Rewolucja w Kimrach
Było to osiedle rzucone w pustkę. [...] Wokoło rzadkie wsie, bagna i lasy, gdzie w zimie niepodzielnie panowały stada głodnych wilków. Podchodziły one w czas mrozów pod same chaty, a po rzadziej uczęszczanych drogach w większych obszarach leśnych nikt nie ważył się puszczać w jedne sanie.
A przecież znane były Kimry w Rosji dość szeroko — jako ośrodek chałupniczego przemysłu szewskiego, opartego na kilku garbarniach i pracowniach kamaszniczych. W czasie wojny rosyjsko-tureckiej otrzymywał ten przemysł olbrzymie zamówienia na dostawy butów dla armii, z których to zamówień wywiązał się z wielką korzyścią nie tyle dla wojska, co dla siebie samego. Buty na tekturowych podeszwach rozłaziły się na nogach żołnierzy, którzy boso przebywali góry Bałkanów, a Kimry spływały wódką. [...]
Tutaj mieszkała moja matka, żyli i inni krewni. Wszyscy spoglądali na młodego przybysza z zagranicy (ze Lwowa, jeśli łaska) z dużym zainteresowaniem. Nie byłem przybłędą, miałem określoną pozycję i liczne znajomości na miejscu i w okolicy. I to we wszystkich sferach.
Niebawem nawiązałem jakie takie stosunki ze światem robotniczym przez bardzo inteligentnego samouka, właściciela niewielkiego warsztatu rzemieślniczego, Aleksandra Aleksandrowicza Gładiłowa. Brat jego, Giennadij Aleksandrowicz, bywał u nas w domu i przy akompaniamencie fortepianu lub gitary wyśpiewywał dźwięcznym tenorem ludowe piosenki, cygańskie romanse lub modne podówczas satyryczne śpiewki o podkładzie politycznym [...]. Starszego brata tedy zajmowała książka i polityka, najmłodszego — powiedzmy — życie towarzyskie w gościnie lub knajpie, jak tam wypadło. Interes sprężyście prowadził brat średni — poważny, spokojny Wasilij Aleksandrowicz. [...]
W warsztacie czy fabryczce owych braci Gładiłowów pracował jako majster Aleksander Aleksandrowicz Koroliow, człek rosły, o rozłożystej, czerwonej brodzie i dobrotliwym, nieco chytrawym wejrzeniu. [...] Jednał powszechny szacunek trzeźwością, odwagą cywilną i sprawiedliwością. Tupet był jego cechą raczej wtórną. Kręcił się przy Koroliowie młody, pucołowaty chłopczyk, Wołkow, wpatrzony w mistrza jak w tęczę i gotowy iść za nim choćby na złamanie karku.
Wszyscy ci ludzie posiadali mir w środowisku miejscowych robotników i znani byli powszechnie z rewolucyjnych poglądów. Od dawna organizowali tajne kółka, które zbierały się w nadwołżańskich zaroślach. W jakiś sposób dostawali na tym odludziu i szerzyli nielegalną literaturę, nie czyniąc zresztą zbyt daleko idącego wyboru. Brali wydawnictwa i socjalistów-rewolucjonistów, i socjaldemokratów, a gdy tych brakło, nie gardzili drukami zagranicznymi — liberałów. [...] W Kimrach sympatycy wszystkich partii umieli żyć w zgodzie. Łączyła ich konspiracja, łączył wspólny wróg, przed którym musieli się kryć, którego musieli zwalczać.
[...]
Chadzałem tedy po naszym siole i jego niezabrukowanych ulicach poprzez nieprawdopodobne roztopy grząskiego błota (przez które rzucano tam i sam belkę lub rząd wielkich kamieni), ustrojony w czarną pelerynę, kapelusz z szerokim rondem, spodnie nienagannie zaprasowane, a w dodatku w krawat mickiewiczowski, owijający całą szyję. Odcinało to mnie stanowczo od tłumu autochtonów, odzianych w kosowarotki (koszule zapinane z boku szyi i puszczane spod sznurkowego paska na spodnie), z furażkami (rodzaj naszych maciejówek) na głowach i, oczywiście, w wysokich butach. Kto wie, czy fakt ten nie wpłynął na moją karierę na tym egzotycznym gruncie. Byłem bowiem z zewnętrznego wyglądu osobistością „wybitną”.
Nasilenie walki rewolucyjnej w cesarstwie rosyjskim osiągnęło punkt kulminacyjny. Pertraktacje pokojowe z Japonią dobiegły końca i skompromitowały zupełnie urok niezwyciężoności caratu. Strajk komunikacyjny miał być ostatecznym szturmem do bram samowładztwa. Powstrzymał całe życie olbrzymiego państwa, odcinając oczywiście Kimry od świata najzupełniej. Znikąd listu, znikąd depeszy, ani jednej gazety — literalnie nic. Sanna jeszcze nie ustalona. Pod ostrą skorupą zamrozu czekały czeluście błota, które więziło koła wozów i konie.
[...]
Wieści! Wieści!... Więc co dzień łódką jechałem na tamtą stronę Wołgi, do Sawiełowa, aby od kolejarzy zasięgnąć języka. Trud był próżny. Sami nic nie wiedzieli. Otrzymywali co pewien czas lakoniczne wezwanie „trwać w strajku” i na tym koniec. Milczały aparaty telegraficzne — wszelkie próby nawiązania rozmowy były daremne.
[...] Te długie dni wyczekiwania zostały nagle przerwane. Któregoś wieczoru zastałem całą stację w ruchu. Przyszedł telegram — straszliwie długi. Cały manifest carski, słynny manifest październikowy, konstytucyjny, przetelegrafowano do wiadomości zwycięskich pracowników. Urzędnik odbierał i, zapisując, powtarzał każde słowo na głos. Kilkadziesiąt osób wypełniło jego ciasny pokoik i korytarz, tłumy zaglądały przez szyby okienne. Kto usłyszał, powtarzał głośno urwane zdania, słowa. Co chwila wybuchał okrzyk zdumienia, radości.
— Swoboda! — krzyczał jeden.
— Przedstawicielstwo narodowe! — podchwytywano.
— Wolność druku! Wolność zgromadzeń!
— Konstytucja!
[...] Długo, mozolnie szło odcyfrowanie. Ale nim je skończono, na dworzec wjechała lokomotywa z kilkoma wagonami. Poczta!
Gazety zostały rozchwytane w mgnieniu oka. Brał każdy, co tylko wpadło w ręce.
Nie pamiętam, jakim cudem porwałem parę pism. I nie próbowałem nawet czytać na miejscu — schowałem pod płaszcz. Sadząc po ciemku po zamarzłych grudach błota, przez rowy i wyboje zbiegłem do czekającej mnie łodzi, odbiłem od brzegu i naparłem na wiosła, aby co prędzej dopaść bezpiecznego miejsca w domu i chłonąć całe bogactwo wiadomości. Ciężka krypa dosłownie śmigała po fali, nie czułem mrozu ani wysiłku.
Ale wieść o manifeście w jakiś niepojęty sposób już mnie wyprzedziła. Pewno i na kimrską pocztę przyszła ta sama depesza, więc coś z niej już poszło w tłum. Pełno było na wybrzeżu. Zewsząd pytania. Czy prawda? Czy jest konstytucja? Kto zamordowany? Czy zwycięstwo jest całkowite?
[...]
Kimry leżały na uboczu. Nic się na ich terenie sielskim nie rozstrzygało. Można było przypuszczać, że po pierwszych chwilach uniesienia życie popłynie nadal spokojnym, utartym trybem — a my wszyscy niby z odległej, bezpiecznej widowni spoglądać będziemy na to, co poruszy się w znaczniejszych ośrodkach życia, gdzie do śmiertelnych zapasów stanęły: rosnący ruch wyzwoleńczy i nadwątlony carat. Z dnia na dzień czekaliśmy wieści o dalszym jego odwrocie.
Ale wieści przyniosły co innego. Warszawa spłynęła krwią, gdy zbyt pochopnie uwierzyła, że dzień triumfu już nadszedł. Tam i sam wybuchały pogromy. Podniosła głowę czarna secina, podbechtując ciemne tłumy na Żydów, studentów i w ogóle na inteligencję. Niebawem przyszły relacje o krwawej rozprawie w naszym mieście gubernialnym, w Twerze. „Prawdziwi Rosjanie” mieli otoczyć gmach samorządu gubernialnego, czyli ziemstwa, gdzie publicznie radzili postępowcy — i zmasakrować zebranych.
[...]
Po Kimrach poszły jakieś pogłoski, pomruki. Opowiadano, że najciemniejsze żywioły spośród hierarchii kościelnej przy pomocy policji poczynają nawoływać do wystąpienia. Padały pogróżki pod adresem inteligencji. Podobno nieopodal stacji w Sawiełowie poturbowano studenta...
[...] Ktoś rzucił myśl o skupieniu światlejszych żywiołów — stworzeniu rodzaju organizacji. Na początku zwołano wiec do wielkiej sali miejscowego oddziału Towarzystwa Trzeźwości. Jako gość słuchałem niebywale chaotycznej dyskusji. Nikt nie wiedział naprawdę, czego chce i co uczynić należy. Wybrano komitet. Miał on czemuś zapobiec, z kimś nawiązać stosunki, coś ustalić. Do komitetu weszło dużo bardzo różnych ludzi. Między innymi wybrano doń i moją matkę.
Próby te nie zadowoliły robotników. Żywioły rewolucyjne postanowiły wyjść z mroków konspiracji na ulicę i wybrać własny komitet na placu publicznym. Komitet inteligencji, słysząc zapowiedzi, oświadczył gotowość przyjęcia do swego składu wszystkich delegatów robotniczych.
I oto wieczorem, na drugi dzień po owym zebraniu inteligenckim, na wielki (stosunkowo) rynek kimrski napłynęły istotnie tłumy. Przyszło wszystko, co żyło. Przybyli robotnicy z warsztatów i samodzielni chałupnicy, przybyli włościanie, urzędnicy i inteligencja. Głowy wypełniły plac. Po jego peryferiach krążyła niezdecydowanie policja. Wszyscy czekali na coś. Każdy myślał, że skoro tylu ludzi przyszło, coś musi wyniknąć; że to, co grzmiało dotąd pod ziemią, powstanie — jako siła twórcza. Ale tu również nikt nie przyszedł z planem działania, co więcej — żaden ze zwołujących nie uświadomił sobie, że zgromadzenie publiczne wymaga przecież organizacji.
Przyniesiono stół. Poczęli wstępować nań mówcy, jeden po drugim. Gadali o wojnie minionej, o ucisku i wyzysku, o szlachcie, burżuazji, biurokracji, gadali o walce z samowładztwem. Wszystkie odezwy, jakie w ostatnich czasach wpadały do rąk tutejszych ludzi, zostały streszczone po kolei — własnymi słowami. W mroźnym powietrzu na wielkim placu brzmiały słowa i leciały... w próżnię. [...] Poczęło od tego wiać nudą.
Nareszcie przyszła kolej i na mnie. Miałem lepszą szkołę oratorską od tamtejszych ludzi. Miałem i jaką taką praktykę. Przemówiłem mocno. Po chwili tłum był zelektryzowany. Grzmiałem o konieczności dalszej walki. „Nie wolno spocząć. Zdobyliśmy na razie tylko słowa i obietnice — musimy zdobyć czyny i rzeczywistą wolność. Musimy...”
W tej chwili ktoś krzyknął. Powstał zamęt. Huknął strzał. Kula świsnęła koło mnie. „Boże, zlituj się!” — histeryczny wrzask kobiety.
Przede mną parę rąk chwyciło jakiegoś szpakowatego jegomościa i tarmosiło na wszystkie strony. Ten ryczał o ratunek.
Wyciągnąłem rękę, by nakazać spokój — w tej chwili ktoś znowu strzelił, a jednocześnie wybito spode mnie stół-trybunę. Wszystek mój wysiłek poszedł na wykonanie skoku, by nie upaść i nie zostać stratowanym w zamęcie.
Zapanował tumult nie do opisania. Rozpoczęła się dzika ucieczka, nie wiadomo przed kim. Ciżba porwała mnie i uniosła na sam skraj rynku. Tam dopiero mogłem się opatrzeć. Stan mój był zupełnie pożałowania godny. Bez czapki, w naddartym płaszczu, bez guzików, musiałem wstąpić do domu, aby doprowadzić własną osobę do jakiego takiego porządku. Za chwilę wróciłem znów na rynek. Spotkałem też moich znajomych nieomal w komplecie. Był Aleksander Gładiłow i Bołdyriew, i Kriukow. Staliśmy na pobojowisku.
Nikt właściwie nie wiedział, co zaszło. Wszystko uciekało z placu przed czymś nieuchwytnym. Diabeł wie, co to było. Kiedyśmy zasiedli w sali miejscowego klubu, każdy opowiadał, co widział, a każdy widział co innego. Jedni gotowi byli przysiąc, że wszystko to był chytry manewr miejscowego komendanta policji. „Nie śmiał działać wprost i wysłał ludzi do zrobienia tumultu.” — „Ale skąd on wziął ludzi wprawionych do takiej roboty?” Inni twierdzili, że czarna secina rozrzuciła w tłumie agentów.
I oto kiedy roztrząsaliśmy po kolei wszystkie możliwości, nadszedł ów szpakowaty jegomość, którego tak tarmosili na placu. [...]
Słowo po słowie rzecz wyszła na jaw. Jegomość pragnął brać czynny udział w wiecu (mityngu — jak powiedział). I podobało mu się wszystko. I moja mowa się podobała. Więc kiedy powiedziałem, że trzeba walczyć z rządem, on, jako bywalec na wiecach w Moskwie, krzyczał: „Precz!” (dałoj). Ktoś nie zrozumiał, myślał, że to „Dałoj!” jest skierowane przeciwko mówcy (to znaczy mnie) i porwał go za kołnierz. Chciał się wyrwać, palnął mu coś w rodzaju „idź do diabła”, może nieco soczyściej (stosownie do istniejących zwyczajów). A tu ktoś strzelił...
Niebawem wiedzieliśmy już, że strzelił też nasz człowiek, student Subbotin, jeden z najwybitniejszych działaczy socjalistycznych na gruncie kimrskim, nieomal nielegalnik. W owej chwili, kiedyśmy tak gawędzili najspokojniej w świecie, on już był w pociągu i wiał — jeżeli nie gdzie pieprz rośnie, to w każdym razie do Moskwy, przekonany, że w Kimrach kamień na kamieniu nie pozostał. [...]
Nie mogłem pohamować oburzenia na lekkomyślność organizatorów skandalicznie zakończonej manifestacji.
— Pokazaliście waszą słabość, bezhołowie zupełne. I teraz wszystkim nam wypadnie za to zapłacić. Czarna secina, policja, popi nie mają się teraz kogo bać. Pokażą oni, co umieją!
Autochtoni słuchali wszystkiego w milczeniu. Ten i ów dowodził, że w gruncie rzeczy nic nie wiedział o organizacji. [...]
Ostatecznie umówili się jutro zejść u Gładiłowa i utworzyć komitet robotniczy. Na zapytanie Kriukowa, czy przyjdę, odpowiedziałem odmownie. Nie byłem z tymi ludźmi związany organizacyjnie. Nie uważałem się za kompetentnego do pracy w jakimś kierowniczym ciele na obcym terenie. Zresztą i nie pilno mi było wiązać swoje losy z rewolucją w Kimrach. Odgłosy walki, jakie tu dobiegały, przyjmowałem jako wezwanie gdzie indziej — do Polski. Coraz mocniej odczuwałem wyrzuty sumienia, że tam nie jestem.
Nie planowałem więc niczego na jutro.
Owo jutro wypadło w niedzielę. [...] Już od rana zaczęły się skupiać gromadki na rynku. Wodzili wśród nich rej różni kościelni, niższe duchowieństwo... W cerkwi odprawiano nabożeństwo z mnogoletijem dla cara i jego rodziny. Ktoś przyniósł portret Mikołaja II i ruszono z nim po mieście. W godzinach popołudniowych poleciały szyby w domu jednego ze znanych kupców miejscowych, Sorokina, posądzanego o liberalizm. Do mnie przybiegła zdyszana służąca z lamentem, że w tłumie odgrażają się „czarnej pelerynie”, tylko jeszcze nie wszyscy wiedzą, kto ją nosi. Grożą biciem całej inteligencji.
W chwilę po obiedzie przyszedł poważny, zatroskany Giennadij Aleksandrowicz Gładiłow. Dotarł do nas jakimiś opłotkami, potwierdził relację służącej i radził natychmiast uciekać, gdyż zaczyna być niebezpiecznie. Dodał, że sam idzie do domu — ale licho wie, co teraz będzie, gdyż tłum rośnie, a ktoś podżega zebranych przeciw Gładiłowom. Odszedł.
Przez pewien czas rozmyślałem, co robić. Wyjeżdżać? Nonsens. Wczoraj perspektywa ta nęciła mnie. Dziś byłoby to czymś... niegodnym. Uciekać przed czarnosecinną hałastrą?
A więc dać się obić lub zatłuc na śmierć rozbestwionej hołocie? Jeszcze większa niedorzeczność. Ostatecznie wziąłem rewolwer do kieszeni, dubeltówkę na ramię i ruszyłem do Gładiłowów zobaczyć, jak rzeczy stoją.
[...]
Trzej bracia siedzieli w długiej, warsztatowej izbie gotowi do obrony. Jeden z ich robotników, czarny, krępy i zazwyczaj jowialny Rodimow, niespokojnie gładząc dłonią długie wąsy opowiedział, że jakiś psałmoszczik gromadził tłum. Mają ruszyć do domu Gładiłowów, spalić obejście i wymordować wszystkich, aby skończyć z kramołą. Niebawem zjawiło się paru inteligentów. Wśród nich mocno zbudowany Bołdyriew, twardej postawy i nie mniej twardej mowy, a z nim Wańka Sycojew, uczeń szkoły technicznej. Bołdyriew wzgardliwie opowiadał, że szedł prosto przez rynek, ale drugi raz by tam nie poszedł. Ludzie piją. Trzeba ich rozpędzić, bo inaczej będzie nieszczęście.
I znów po jakiejś chwili przybył młody robotnik Wołkow z wiadomością, że Wierszynin i Siomow obserwują tłum od strony Wołgi i w razie czego dadzą znać o grożącym niebezpieczeństwie. Proszą utrzymać z nimi łączność.
Tymczasem wśród naszej gromadki zamieszanie panowało zupełne. Ktoś doradzał uciekać. Wasilij Aleksandrowicz Gładiłow wzruszył tylko ramionami — uciekać nie ma gdzie. Olbrzymi blondyn Pawłow usiadł w rogu i próbował ciosów wielkiego noża na polanie. W sąsiednim pokoju płakała kobieta. [...]
Wszystko to zaczęło mnie mierzić. Widziałem bezhołowie, które musi prowadzić do nieuniknionej zguby. Po paru chwilach zacząłem wydawać zarządzenia. Przejrzałem broń i sprawdziłem jej stan. Zgromadziłem amunicję. Na rogu ulicy postawiłem wartę. Obecnym przeznaczyłem okna do obrony.
Wykonano wszystko skwapliwie. Fakt, że rozkazuję, przyjęto jako coś naturalnego. [...] Nie miałem żadnego planu. Trzeba było walczyć — i walczyć nie o jakąś rzecz oderwaną, ale o życie. Uchodzić nie ma gdzie, chyba w zamrożone okoliczne bagna, więc trzeba zwyciężyć. To jasne.
Druga rzecz zupełnie jasna to fakt, że nie możemy ustąpić z domu Gładiłowów nawet przejściowo. Stanowił on naturalny punkt mobilizacyjny. Co ważniejsze, dom ten był pewnego rodzaju symbolem. Porzucenie go mogło sprowadzić demoralizację. A więc dwa kierunki działania: skupić siły do uderzenia na przeciwnika i opóźnić jego natarcie przez dywersję.
Rozesłałem kilku ludzi do wszystkich robotników tak czy inaczej zamieszanych w ruch rewolucyjny, z wezwaniem stawienia się natychmiast w domu Gładiłowów, ile możności z bronią palną, a choćby i z nożami i siekierami. Po drugie: zręcznego i obrotnego chłopca wysłałem do naszej dwójki, Wierszynina i Siomowa. Poleciłem, by z ukrycia ostrzelali od strony Wołgi demonstrujący tłum. Po każdej serii strzałów kazałem uchodzić i z innego miejsca dawać następną.
Wreszcie dwóch ludzi, owego olbrzyma Pawłowa i małego, pucołowatego Wołkowa, wysłałem do upatrzonej stodoły nieopodal rynku, po przeciwnej stronie. Kazałem ją podpalić. Wzięli ze sobą bańkę nafty. Kriukow skoczył do straży ogniowej, by powstrzymać jej wyjazd, aż dostanie od nas wiadomość, że jesteśmy gotowi.
Sam na czele paru ludzi zostałem na kwaterze, by bronić jej do ostateczności. Jeden stał na warcie, dwaj inni robili ładunki. Na szczęście mieliśmy spory zapas prochu i grubego, „wilczego” śrutu. W gromadce zapanował duch walki.
Niebawem zaczęli nadciągać robotnicy. Każdy coś przyniósł. Jeden starego „buldoga”, inny dwururkę lub pojedynkę. Niektórzy mieli nabijaną lasztokiem kapiszonówkę.
Oglądałem broń; segregowałem według niej ludzi na posiadaczy fuzji odtylcowych, kapiszonówek, rewolwerów. Sprawdzałem stan amunicji. Każdy natychmiast dostawał zajęcie. Jedni siadali do robienia ładunków, inni ostrzyli siekiery i noże. Jeszcze inni stawali na warcie. Broń brudną kazałem od razu czyścić. Coraz któryś wybiegał na zwiady, przynosząc wiadomości.
A więc jednak — tłum zdąża ku nam!
Potem powstało zamieszanie. Ludzie biegają, sami nie wiedzą gdzie. Całe gromady uciekają w sąsiednie ulice. Istotnie, krótka kanonada, jaką sprawili Wierszynin i Siomow, zupełnie zresztą nieszkodliwa, miała skutki wręcz piorunujące.
Tłum skupia się ponownie. Chcą iść. I jeszcze — wpadli do Towarzystwa Trzeźwości po inny portret carski, gdyż w czasie tumultu zniszczyli pierwszy.
Aż wreszcie... Idą! Ale wnet przybiegł nowy czujka donosząc, że coś ich zatrzymało w drodze. Wrzask jakiś, podobno bójka. Nie wie dlaczego.
Zatrzymał ich tym razem wypadek dla nas bynajmniej nie najlepszy. Oto po drodze trafili na Bogu ducha winnego studenta, syna ordynatora miejscowego szpitala, Szarapowa. Student — więc bić. Młodzieniec padł pod razami i na pewno nie uszedłby z życiem, gdyby interwencja ogniowa naszej dzielnej pary nie wprowadziła zamętu i popłochu. Nie ma nic tchórzliwszego na świecie od niezorganizowanego tłumu. To nie suma, tylko wielokrotność potęg wszystkich bojaźliwości pojedynczych ludzi, z równaniem do najnikczemniejszego.
[...]
Od tłumu dolatywał potężny śpiew: „Boże, caria chrani”.
Ale właśnie wtedy ponad upatrzoną przez nas stodołą podniosły się pierwsze języki ognia. Z cerkwi uderzono w dzwon. [...] Po chwili krwawa łuna okryła chmury.
W łunę tę ze zgrozą patrzyli i nasi ludzie. Nikt nie wiedział, że to nasz znak i nasza sprawa. Jeszcze raz przeliczyłem siły: było dwanaście dubeltówek, kilka pojedynek, sporo rewolwerów oraz około czterdziestu chłopa. Wyprowadziłem wszystkich na ulicę, uszykowałem w czwórki.
Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, że działam bez mandatu, że jestem właściwie samozwańcem. A nie wiedziałem, jakich ofiar przyjdzie zażądać od tych ludzi, ile sił, poświęcenia będzie musiał każdy złożyć. Nie wiedziałem, ilu ich wróci z rozprawy. [...] Zapytałem wprost:
— Kto tu dowódca?
— Wy, Adamie Józefowiczu — jedna odpowiedź wszystkich.
— Dobrze. Ten ogień wzniesiono z naszego rozkazu. A teraz mamy rozpędzić czarną secinę. Wyrównać w czwórkach! Naprzód, marsz!
Po przebyciu kilkudziesięciu kroków zatrzymałem oddział i z dubeltówek dałem dwie salwy na znak, że wyszliśmy i idziemy. [...]
Zwyciężyliśmy przez samo wyjście. Wszystko się rozsypało, rozleciało jak zwid. Na rynku, gdzie przed paroma minutami szalała czarna secina, gotując krwawe rozprawy, obecnie pusto zupełnie — ustawiłem oddział. [...]
Tymczasem, zgodnie z rozkazami wydanymi poprzednio, przy domu Gładiłowów z napływających wciąż robotników formowano nowe oddziały i ósemkami kierowano na rynek. A stąd znowu mocne patrole, po dwudziestu chłopa liczące, odchodziły w różne strony, by całe Kimry wiedziały, że jest zorganizowana siła, która ujęła władzę w swoje ręce i czuwa.
Z domów wychodzili ludzie. Z daleka patrzyli na maszerujące, bynajmniej nie najskładniej, kolumny. Niektórzy podchodzili bliżej — tych straż porządkowa, którą pełnili Siomow i Kriukow, odsuwała. Grzmiały komendy, rozlegało się twarde liczenie do marszu: raz, dwa, raz, dwa, lewa...!
Przybył i komendant miejscowej policji. Niezupełnie orientował się w sytuacji. Przeraził go nasz wiec. Jeszcze więcej nastraszyli go monarchiści. Urządzili mu jako przedstawicielowi władzy owację — podnieśli w górę, obnosili po rynku wiwatując. Ktoś przy tej okazji dźgnął go parę razy szydłem od dołu, że ledwie chodził. Teraz znów miał kabałę.
Podchodził jakoś niezdecydowanie, zygzakiem, rozpytując, kto tu dowodzi.
— Co tu się dzieje? Co to za zebranie? — pytał nie wiedząc, jakiego tonu użyć.
Za nim było trzech policjantów. Postąpiłem kilka kroków naprzeciw.
— Ach, to pan. Dobrze, że pana widzę. Kimrska Milicja Robotnicza obejmuje w Kimrach władzę. Rozumie pan? Obejmuje, ponieważ pan nie jest zdolny zapewnić ludziom spokoju i bezpieczeństwa.
Chciał coś powiedzieć, lecz przerwałem natychmiast oświadczeniem dalszym, że czynię go odpowiedzialnym za służbę porządkową, gdyż Milicja zostanie siłą zbrojną; że ma nadal działać zgodnie z naszymi zarządzeniami, w przeciwnym razie zastosuję rozbrojenie i sąd rewolucyjny. W pierwszym zaś rzędzie polecam natychmiast aresztować prowodyrów dzisiejszych zaburzeń.
Oficerek stał niepewny. Jeszcze bardziej niezdecydowani stali za nim trzej policjanci.
— Więc pełni pan służbę jak dotąd. Dalsze dyspozycje jutro.
[...] Cisza...
— Słuszajus’! [Rozkaz!]— sprężył się komendant.
Podniósł rękę do daszka. Wyprężyli się i policjanci. Odsalutowałem i poszedłem wydawać zarządzenia.
Stałem na czele przeszło stu ludzi. Prowizorycznie poruczyłem zastępstwo Aleksandrowi Gładiłowowi, dowództwo pierwszej czterdziestki — Bołdyriewowi, drugiej — Wierszyninowi, trzeciej — Koroliowowi. Dwaj pierwsi odmaszerowali na kwaterę z rozkazem rozpuszczenia oddziałów do jutra. W razie alarmu uderzy się w dzwon nabatowy, wówczas zbiórka przy domu Gładiłowa. Bołdyriew z pierwszą czterdziestką obejmie służbę do rana. Zmieni go ze swym oddziałem Wierszynin. W ciągu nocy oddział dyżurny wysyła co dwie godziny patrole po ośmiu ludzi. Zbiegowiska wszelkie rozpraszać ogniem. Ślepych ładunków używać nie wolno. Nie wolno strzelać w górę.
Wszystko to wypowiadał jakby kto inny. Ja sam słuchałem tego, nie mając czasu nawet na zdumienie. I tak samo niespodziewanie pożegnałem oddział. Musiałem wszystko przemyśleć.
Tak. Działałem pod wpływem jakiegoś opętania — wszystko przychodziło samo. Próżno usiłowałem zbudzić myśl do krytycznej oceny wydarzeń. [...] Zamiast myśleć, poszedłem spać. W ciągu nocy dwa razy meldowano mi, że wszystko jest w porządku.
[...] Przecież dla nikogo nie mogło być tajemnicą, że rozmach nasz uderzył w podstawy caratu, żeśmy waląc w czarną secinę stanęli do walki z całą władzą rosyjską. Więc co czynić? Iść na powiatowe miasto Korczewę, zdobyć je?... Ale na kim? Czy tak samo na czarnej secinie, czy na władzach administracyjnych? Na policji? Na wojsku?
Cóż, można. W owej chwili ruszyć z miejsca i iść zdobywać sąsiednie miasta mogłem łatwo. Rozbroić kilkunastu żołnierzy i policjantów było naprawdę bagatelą. Zdobyć nieco broni, gwintowanych karabinów, amunicji — też bagatela. Można po Korczewie zdobyć Kaszyn, Bieżeck... Gorzej nieco z tymi odległościami, które by wypadało przebyć — 80 i więcej kilometrów z miasta do miasta.
Ale wszystko to jeszcze możliwe. A co potem? Iść na Twer? Na gubernię? Maszerować przez bezdroża i bagna, a ostatecznie stanąć do otwartej bitwy z oddziałami regularnej armii? Poprowadzić ludzi na ogień dział i kulomiotów?
Siły załogi twerskiej są drobne. Powiedzmy, że moje wzrosną, że posiądziemy broń nowoczesną z bagnetami do uderzania wręcz. Jak zorganizować tyły? Wszak nie można pozostawiać na nich policji. Trzeba je urządzić. A wreszcie — gdzie są te tyły? Wszak stanowimy wyspę na oceanie niewiadomego, wyspę pośród pustkowia ludzkiego, pośród władztwa caratu, posiadającego milionową armię i cały aparat rządzenia.
I dalej — skoro tylko ruszę swe siły z miejsca, potrzebne będą tabory, żywność, cały skomplikowany mechanizm, o organizowaniu którego nie mam najmniejszego pojęcia. Więc czekać na miejscu? Czekać, aż przyjdzie lada kompania wojska i rozbroi nas jednym zamachem?
[...]
Zamęt, rozterkę wewnętrzną pokrywałem — tak sądzę — zupełnym spokojem. Tak czy inaczej musiałem działać i kierować działaniem innych. Więc płynąłem dalej na falach instynktu, udając, że coś rozumiem, że wszystko, co robię, wynika z przemyśleń.
[...]
A więc zdecydowałem: utrzymać panowanie w Kimrach, umocnić się tu, zaprawić ludzi do służby. Jeżeli, jak sądziłem, odbywa się tu właśnie to samo, co i w innych miejscowościach olbrzymiego imperium, jeżeli ruch rewolucyjny i gdzie indziej w takiej czy innej formie zagarnął inicjatywę — to wygramy. Po pewnym przygotowaniu będziemy nawet mogli komuś udzielić pomocy... Jeżeli tak nie jest, jeżeli stanowimy wyjątek — ani ja, ani rewolucja kimrska nie postawimy rewolucji na nogi. [...]
Tymczasem dzień następny po owych przełomowych wypadkach był pracowity. Wydaliśmy odezwę (powieloną na hektografie). Napisał ją — o ile pamiętam — Kriukow, wzywając ludność do zachowania spokoju i zapewniając, że Kimrska Milicja Robotnicza będzie niezłomnie czuwała nad utrzymaniem tego spokoju. (Wyjątki tej odezwy, mam wrażenie, umieściło jedno z petersburskich pism codziennych.)
Następnie przedstawiciel Milicji odwiedził kilku kupców żywnościowych, którzy zaczęli podnosić ceny, z surowym ostrzeżeniem przed spekulacją. Krótkie rozmowy poskutkowały od razu, zwłaszcza gdy wszyscy przekonali się, że w wyglądzie miasteczka w gruncie rzeczy nie zaszła żadna zmiana, że pomimo niedzielnych zajść wszystko wygląda tak samo jak przedtem. Tak samo urzęduje poczta i telegraf, tak samo czynne są wszystkie ajentury i tak samo na zwykłych miejscach stoją policjanci, wypełniając obowiązki, chyba nieco gorliwiej niż zwykle. A że przy tym salutowali jakimś ludziom z czerwonymi opaskami na ramionach, że ludzie ci prowadzili od czasu do czasu patrole, dość zresztą marnie maszerujące — nie zmieniało postaci rzeczy.
Uchwaliliśmy rozpisać dobrowolną składkę na uzbrojenie i wyekwipowanie Milicji. Większość z nas posiadała własną broń, ale było sporo takich, którzy zaciągnęli się, a w kieszeniach mieli pustki. Z listami chodziło kilka dobrze znanych w Kimrach osób. Na ogół ludzie dawali chętnie. Składano dość znaczne kwoty, które pozwoliły zakupić od razu pewną liczbę rewolwerów i ładunków. Na miejscu było sporo rewolwerów systemu Smith-Wessen. Kupcy dostawali zamówienia na dalsze partie i dostarczali je w ciągu paru dni.
Przejąłem tymczasem raport od policji w sprawie dochodzenia przeciwko prowodyrom „pogromu” i aresztowania kilku z nich. Ponieważ prowizoryczne śledztwo wykazało, że w istocie należą oni do służby kościelnej, poleciłem Kriukowowi, aby stanowczo ostrzegł miejscowego dziekana przed jakimikolwiek knowaniami. Poleciłem to samo uczynić komendantowi policji. Obaj wykonali zlecenie, a dziekan przy najbliższej sposobności nie omieszkał podziękować mi za... przywrócenie ładu, który jest tak drogi sercu kapłana. [...]
Zaraz następnego dnia wyłonione zostało kolegium, które stanęło na czele całego ruchu. Nazwaliśmy je sztabem. Łączyło ono wszystkie sprawy cywilne i wojskowe. Prezesem sztabu i dowódcą Milicji zostałem ja. Zastępstwo prezesa zostało powierzone Aleksandrowi Gładiłowowi. Zastępcą komendanta Milicji został Bołdyriew. Sprawy propagandy i organizacji robotniczej objął Koroliow. Skarb został w ręku Wierszynina, zastępstwo zaś powierzono Siomowowi. Pieczę nad bronią miał sprawować Rodimow przy pomocy jakiegoś rusznikarza, a właściwie ślusarza, który broń myśliwską przyjmował do reperacji. [...]
W gromadce tej panowało wzajemne zaufanie. Zbieraliśmy się co dzień i obgadywali każde postanowienie. A prawie każde z nich było potem komunikowane na zbiórce Milicji i to nie wtedy, gdy stała na baczność, ale właśnie kiedy zebrała się „po cywilnemu”, a każdy mógł poprosić o głos i zażądać wyjaśnień.
Co innego, że wszystkie moje propozycje przyjmowano jednomyślnie, że to, co referowałem, nie spotykało się na ogół ze sprzeciwem, że gdy po postawieniu wniosku pytałem: „Zgoda, towarzysze?” — odpowiadał zawsze zgodny chór: „Zgoda!”. Ale nikomu nie przyszło do głowy, bym mógł pominąć takie zapytanie. Bywały sprawy nagłe, wtedy to i owo robiłem sam. Ale i wtedy przy najbliższej sposobności prosiłem o przyjęcie do wiadomości i zatwierdzenie poczynionych zarządzeń czy kroków. [...]
Raz tylko młody uczniak nazwiskiem Sysajew, zacny zresztą chłopak, podniósł głos z szeregu i zakwestionował jakieś moje zlecenie. Wyrzuciłem go natychmiast z Milicji, komunikując o tym wszem i wobec w czasie wieczornej zbiórki. Oświadczyłem, że tego do zatwierdzenia nie podaję, bo uczyniłem to jako wojskowy komendant. Prawda, w obronie pokrzywdzonego wystąpił wieczny opozycjonista Wierszynin, ale z miejsca wyraziłem mu naganę surową i zawiesiłem w czynnościach. Odwołałem zaś to zawieszenie dopiero wtedy, gdy wyraził skruchę wobec całego oddziału.
Z władzami cywilnymi w ten sposób nie było wiele kłopotu. Życie szło samo — myśmy jedynie kontrolowali je pod pewnymi względami i korygowali. O wiele trudniejszą rzeczą było sformowanie oddziału Milicji.
O sprawach wojskowych bowiem miałem pojęcie... Niestety, nie miałem żadnego pojęcia! Życie bynajmniej nie popychało mnie w kierunku militarnym. Przecież wojsko było narzędziem ucisku, przemocy. Samokształcenie w kółkach uczniowskich obejmowało całkiem inne dziedziny. [...] A tu tymczasem pośród całej gromady moich podkomendnych ani jednego oficera rezerwy, a jedyny były szeregowiec wszystko zapomniał. W tych warunkach cały regulamin musztry (żebym przynajmniej wiedział, iż tak się to nazywa!) musiałem układać sam. [...]
Wprowadziłem nawet coś w rodzaju regulaminu służby polowej, instruując oddziały, w jaki sposób mają się zachowywać w walce ulicznej, jak po wyzyskaniu siły ognia otwierać front i wysuwać naprzód oddziały uzbrojone w broń białą, jak formować tyralierę, kryć się po bramach. Były to wszystko luźne wskazówki, nieujęte w system komend, a zawierające niesłychaną ilość naiwności.
Wartość ich właściwą, a raczej całkowitą nieprzydatność bojową, oceniłem dopiero znacznie później. I wtedy nie raz przeszły mnie ciarki na myśl, że taki oddział mógł przecież stawać... Wtedy też zrozumiałem, jakie trudności mieli dowódcy powstańców i zacząłem ich sądzić inaczej. Ale z drugiej strony — trzeba przyznać, że samo ćwiczenie, uczenie, wprawianie ludzi wytwarzały więź organizacyjną; urobiło luźną zbieraninę na oddziały, posiadające, przynajmniej we własnym mniemaniu, wartość bojową, a w każdym razie podatne do kierowania.
Całą Milicję podzieliłem na czterdziestki, te — na ósemki. Dowódcy mieli czerwone przepaski na ramieniu: szerokie — czterdziestkowi, wąskie — ósemkowi. Sam żadnych odznak nie nosiłem. Nie pierwszy i nie ostatni na świecie. Każdy ósemkowy maszerował przy swojej sekcji (nazwy tej jeszcze wtedy nie znałem). Pierwsza czterdziestka stanowiła oddział wyborowy, coś w rodzaju gwardii; lecz nazwy tej wtedy nikt nie używał, chyba żartem. Uzbrojenie jej składało się z dubeltówek, rewolwerów i noży. Następne dwie czterdziestki posiadały tylko rewolwery i noże. Były używane do służby patrolowej, czasem występowały i w kolumnie, choć maszerowały o wiele mniej sprawnie. Wszystkie trzy uzbrajane były z funduszy publicznych.
Reszta cała stanowiła pospolite ruszenie Milicji. Tam każdy musiał sam dbać o uzbrojenie; przeważnie składało się ono z noży i siekier. Komendę nad tym wszystkim powierzałem doraźnie mianowanym dowódcom. Było sporo ludzi. Ilu — trudno powiedzieć, z braku jakiejkolwiek regularnej ewidencji. W pewnych jednak chwilach liczba maszerujących dochodziła do 600 ludzi. [...]
W poniedziałek, 27 października 1905, siedzieliśmy w tej samej wąskiej szyi warsztatu Gładiłowów, co i wczoraj, na ławkach, przy drewnianym stole na krzyżakach. Przed nami płonęła zwyczajna, naftowa lampa o płaskim knocie, oczywiście bez abażuru. Obok niej była nieodzowna butelka wódki, micha kiszonych rydzów na przekąskę i pajda chleba. [...]
Obrady nasze dobiegały końca, więc napełniono ostatni raz kieliszki. Koroliow wypił, chrząknął, zmarszczył się nielitościwie i zagryzł rydzem. Potem otarł zarost rękawem koszuli.
— Nu, ot i wszystko dobrze, jak należy — zaczął naraz — ale jakżeż będzie teraz z robotnikami? Niby co my, sztab Kimrskiej Milicji Robotniczej, uchwaliliśmy dla robotników? Jak polepszyliśmy ich los?
Wierszynin, jasny blondyn o falujących, do góry zaczesanych włosach, gadający południowym, ukraińskim akcentem, jakby się ocknął. Istotnie, w ciągu obrad nikt w sprawie robotniczej słowa jednego nie powiedział. To niesłychane! Obowiązkiem naszym jest wykorzystać władzę i ulżyć doli robotniczej. On więc proponuje wprowadzenie na obszarze Kimr ośmiogodzinnego dnia pracy.
Siomow był jeszcze jaśniejszy, a włosy miał przylizane, z przedziałkiem. Siedział w pięknym futrze fokowym. Zaskoczyła go propozycja. Nie wiedział, czy wypada ją aprobować. Pochodził z rodziny kupieckiej, miał stosunki z hurtownikami. Może poczuł, że jest zagrożony w interesach. Ale widać było, że sam nie zaoponuje. Owszem, jeżeli tak trzeba, to oczywiście i on odda głos za postanowieniem, ze względu na zasadę.
Bołdyriew roześmiał się rubasznie.
— Jak to? Wprowadzić dla robotników ośmiogodzinny dzień pracy bez żądania z ich strony?
— A kiedy nasz program tak powiada — rzucił pół sennie, pół ironicznie Koroliow. — Nasz program robotniczy tego wymaga, znaczy każdy robotnik tego chce.
Wasilij Gładiłow do sztabu nie należał, ale był obecny jako gospodarz lokalu. Wstał skromnie z miejsca, lekko pogładził brodę i poprosił o pozwolenie wypowiedzenia zdania. Mówił cicho i bardzo poważnie.
— Trzeba odróżnić zakład od zakładu. [...] U nas robią od sztuki. Każdy siedzi, ile chce. Naturalnie, że z takim, co siedzi dwie godziny, nie warto pracować. Ale kto pracuje osiem godzin — dobrze. Tylko czy on zechce? A gdzie indziej jest znowu dniówka. Jakżeż tu dopilnować, żeby wszyscy tylko osiem godzin siedzieli? Kto ma tego pilnować?
— Sami robotnicy! — rozstrzygnął Wierszynin; zawsze się musiał zaperzyć. — Oni upilnują. To ich interes!
— A ot i mylicie się — przerwał Aleksander Gładiłow — nie upilnują i nie będą pilnować. Jedni nie będą, bo sami wolą siedzieć dłużej, aby więcej zarobić od sztuki. Inni nie będą przez ciemnotę. A jeszcze są i tacy, co z nieśmiałości przed właścicielem. I co wtedy zrobicie?
— Wyślemy patrole.
Bołdyriew znów roześmiał się wesoło. Brał on każdą rzecz bardzo po prostu. Wszystko, co mu mówiono, wyobrażał sobie natychmiast i teraz uderzyła go śmieszność sytuacji: patrol zabraniający jakiemuś robotnikowi pracować. Jak też oni będą gadać ze sobą?
Koroliow spojrzał na niego niechętnie. Ale, niestety, zdrowa logika kazała mu potwierdzić sceptycyzm Bołdyriewa.
— Wyślemy patrole — gadał powoli — no i co? Patrole będą rozpędzać robotników? A może strzelać?
Nieraz trudno było zgadnąć, czego ten człowiek chce, do czego zmierza. A on tymczasem zawsze musiał rozważyć rzecz ze wszystkich możliwych stanowisk. I bardzo lubił podważać przede wszystkim własne przekonania, aby mu je ponad wszelką wątpliwość udowodniono. Był zapalonym zbieraczem argumentów. Z wolna podniósł głowę.
— No i jakżeż? To niby robota zrobiona, a dla robotników nic? — utkwił wzrok we mnie.
[...] Za wzrokiem Koroliowa poszły i inne. Siedziałem na cenzurowanym.
— Sprawy robotnicze, propagandowe — zacząłem powoli — powierzyliśmy wam, Aleksandrze Aleksandrowiczu. Więc od was oczekujemy wniosków. Dopiero po otrzymaniu ich możemy zacząć dyskutować. Jeżeli zaś chodzi wam o jakieś wskazówki, to przyznam, że nie wiem, czy tu najpilniejszą sprawą jest ośmiogodzinny dzień roboczy. Nie wiem. I to muszą wam powiedzieć sami robotnicy. W moim pojęciu narzucać robotnikowi coś wbrew jego woli jest rzeczą niepożądaną. Przeprowadzać można coś tylko za wolą samych robotników. Otóż, Aleksandrze Aleksandrowiczu, moim zdaniem powinniście w najbliższym czasie zebrać delegatów tutejszych zakładów i omówić wszystkie żądania, jakie postawią. [...] Kiedy je możecie zwołać, Aleksandrze Aleksandrowiczu? Chciałbym przyjść na nie. Może i wy przyjdziecie? — pytałem dalej Wierszynina. — Byłoby dobrze, gdybyście zreferowali na nim sprawę skrócenia czasu pracy.
— A jakżeż ja ich zbiorę — pytał teraz Koroliow, nierad, że zamiast sokratycznej dyskusji przystępujemy do działania.
Zacząłem wyjaśniać, jak przygotować zebranie; proponowałem rozesłać zaproszenia. Bołdyriew natychmiast ofiarował hektograf do powielenia. Koroliow wynajdywał trudności — czy ludzie zechcą przyjść? W warsztatach nieraz nikt czytać nie umie...
[...]
Fragment książki został opublikowany w ramach współpracy między „Histmagiem” i Ośrodkiem KARTA. Pozycja w najbliższych dniach będzie dostępna w księgarni Ośrodka w cenie 39 zł (twarda oprawa, 324 s., kolorowa wkładka zdjęciowa na papierze kredowym).