Rok 1948: rewolucja w Pradze
Tego historycznego dnia zagraniczni dziennikarze szukali łupu raczej na praskich ulicach niż w biurach misji dyplomatycznych, więc panna Pollinger nie miała wielu gości. A ostatni dziennikarz opuścił ją w pośpiechu wręcz nieuprzejmym, kiedy ktoś zajrzał przez drzwi i zakomunikował:
– Uzbrojeni robotnicy z Pragi i okolic gromadzą się na Rynku Starego Miasta. Będzie do nich przemawiał premier Gottwald!
Po wyjściu gościa pokój panny Pollinger stał się pusty i ciemny. Głucha cisza obijała się o ściany, przerywana tylko przez wróbla na dachu. Ale w tym historycznym dniu nikt nie zwracał uwagi na ptasich rebeliantów i ich egoistyczne wrzaski. Nikt nie dostrzegał spraw małych, przemijających i osobistych, skoro pod oknami kroczyła historia.
Co się właściwie dzieje? O co chodzi? Tylko o to, co od rana słyszała i co nawet musiała powtarzać innym? Podobno z powodu sporów w rządzie dotyczących kwestii personalnych i administracyjnych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych większość demokratycznych ministrów podała się do dymisji. Komuniści ponoć żądają, żeby prezydent przyjął dymisję i mianował nowy, bardziej zdolny do współpracy rząd koalicyjny, natomiast niekomuniści wraz ze zdymisjonowanymi ministrami uznaliby zgodę prezydenta na taki wariant za początek moskiewskiego dyktatu i koniec niepodległej republiki.
Hm, kiedy człowiek tak to powie albo napisze, ma to chyba jakiś sens. Jeśli jednak zapomni o politycznym żargonie i zajrzy za kurtynę mętnych słów w ludzkie mrowisko, w którym z powodu jakiegoś niewidzialnego impulsu trwa apokaliptyczne rojenie, to cały sens diabli biorą. Dlaczego tyle kobiet ma oczy zaczerwienione od płaczu? Z powodu dymisji ministrów? Dlaczego niemal na każdym rogu stoją przyciśnięte do murów grupki zbrojnych cywilów? Na kogo czatują? I czemu te chaotycznie maszerujące tłumy są wyraźnie podzielone na takich, którzy wykrzykują nazwisko premiera, i takich, którzy skandują nazwisko prezydenta – skoro obaj politycy wzajemnie zapewniają się o swym szacunku i zaufaniu, i skoro ani jednemu, ani drugiemu (według prasy i radia) nikt niczego nie odbiera? Gdzie kryje się ten wróg, przeciwko któremu ciągną ulicami kolumny krzykaczy? Czy tym wrogiem są może nieustawieni w szeregi ludzie na chodnikach, którzy po kryjomu coś do siebie szepczą w wyraźnym strachu? Czy naród jest podzielony na tych w tłumie i tych poza nim? Ale mój Boże, przecież jedni i drudzy są do siebie tak podobni z powodu braku wiary w oczach, wyraźnego zmęczenia i automatycznych ruchów!
W obliczu tylu pytań bez odpowiedzi w pierwszej chwili panna Pollinger poczuła ulgę, że jest cudzoziemką, więc cała ta maskarada jej nie dotyczy. Ale nagle pomyślała sobie o dwojgu, trojgu przyjaciół, których niewątpliwie dotyka ta przepychanka pochodów, wrzasków, zasadzek, przestraszonych szeptów, skrywanego płaczu, zaciśniętych pięści czy haseł pozbawionych sensu i odzewu – i zawstydziło ją poczucie własnego szczęśliwego nieuczestniczenia.
Nie miała żadnych konkretnych planów, ale założyła futro, wyszła z ambasady i skierowała swoje kroki do starej Pragi, dokąd tylko z oddali dobiegało wycie i hałas głównych praskich arterii. Na wąskie uliczki opadał śnieg, a widok biednych witryn piekarń i starych kramów oraz grupek bojaźliwych zasmarkańców lepiących bałwany wydawał się pannie Pollinger jakimś idyllicznym anachronizmem. Czyżby życie naprawdę się wykoleiło z powodu dwóch głupich słów, tak niewiele mówiących: dymisja ministrów?
Spotykała wielu ludzi, ale ta cicha część Pragi wyglądała, jakby zamieszkiwali ją jedynie dzieci i starcy. Dzieci brodziły w śniegu, wydeptując ścieżki do swoich bałwanów i miejsc zabaw, a staruszkowie i staruszki, wpatrzeni przeważnie w ziemię, kuśtykali spokojnie w stronę wabiącej ich wielkiej i mądrej ciszy swych domów.
Nagle drogę zastąpiła jej młoda kobieta, ekscentrycznie ubrana. Poszczególne części jej garderoby zupełnie do siebie nie pasowały. Miała na sobie buty na wysokich obcasach, sportową spódnicę w kratę, na krótki niebieski płaszczyk narzuciła srebrnego lisa, a na jej głowie ledwo się trzymał czarny kapelusik ze sztucznymi fiołkami i woalką. Sądząc po zdyszanym głosie i gorączkowych gestach, ta kobieta musiała się bardzo śpieszyć i zapewne bez zastanowienia zarzuciła na] siebie wszystko to, co wpadło jej do ręki. Łkając, usilnie o coś prosiła pannę Pollinger, ale ponieważ mówiła po czesku, Margaret zrozumiała z jej mimiki tylko tyle, że to, o co kobieta błaga, musi się stać natychmiast, bo za chwilę będzie za późno.
Tekst jest fragmentem książki Egona Hostovský'ego „Zaginiony”:
– Nie rozumiem po czesku – Margaret powiedziała zdanie, którego nauczyła się zaraz po swoim przyjeździe do Pragi. Jednak nieszczęsne, zagonione stworzenie jakby nie było w stanie tego pojąć, więc potok chaotycznych słów stał się jeszcze gęstszy.
– Sprechen Sie Deutsch?
Nie znała niemieckiego. Francuskiego też nie. W końcu z zalewu niezrozumiałych lamentów i próśb udało jej się wyłowić pytanie, które chyba zrozumiała, więc odpowiedziała na nie twierdząco po angielsku, wolno i wyraźnie wymawiając każde słowo:
– Tak, jestem z ambasady amerykańskiej.
Kobieta zrozumiała, a w jej oczach pojawiły się łzy szczęścia. Mimo to z uporem nie chciała przyjąć do wiadomości, że w ten sposób nie mają szans się porozumieć. Lawina błagalnych słów była coraz gwałtowniejsza, a ton głosu coraz bardziej żarliwy. Czego ona może chcieć? Pieniędzy? Panna Pollinger otworzyła torebkę, ale lamentująca kobieta szybko ścisnęła jej rękę, głową i rękoma dając gwałtownie do zrozumienia, że nie o to chodzi.
– Niech pani pójdzie ze mną do ambasady! Tam… ambasada… Amerykanie… przetłumaczą… Rozumie pani?
Nie, też nic z tego.
Margaret bezradnie szukała wzrokiem pomocy z każdej strony. W końcu wskazała na zbliżającego się policjanta. Może on potrafi pomóc? Na dodatek nie miał karabinu na ramieniu.
Jednak teraz nastąpiło już całkowite nieporozumienie. Patrząc w ślad za wyciągniętą ręką Margaret i widząc policjanta, nieszczęsna kobieta na chwilę skamieniała. W jej otwartych ustach uwięzło ostatnie błagalne słowo, a zaskoczenie i przerażenie wyparły z jej twarzy resztki nadziei.
Krzyknęła głośno imię Syna Bożego, potem kilka słów na temat Ameryki czy Amerykanów i rzuciła się do ucieczki. Po drodze spadł jej z głowy kapelusz z kwiatami, ale nie zatrzymała się, żeby go podnieść. Pędziła przed siebie na oślep jak szalona, zabierając ze sobą niewytłumaczoną tajemnicę. A panna Pollinger przez chwilę stała w miejscu, sparaliżowana bezsilnością i bezradnością.
Co robić? Co jest jej obowiązkiem i zadaniem w takich chwilach? Czy przeżuwać polityczny żargon z dziennikarzami amerykańskimi i przesyłać do Waszyngtonu wszystkie sprawdzone i niesprawdzone informacje o śmierci pewnego małego kraju? I w towarzystwie współczujących obserwatorów oglądać, jak w asyście maszerujących tłumów i wrzasku bezdusznych haseł grzebany jest c z ł o w i e k?
Czego przed chwilą chciał od Ameryki i Amerykanów ten niezrozumiały głos, w którym słychać było rozpacz porzuconego i oszalałego dziecka? Czego teraz oczekują od niej, Margaret Pollinger, jej tutejsi przyjaciele? Przede wszystkim Král, Pavel Král? Czy już wrócił do Pragi? Z pewnością!
Nie tracąc czasu na dalsze rozmyślania, machnęła ręką na przejeżdżającą taksówkę, wsiadła, pokazała kierowcy swój notes, a w nim adres Krála.
Ruszyli. Przejeżdżali przez kamienny labirynt starodawnej perły miast, który teraz miłosiernie zasypywał śnieg, przykrywając anielskim całunem wszystkie miejsca. Śnieżyło coraz gęściej, więc na głównej alei ledwo było widać, jak ludzie się gromadzą, roją, kotłują i szykują na wielki sabat. Z tego ogniska wielogłowej maskarady bez słów najboleśniej dudnił w uszach wielki bęben nicości.
Krála nie było w domu. Margaret na próżno dzwoniła do jego drzwi. Nie zauważyła nawet, że w mroku korytarza cierpliwie czekał na jej ostatni dzwonek wysoki mężczyzna, który zapewne też szukał Krála. Dopiero kiedy Margaret odwróciła się od drzwi ku schodom, podszedł do niej, odkrył siwą głowę i odezwał się cichym i bardzo smutnym głosem:
– Nie mamy szczęścia, panno Pollinger. Krála nie ma w domu i Bóg raczy wiedzieć, gdzie jest. Nie wiem, czy mnie pani pamięta. Już ze dwa razy się widzieliśmy. Jestem Olav Arnesen, norweski konsul.