Robin Waterfield – „Dzielenie łupów. Wojna o imperium Aleksandra Wielkiego” – recenzja i ocena
Robin Waterfield – „Dzielenie łupów. Wojna o imperium Aleksandra Wielkiego” – recenzja i ocena
Łupami były poszczególne prowincje, wielkie obszary podbite przez najsłynniejszego władcę Macedonii. W ciągu dziesięciu lat przemaszerował wraz ze swoimi hetajrami (czyli dosłownie towarzyszami) oraz falangitami dziesiątki tysięcy kilometrów, zniszczył tysiące miast, wybił w walkach i masakrach tabuny ludzi. Nie mówiąc o przeogromnych łupach, tak w gotówce, jak i w dziełach sztuki.
To, co z początkowo było antyperską „krucjatą”, przerodziło się w zaspokojenie ambicji i marzeń jednego człowieka. Waterfield, moim zdaniem słusznie, zauważa, że te podboje nie miały w gruncie rzeczy żadnego sensu czy planowania strategicznego. Jeśli Aleksander miał jakikolwiek plan, zabrał go ze sobą do grobu. O skali jego chęci zdobywania niech świadczy fakt, że swój pobyt w Babilonie traktował jako tymczasowy postój przed kolejnym marszem – tym razem na zachód. Nie strawił jeszcze jednego dania, a już brał się za drugie.
Interesująca nas epoka rozpoczyna się od śmierci Aleksandra, która rodzi od razu szereg problemów z najważniejszym: kto ma to wszystko odziedziczyć? Legenda o tym, że miał to zrobić – zdaniem króla – „Najdzielniejszy” wygląda raczej na próbę wytłumaczenia tego, co się działo później. Aleksander raczej nie planował umierać – nie wyznaczył następcy (bo pole miał ograniczone – albo nienarodzone dziecko z królowej Roksany albo opóźniony brat przyrodni).
Armia oraz jej generałowie – najbliżsi przyjaciele i towarzysze króla – zaczęli między sobą swary i walki. System sukcesji w Macedonii nie był nigdy uregulowany i tutaj rzeczywiście całą pulę zgarniał najdzielniejszy. Choć przez pierwsze 15 lat uczestnicy tych ekscytujących rozrywek występowali w imieniu króla Aleksandra IV (pogrobowiec Aleksandra Wielkiego), to tak naprawdę dbali o swoje interesy. Byli królami we wszystkim prócz nazwy, szykowali się do walki o wszystko – a szykując się do turnieju, podejmowali szereg kroków, które wymuszała sytuacja.
Waterfield stara się przedstawić nie tylko skomplikowane manewry polityczne czy liczne działania wojenne Diadochów – osławionych „dziedziców Aleksandra” – lecz także ich ruchy na polu społecznym, gospodarczym (np. zakładanie nowych miast) polityki wewnętrznej (tworzenie i realizacja różnego rodzaju propagandowych haseł w stylu „wolność greckich miast”). Ich próby konsolidacji poszczególnych ziem wydały na świat specyficzną kulturę – hellenistyczną. W najprostszych słowach była to klasyczna kultura helleńska z elementami lokalnych kultur.
Bo czasy Diadochów to złota epoka dla rozwoju licznych dziedzin życia – kultury, filozofii (rozwijają się kolejne szkoły), medycyny (pojawia się koncepcja układu nerwowego), geografii, nauki, poezji. Ponieważ miasta mają coraz silniejsze mury trzeba wymyślać nowe sposoby ich zdobywania – są to złote czasy dla inżynierów i konstruktorów. W basenie Morza Śródziemnego pojawia się nowa cywilizacja, która swymi wpływami promieniuje poza swoje źródło – aż do dalekich Indii.
To wszystko opisał w przystępny i racjonalny sposób Robin Waterfield, wprowadzając Czytelnika do pierwszych pomieszczeń galerii fascynujących postaci i wydarzeń. Śmierć ostatniego z Diadochów kończy narrację tej opowieści. Jest to książka porównywalna swoją wartością do wydanej przed 20 laty Hellady Królów prof. Anny Świderkówny. Czy jest lepsza – trudno powiedzieć. Mimo dobrego języka, Waterfield nie tworzy może aż tak pasjonującej i wciągającej historii jak prof. Świderkówna. Z drugiej strony o wiele krytyczniej podchodzi do nielicznych zachowanych źródeł, przez co jego opowieść wydaje się logiczna i bardziej realna. I to jest jej głównym atutem.