Reżyser w głównej roli
IX Ogólnopolski Festiwal Sztuki Reżyserskiej to jedna z niewielu imprez teatralnych na Śląsku o tak dużym prestiżu i jedna z niewielu okazji dla Ślązaków, by zobaczyć, co dzieje się na polskich scenach. Do Katowic przyjeżdżają najznakomitsi reżyserzy z najgłośniejszymi spektaklami sezonu. Jest jeden warunek — nie mogli oni debiutować dawniej niż 15 lat temu. W zeszłym roku pojawili się Kleczewska z „Woyzeckiem” i Warlikowski z „Krumem”. Jeszcze wcześniej przyjechali Jan Klata z „Rewizorem” i Marek Fiedor z „Procesem”. Tegoroczna teatralna uczta odbyła się między czwartym a dziesiątym marca.
Interpretacje są podzielone na dwa bloki. Na rozpoczęcie i zakończenie festiwalu organizatorzy prezentują spektakle mistrzowskie, które nie biorą udziału w wyścigu o nagrody. To sztuki wybitne, nie muszą mierzyć się z innymi. Druga część — budząca największe emocje — to blok dzieł konkursowych. Stawka jest duża. Na rozdanie czekają trzy nagrody: dziennikarzy, publiczności i Laur Konrada — największe wyróżnienie.
W tym roku Kazimierz Kutz, były dyrektor Teatru Śląskiego, ponownie poprowadził festiwal. Jako konferansjer postanowił naśladować gwiazdy telewizyjnych show. Rozmowy z reżyserami prowadził w podobnym stylu. Zamiast zadawać pytania na temat sztuki, wolał się dowiedzieć, czy Agata Duda-Gracz ma udane życie seksualne i ile zarabia. W poprzednich latach publiczność mogła zadawać pytania — otwierało to festiwal na widzów. Teraz Kazimierz Kutz zdominował każdą rozmowę. Szkoda, że nie rozmawiał o spektaklach, z którymi reżyserzy przyjechali do Katowic. Bo było o czym rozmawiać. Ale zacznijmy od początku...
Mistrzowie
Gasną światła. Publiczność w skupieniu siedzi na swoich miejscach i czeka na początek spektaklu. Pojawiają się aktorzy. Przestaje liczyć się cokolwiek poza sceną.
Na pierwszy ogień poszedł „Zapasiewicz gra Becketta” Antoniego Libery. Wybór tego spektaklu po ostatnich wydarzeniach na łamach prasy mógł nabrać symbolicznego znaczenia. Zapasiewicz opublikował niedawno w „Dzienniku” tekst krytykujący drogę, którą zmierza współczesny teatr. Stwierdził, że nie ma sporu między starymi a młodymi. Istnieje natomiast walka starych z nowymi. Kilka dni później odpowiedziała Kleczewska — głos nowego pokolenia.
Klasycznie wystawiony Beckett był zgodny z wizją teatru Zapasiewicza, konkursowe spektakle za to korzystały w większości z postmodernistycznej estetyki. Konflikt z łam prasy przeniósł się na scenę. Drugi spektakl mistrzowski, „Pułapka” w reżyserii Krzysztofa Babickiego, też stawiał na tradycję. Żadnej awangardy, żadnych eksperymentów. Ważne były słowo, ruch sceniczny, kompozycja przestrzeni. Ważna była ascetyczność. Reżyser wyraźnie ograniczał środki sceniczne, by nie zagłuszyć nimi treści dramatu. Różewicz, który pojawił się wśród publiczności Interpretacji, na pewno był zadowolony.
Od początku wyraźniej niż w minionych latach zadawano sobie pytanie, jaka wizja teatru i reżyserii wygra w tym roku. Czy znajdą się twórcy skromni, potrafiący zrobić wielkie dzieło bez przepychu, przesadzonej zabawy konwencjami, bez unowocześniania teatru na siłę?
MC Doris przedstawia
Poniedziałek. Godzina osiemnasta. „Roku siedem dwa tysiące”, jakby napisała Dorota Masłowska. Pierwszy spektakl konkursowy. I od razu duże emocje. Bo niby jakim cudem możliwe jest wystawienie na deskach teatru szkatułkowej powieści „Paw królowej”? Łukasz Kos stwierdził, że da radę. Skutkiem założenia, że powstanie coś dobrego, jest czteroipółgodzinna, przegadana do granic możliwości sztuka. Przegadana nie znaczy zła, ale inaczej nazwać jej nie potrafię. Głównym założeniem twórczym było to, by nie udramatyzować tekstu powieści. W wyniku tego przez ponad cztery godziny słyszymy monolog rozbity na kilkanaście głosów.
Początek „Pawia królowej” jest najbardziej odpychający. Przez mniej więcej czterdzieści minut aktorzy prawie nie ruszają się z miejsca. Tworzą zbitą grupę, która opowiada historię „najbardziej szkaradnej dziewczyny na osiedlu”. Co chwila pojawia się konwencja hip-hopowego teledysku. Tekst jest momentami śmieszny, momentami tragiczny, momentami wulgarny. Nie można odmówić Masłowskiej niesamowitego wyczucia języka. Gorzej z interpretacją reżyserską tej części. Monotonia. Wystawia to widzów na ciężką próbę. Później jest już lepiej. Na scenie zaczyna się coś dziać, aktorzy wykorzystują przestrzeń sceniczną, tworzą konkretne sytuacje, zdarzenia. Opowiadana historia otrzymuje wizualizację. W końcu. Poznajemy lepiej wokalistę zespołu rockowego, ekspedientkę w sklepie z pieczywem, policjantów i MC Doris — porte-parole Masłowskiej.
Po antrakcie wchodzimy w całkowicie nową przestrzeń — świat koncertu rockowego. Jest głośno, dynamicznie, krzykliwie. Historia skupia się tylko na rockmanie i jego sylwestrowych przygodach. Kilka scen-skeczy jest bardzo dobrych. Na przykład wizyta w studiu telewizyjnym u kobiety łudząco podobnej do Niny Terentiew. W końcu pojawiają się rozwiązania sceniczne, które robią dobre wrażenie, ale nad wszystkim nadal unosi się duch chaosu. Czuć, że reżyser nie zdołał zapanować nad całością. Mimo wszystko, gdyby spektakl był krótszy, mógłby zainteresować i wywrzeć bardzo pozytywne wrażenie.
Dokument na scenie
Kolejny spektakl konkursowy był w opozycji do sztuki Masłowskiej. Był w opozycji do teatralności w ogóle. O „Transferze!” było głośno od czasu premiery. Klata postanowił przedstawić temat wysiedleń z punktu widzenia samych wysiedleńców. Zaprosił do udziału w tym przedsięwzięciu osoby, które przeżyły jałtański koszmar. Naturszczycy opowiadają na scenie historie swojego życia. Ich świadectwa zostają skonfrontowane z groteskową wizją pokazującą jałtańskie targi Stalina, Roosevelta i Churchilla. Wielka Trójka wygląda jak postacie z komiksu. Czasem zdarza im się zagrać koncert rockowy, czasem powiedzieć jakiś dowcip o samych sobie.
Ta konfrontacja dwóch całkowicie różnych stylistyk wywiera duże wrażenie. Cały spektakl jest prosty, nieskomplikowany, bez fajerwerków. Taki musiał być. Nie można mówić o reżyserii, przestrzeni scenicznej. Nie chodziło Klacie o to, by zachwycić. Jego celem było ocalić od zapomnienia. Ludzi, historie, czas dla nas obcy, odległy. Jeszcze jedno pokolenie i pozostanie tylko historyczna, jałtańska prawda. Znikną opowieści tych, którzy przeżyli. Dlatego warto ich wysłuchać teraz, na scenie. To ludzie rzuceni w historię i przyjmujący z pokorą to, co się wokół nich działo. Doznawali cierpień z różnych stron. Mówiąc o swoich przeżyciach, pokazują, że historia nigdy nie była czarno-biała. Dobrze, że taki spektakl powstał. Dobrze, że jeździ po Polsce i Niemczech. To bardzo ciekawe — znaleźć w teatrze dokument.
Wizje Króla Artura
Debiutantem na tegorocznych Interpretacjach była Agata Duda-Gracz. Jej spektakl „Prze(d)stawienie” powstał na motywach dramatu „Merlin albo Ziemia jałowa” Dorsta. Reżyserka twórczo przetworzyła znajdujące się w nim wątki i stworzyła piękne wizualnie dzieło.
O czym „Prze(d)stawienie” opowiada? O świecie bez Boga. O wynaturzeniu wartości. O tym, że każda idea może prowadzić do zła, gdy nie zachowa się wobec niej dystansu. Tylko że Duda-Gracz dosyć prosto przechodzi od poszukiwań Świętego Graala do „Procesji spadkobierców”, która okazuje się zbiorowiskiem fanatyków Radia Maryja. Momentami nachalność interpretacyjna przeszkadza. Spektakl wydaje się zbytnio upraszczać sferę idei. Reżyserka wydaje mocne sądy, jednak niekoniecznie podpiera je dobrymi argumentami. Ale to tylko jeden z aspektów tej wielopoziomowej sztuki, która wymyka się łatwym interpretacjom.
Piękna jest oprawa wizualna. Pani reżyser sama pracowała nad scenografią. Ma dar do tworzenia niezwykle plastycznych scen, świetnie operuje światłem i posiada bardzo dobre wyczucie przestrzeni. Powstała rzecz zjawiskowa.
Agata Duda-Gracz stara się połączyć groteskę i humor rodem z Monty Pythona z poważnymi rozważaniami i dramatami ludzkimi. Bardzo sprawnie przechodzi z jednej konwencji w drugą, należą się jej za to wielkie brawa. Jednocześnie pozostawia bardzo duży obszar rzeczywistości scenicznej niedopowiedziany, wymaga od widza wyciągania wniosków na własną rękę. Nie prowadzi go za rączkę. Szkoda, że jury nie zauważyło tej sztuki.
Gombrowicz ujarzmiony
Wystawienie Gombrowicza zawsze było wyzwaniem. Przecież to pisarz, który nie przejmował się tym, czy jego dramat da się przedstawić na scenie. W głębokim poważaniu miał jakiekolwiek prawa rządzące teatrem. Wałbrzyski zespół podjął się więc misji niemożliwej. I udało się. Reżyser Artur Tyszkiewicz zachwycił wszystkich przemyślaną wizją, zabawą konwencjami, grą z widzem. Historia Iwony, która dostała się na dwór królewski, zyskała nowe znaczenie. Widzimy na scenie nie tylko szlachtę, lecz także świat celebrities, świat współczesnych marionetek, które wytworzyły sztuczną formę, by schlebiać masom.
Iwona niszczy złudny porządek swą biernością. Brakiem formy. Z czasem cały dwór stara się ją oblec w zwyczaje, konwenanse, gesty. Niezależne, władcze osoby zaczynają podporządkowywać całe życie istocie niedostosowanej, pozbawionej indywidualności. A może będącej jedyną z własnym, nieskażonym charakterem. Gombrowicz bawi się przyzwyczajeniami czytelnika. Tyszkiewicz to samo stara się zrobić z przyzwyczajeniami widza. Przenosi historię w czasie, miesza stroje z dawnych epok z całkiem nowoczesnymi, zmienia język, którym posługują się bohaterowie. Zabawa formą trwa na całego, nie tylko fabularnie, lecz także na poziomie relacji widz — scena. W końcu dochodzi do całkowitego chaosu. Powstaje przysłowiowa już gombrowiczowska „kupa”.
Sam spektakl na miano „kupy” nie zasługuje. Został wyróżniony nagrodą dziennikarzy. Słuszny werdykt.
Zwycięzcy i przegrani
Najważniejsze nagrody — Laur Konrada i wyróżnienie publiczności — zdobył Mariusz Grzegorzek, reżyser nie tylko teatralny, lecz także filmowy. Był uczniem Jerzego Hasa. Nakręcił takie filmy, jak „Królowa aniołów” czy „Rozmowy z człowiekiem z szafy”. Teraz zajął się teatrem. Uważa scenę za swój drugi dom. Jak sam mówi, nie ma nic bardziej stymulującego niż intymny kontakt widza z aktorem. Spektaklem „Blask życia” udowodnił, że potrafi takie relacje stworzyć. Publiczność zajmowała miejsca na scenie. Przestrzeń oddzielająca aktorów od widzów została radykalnie zmniejszona. Wszyscy musieli wejść do domu, w którym toczyła się akcja.
„Blask życia” uderzał naturalizmem. To historia trudnej miłości dziewczyny, której matka była prostytutką, do mężczyzny będącego na bakier z prawem. Patologia, do której ich relacje prowadzą, musiała doprowadzić do tragicznego rozwiązania. Jury uznało, że Grzegorzkowi ze średniej sztuki udało się stworzyć wyśmienity spektakl. W sposób bezbłędny poprowadził aktorów, nie pozwolił odetchnąć widzowi przez bite trzy godziny.
— Panowie, stańcie se tam. Obok tego sitka — mówi Kazimierz Kutz do Grzegorzka i Tyszkiewicza, wskazując podium z Laurem Konrada. — Czas zamknąć nasz festiwal — kończy. Gasną światła. Widownia opuszcza teatr. Interpretacje, w tym roku wyjątkowo udane, dobiegły końca.