czuli, że ich siły topnieją.
I znów deszczowy świt, i znów schodzenie kolejnym żlebem, i znów – bez możliwości dotknięcia nogą zbawczej doliny. Żleb jest podcięty zerwą niemożliwą do pokonania przez wymęczonych wspinaczy, więc desperacko, ale zarazem jakże trzeźwo – w górę. Posłuchajmy Wawrzyńca Żuławskiego, tak opowiadającego w szkicu pt. „Gdy Tatry ogarnie powódź”: Nie czas na rozpacz! Ostatnia szansa to wydostać się z urwisk dziś, przed nocą! Jeszcze jeden biwak byłby równoznaczny z wyrokiem śmierci. Trójka wspinaczy sięga do ostatnich rezerw sił i energii, przywołuje na pomoc nieustępliwą zaciętość prawdziwych ludzi gór, wolę walki o życie do końca, do ostatniego tchu.
Jakże ciężko iść pod górę na powrót tą samą drogą, którą z takim trudem tylko co się schodziło! Jakże wydłuża się każdy metr marszu, opłacany spazmatycznym wysiłkiem zmęczonych płuc. Głód przestał się już przypominać bolesnymi skurczami żołądka – wywołuje teraz jakąś specyficzną słabość całego ciała, jakieś niepokojące przyspieszenie tętna – owo uczucie podchodzenia serca pod gardło przy każdym gwałtownym ruchu, przy każdym szybkim kroku. A spieszyć się trzeba za wszelką cenę. Rozumie to dobrze idący na przedzie Januszewicz i doświadczony wyga, Paryski, i wreszcie miss Hale, która wytrzymała już do tej chwili o wiele więcej, niż mógłby wytrzymać niejeden silny mężczyzna. Mijają minuty, kwadranse, godziny, a oni nie zwalniają tempa. Wiedzą, że to dla nich jedyny ratunek.
Już osiągnęli miejsce, z którego zdecydowali się schodzić w dół. Teraz kierują się w prawo, przecinają liczne żeberka i rynny, wznosząc się w kierunku wschodniego krańca Galerii Gankowej i grani opadającej ku Kaczej Turni. Byle tylko znów nie zaplątać się w tym nietrudnym, ale rozległym i diabelsko zawikłanym terenie! Smukła iglica Kaczej Turni, majacząca od czasu do czasu we mgle, staje się dla nich zbawiennym drogowskazem. Gdy stanęli na grani Kaczej Turni i ujrzeli poniżej wygodny trawiasty zachód, zbiegający do Doliny Czeskiej, wiedzieli, że ich walka o życie została wygrana.
Kilkanaście dni później Ruth, runąwszy z ruchomym blokiem, zginęła w masywie Cubryny.