Roman Dąbrowski – „Sto dni Mussoliniego” – recenzja i ocena
Roman Dąbrowski – „Sto dni Mussoliniego” – recenzja i ocena
Roman Dąbrowski był przed II wojną światową dziennikarzem współpracującym z „Gońcem Warszawskim” czy „Dziennikiem Poznańskim”. Już wtedy tematyka faszystowskiej Italii nie była mu obca. Jako korespondent wojenny relacjonował wojnę włosko-abisyńską, na zaproszenie rządu Włoch zwiedzał kolonie tego kraju, a także miał okazję do kilkukrotnych rozmów z Mussolinim. Materiały do omawianej pozycji zbierał w ojczyźnie dyktatora po zakończeniu wojny, „Sto dni Mussoliniego” napisał w Londynie w 1948 r., zaś wydał w Argentynie cztery lata później.
Choć Dąbrowski tak gorliwie zapewniał, że jego książka nie jest pracą historyczną, to trzeba podkreślić, że przy jej pisaniu dokonywał widocznej dla czytelnika analizy i krytyki źródeł. Jak sam deklarował, opierał się głównie na relacjach pamiętnikarskich, usiłując dociec prawdy kryjącej się za obecnymi w nich sprzecznościami. Trudno oprzeć się też wrażeniu, że Dąbrowski wykorzystał bogatą wiedzę zdobytą dzięki źródłom innym niż pisane – jak można się domyślać nierzadko z osobistych relacji osób będących blisko omawianych wydarzeń. Nie jest to jednak praca naukowa, pozbawiona jest bowiem charakterystycznego dla takich opracowań aparatu – czytelnik nie uświadczy przypisów czy bibliografii. Otrzymujemy raczej subiektywną narrację, miejscami wręcz gawędę, w jednych partiach będącą quasireportażem, w innych nie stroniącą jednak od historiozoficznych rozważań. Przyznam, że widziałem pewne dalekie paralele z pisarstwem Stanisława Cata-Mackiewicza czy też – w passusach bliskich reportażowi – z „Hiszpanią bohaterską” Jędrzeja Giertycha (bo do „W czerwonej Hiszpanii” Ksawerego Pruszyńskiego książce Dąbrowskiego wiele brakuje).
„Sto dni Mussoliniego” – trudno oprzeć się tu skojarzeniu ze stoma dniami Napoleona. Włoski dyktator na kartach książki porównany zostaje niejednokrotnie do Juliusza Cezara. Te bombastyczne porównania w połączeniu z faktami z życiorysu autora oraz prowokującym podejrzenia miejscem wydania (powojenna Argentyna) i we mnie budziły pewne obawy, czy nie będziemy mieli do czynienia z apoteozą duce. Okazało się jednak, że niesłusznie.
Deklaracje Dąbrowskiego, że chce przedstawić portret Mussoliniego pisany sine ira et studio wyglądają na szczere. Autor ma wiele słów uznania dla Mussoliniego i ruchu faszystowskiego za powstrzymanie rewolucji komunistycznej we Włoszech, ale też nie ma złudzeń, że w omawianym okresie duce bronił przegranych pozycji, a odsunięcie go od władzy przez Wielką Radą Faszystowską było w zasadzie słuszne.
Roman Dąbrowski omawia okres od zamachu stanu pozbawiającego Mussoliniego władzy 25 lipca 1943 r. (w zasadzie od czerwcowej narady, kiedy to faszystowscy dygnitarze zaczęli po raz pierwszy w tak otwarty sposób kontestować jego decyzje) do śmierci duce. W czasie swych rządów Mussolini zmuszony był ścierać się z niedarzącymi sympatią jego ani obranej przezeń linii politycznej papieżem Piusem XII i królem Wiktorem Emanuelem. Niechęć ta była w pełni odwzajemniania – Mussolini szczerze nienawidził papiestwa i monarchii, choć w swej drodze do władzy zawierał z nimi obopólnie korzystne kompromisy (np. traktaty laterańskie). Opisywany przez Dąbrowskiego okres istnienia Włoskiej Republiki Socjalnej tzw. Republiki Salo jest o tyle ciekawy, że ojciec faszyzmu nie musiał się już liczyć z wpływami „reakcji” i w swoim własnym odczuciu powrócił do republikańskich czy wręcz socjalistycznych korzeni stworzonego przez siebie ruchu, mógł też przebąkiwać o powołaniu Kościoła narodowego. Jednocześnie cały czas pogłębiała się zależność faszystowskiego reżimu od Niemiec. Zależności tej, ani jej skrajnie negatywnej oceny autor nie tai. O ile dla Mussoliniego nieraz znajdzie życzliwe słowo, o tyle Hitlera uważa wyłącznie za zbrodniarza.
Książka podzielona jest na trzy części okraszone szekspirowskimi cytatami. Podkreśla to przekonanie Dąbrowskiego o tym, że opisuje wydarzenia dramatyczne czy wręcz tragiczne. Oto, według autora, mamy Mussoliniego – jednostkę wręcz wybitną, acz targaną sprzecznościami, która ponosi klęskę, na co w zasadzie od początku była skazana. Pod warstwą takiego patosu znaleźć możemy sporo interesujących faktów i opinii. Autor zaprzecza osobistej odpowiedzialności Mussoliniego za mord na Giaccomo Matteottim i potrafi swój pogląd w przekonujący sposób uargumentować. Ciekawie jawią się plany powojennego ładu według duce, który miał jakoby (rzecz jasna bez najmniejszego efektu) przekonywać Hitlera o zasadności przywrócenia państwowości polskiej i czechosłowackiej. Negatywnie zostaje ukazany wpływ na dyktatora jego kochanki, Clary Pettacci, a w szczególności jej łasej na wpływy i środki materialne rodziny. Bardzo ciekawie opisane są zabiegi mające na celu uwolnienie Galeazzo Ciano.
Tego, że autor nie jest zaślepiony podziwem dla Mussoliniego dowodzi to, że krytykuje go za współodpowiedzialność za śmierć zięcia i niepodjęcie żadnych środków mających skłonić Niemców do zmiany planów co do jego losu.
„Sto dni Mussoliniego” to pozycja interesująca, choć trudno udawać, że jest czymś innym niż swego rodzaju antykwaryczną ciekawostką. Tym niemniej osoby zainteresowany II wojną światową i faszyzmem przeczytają ją z zainteresowaniem, jeśli nie wypiekami na twarzy.