Roberto Fabbri – „Wespazjan. Święty ogień Rzymu” – recenzja i ocena
Roberto Fabbri – „Wespazjan. Święty ogień Rzymu” – recenzja i ocena
Fabbri nie ukrywa, że w opisach głównych wydarzeń, ich twórców czy pierwszoplanowych aktorów opiera się na tradycjach Tacyta i Swetoniusza. Nie są one, delikatnie mówiąc, pochlebne dla większości przedstawicieli dynastii julijsko-klaudyjskiej, czyli szeroko rozumianych potomków (często przez adopcję) Juliusza Cezara i Oktawiana Augusta.
Co tym razem nabroił Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus znany też jako Neron Klaudiusz Druzus Germanik? Nic specjalnego… urządza przyjęcie, której matki, żony i córy najlepszych senatorskich rodów mają „obsługiwać” w szczególny sposób męskich uczestników imprezy. Przebiera się za dzikie zwierzęta aby skazańcom odgryzać genitalia, zostaje „panna młodą” swojego niewolnika… Nic szczególnego.
No i nie zapominajmy o podpaleniu Wiecznego Miasta. Plan długo dojrzewający i umyśle szaleńca oraz perfekcyjnie zrealizowany przez Tygelina i jego pretorianów. W końcu słynne Siedem Wzgórz to idealne miejsce dla nowego, wspaniałego Neropolis. Coś fantastycznego…
A Wespazjan w tym czasie ratuje rzymskich obywateli trzymanych w niewoli u afrykańskiego kacyka, rozprawia się z nieuczciwymi przywódcami miejskimi Leptis Magna, wzbogaca się o kolekcję pereł, która stanie się później niemałym problemem… Nie zapominajmy też o problemach w rodzinnym majątku, gdzie przeszłość w postaci mściwego przestępcy puka brutalnie do jego drzwi, odbierając mu żonę i przy okazji pokazując najgorsze cechy młodszego syna, Domicjana.
Tyle jeśli chodzi o akcję i tło, które może wydają się miejscami obrzydliwe, ale jednak są takie jak zawsze – wciągające, interesujące na tyle, że i w jeden dzień książkę można przeczytać, spędzając przy tym mile czas. Powiem szczerze, że powtarzanie w kółko o znakomitym piórze autora, jego nieszablonowej interpretacji czy detalizacji (no, mówiąc po ludzku uszczegółowieniu) faktów historycznych pisałem przy wcześniejszych recenzjach cyklu. Tu wszystko zostaje bez zmian.
Jestem pod wrażeniem, talentu Fabbriego. Wydawało mi się, że pomysłów i opisów rzymskich historyków nic nie jest w stanie przebić – jednak kolejny tom cyklu wespazjańskiego wyprowadza mnie z tego błędu. Doprawdy dziejopisarze rzymscy mogliby się uczyć na wyobraźni autora.
Na plus trzeba mu zapisać tworzenie intryg – wielkich jak spalenie Rzymu i małych jak senatorskie rozgrywki. Senatorowie to żmije, ale z krwi kości. Mają swoje słabości, targają nimi namiętności, jednak wciąż są rzymscy – emocje nie tyle biorą górę w działaniach, co wskazują kierunki do zimnego i skalkulowanego działania. Aczkolwiek taki obraz nadtybrzańskich patres raczej utwierdza mnie w przekonaniu, że słusznie cesarze nie opierali się w swoich rządach na nich. Smutniejsze jest jednak, że chwalebne wyjątki są niszczone przez imperatora. Goszczący na kartach powieści wielki wódz Korbulon to jakby postać z dawnej epoki, archetyp bohatera moralizatorskich tekstów. I jakby wraz z nim ginie rzymska virtes.
A jak na tym tle wypada Wespazjan? Cóż w moim odczuciu daleko mu do piedestału, na jakim postawiła go historia. W działaniach nie różni się tak bardzo od swoich kolegów w togach. Jedynie jego motywy stają się bardziej ludzkie, do zaakceptowania. Ta dwoistość cech widać w jego synach – wydaje się, że ulubieniec historyków Tytus odziedziczył te lepsze cechy, a Domicjanowi dostały się te gorsze… Pozostaje tylko czekać jakiego Wespazjana zobaczymy na cesarskim tronie, a może raczej – jak go Fabbri przedstawi.