Rewolucja 1905 roku, czyli Łódź się burzy!
Ten tekst jest fragmentem książki Błażeja Ciarkowskiego „Łódź. Ziemia wymyślona”.
Styczeń 1905 roku
Rozruchy nastąpiły szybciej, niż ktokolwiek, nawet tak mądry człowiek jak Lande, mógł przewidzieć. A przecież niepotrzebna była do tego czarodziejska kula, dzięki której w starych baśniach czarownice widzą przyszłość. Wystarczyło słuchać i patrzeć. Przejść się po podwyrkach Polesia i zaułkach Widzewa. Odetchnąć smrodem rynsztoków spływających spomiędzy suteren. Wystarczyło wczytać się w druki rozrzucane przez socjałów, by pojąć, o czym stukają bostonki pepeesowców.
Tymczasem w fabrykanckich willach i pałacach życie toczy się zwyczajnym trybem. W pasażu Meyera jest cicho i spokojnie. Stojący na rogu policjant chucha w zgrabiałe od mrozu dłonie. Dorożkarskie konie wypuszczają z chrapów kłęby ciepłej pary. Tylko z kamienicy pod numerem 5, z mieszkania na piętrze, dobiegają okrzyki niezmordowanych wisusów doktora Aleksandra Pańskiego. Prezydent Pieńkowski opuszcza swoje mieszkanie w willi Trianon i, żegnany ukłonami dozorcy, kieruje się w stronę Nowego Rynku. Jego sąsiad, Bronisław Wilkoszewski, rozstawia sprzęty w atelier i szykuje się do umówionej sesji fotograficznej. Sprawdza w nowym terminarzu plany na najbliższe dni. Nic nie zwiastuje, że koniec stycznia 1905 roku miałby przynieść jakiekolwiek niezwykłe zdarzenia.
Najpierw staje Geyer. Dzień później strajkuje już cała Łódź. Piotrkowską, Średnią i Benedykta ciągną tysiące protestujących robotników. Wznoszą do góry poczerwieniałe od mrozu pięści. „Pracy i chleba!”, wołają. Zatrzymują się przy każdym warsztacie, każdej fabryczce i nakazują wstrzymać pracę. Wszystko przebiega dziwnie spokojnie. Policja i wojsko schodzą z drogi tysięcznej masie. Do pierwszych przepychanek dochodzi dopiero przed Grand Hotelem. Jest już dobrze po zmroku i gazowe latarnie rzucają mdłe światło na sunący ulicą tłum. Zerkają niepewnie w stronę stojących przed budynkiem zziębniętych i osowiałych żołnierzy. W hotelowym holu roi się od policji. Wśród nich kręci się zdenerwowany gubernator Michaił Antonowicz Arcimowicz, który stacjonuje w Grandzie. Nagle zza szklanych drzwi hotelu wypada na Piotrkowską policmajster Hilary Chrzanowski – Oczistit’ ulicu!, krzyczy. Jego wrzask wyrywa żołdaków z letargu. Z gwałtownością spuszczonych z łańcucha brytanów rzucają się w kierunku idących trotuarem ludzi. Biją kułakami i kolbami karabinów. Wypychają na ulicę. Obalają na ziemię. Wdeptują w rynsztok. Nu, polska swołocz! Buntowszcziki! Paszoł won!
Przemoc przynosi oczekiwany skutek i Piotrkowska pustoszeje, ale ledwie godzinę później trzy, a może cztery setki robotników zbierają się ponownie w okolicach Pasażu Meyera. Wśród nich jest dwudziestoletni Aleksy Rżewski. Patrzą, jak w cukierniach i kawiarniach bawią się fabrykanci, mecenasi, elita na krwawicy roboczej utuczona. „Patrzta, sukinsyny kawa pijom! Likiery pijom! A jo dziś o suchym pysku od rana!”, grzmi wąsaty kotłowy od Scheiblera. „Dzieciskom suchy chlib i wrzątek stara daje, bo wincyj ni momy”, wtóruje mu farbiarz od Poznańskiego. Znów zaciskają się czerwone zmarznięte pięści. Ktoś z PPS-u stara się opanować emocje: „Spokojnie, towarzysze. Już my z nimi porozmawiamy”. Klepie w ramię stojącego obok barczystego bruneta i kiwa głową w kierunku drzwi. „Idziemy”. Kilkunastu robotników wchodzi do Roszka. Na ich widok cichną rozmowy. „Państwo tu jecie frykasy, a my, robotnicy, z głodu i nędzy strajkujemy. To nieładnie z waszej strony. Prosimy płacić i wychodzić”. Rozbawione dotąd towarzystwo milczy. Kęsy potraw i łyki napojów stoją im ością w gardłach. Pospiesznie płacą i wychodzą. Nie czekają nawet, aż kelner wyda im resztę. W rozchełstanych płaszczach, naciągając w pośpiechu czapki i kapelusze, uciekają w noc. Robotniczy pochód sunie dalej. Zaglądają do kolejnych lokali i grzecznie, acz stanowczo proszą o ich opuszczenie. Pustoszeją teatry. „Nie czas się bawić, gdy ludzie z głodu giną!” W Thalii na Dzielnej Niemcy nie chcą opuścić widowni, ale paru dziarskich chłopaków chwyta ich za klapy i wypycha na ulicę.
A na ulicy rządzą łódzcy robotnicy. Ani śladu policjantów czy wojska. Szpicle pochowali się w swych norach. Burżuje, wygnani z kawiarni i teatrów, uciekli do willi i pałaców. Zostali tylko oni – tkacze, mechanicy, kotłowi. Czują, jakby opanowali całe miasto. W niemal euforycznych nastrojach rozchodzą się do domów.
Następnego dnia w całej Łodzi brakuje pieczywa. Stanęła gazownia. Nie wychodzą gazety. Robotnicy znów wylegają na ulice. Z ust do ust krążą fantastyczne wieści, że w dalekim Petersburgu socjaliści-rewolucjoniści skazali na śmierć cara. Wśród robotników uwijają się towarzysze z Łódzkiego Komitetu PPS. Aleksy Rżewski „Przebój”, który poprzedniego dnia czynnie uczestniczył w manifestacji, pracuje za dwóch. Do PPS wstąpił ledwie rok wcześniej wraz z przyjacielem Janem Trzebińskim, ale nieomal z miejsca stał się czołową postacią łódzkiej komórki partii. Ludzie chętnie go słuchają. Ma w sobie młodzieńczą energię i mówi w prosty sposób o sprawach wielkich i ważnych. Młode towarzyszki wzdychają za przystojnym „Przebojem”, który tak wspaniale potrafi opowiadać o roli kobiet w walce o sprawiedliwość i niepodległość. Teraz nie czas jednak na piękne i podniosłe słowa. Rżewski należy do piątki spiskowo-bojowej PPS i ma huk roboty na głowie.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Błażeja Ciarkowskiego „Łódź. Ziemia wymyślona” bezpośrednio pod tym linkiem!
Dwudziestego dziewiątego stycznia wychodzący na ulice łodzianie mogą przeczytać odezwę Łódzkiego Komitetu. Jeszcze przed świtem bose Antki bystro obskoczyły Śródmieście, Polesie, Widzew, a nawet Bałuty i rozlepiły zadrukowane kartki we wszystkich ważniejszych miejscach. To odpowiedź na obwieszczenie gubernatora, który napisał, że raczy rozpatrzyć robotnicze żądania, jeśli strajkujący wrócą do pracy. Łódzka krew się zagotowała – Arcimowicz chyba z nich kpi! „Gubernator udaje głupiego, który nie wie, o co leją się krwi potoki w Petersburgu i Warszawie, nie wie, co mówią nasze sto tysięcy strajkujących, milczące fabryki i warsztaty łódzkie. A więc powiedzmy, o co nam chodzi, jak już powiedzieliśmy, fabrykantom i rządowi, porzucając roboty w piątek w całym mieście. Chcemy być ludźmi, a nie bydłem roboczym, nie chcemy zabijać się pracą nad siły, chcemy mieć czas na wypoczynek, na życie ludzkie i na wychowanie swych dzieci”. Ludzie podchodzą zaciekawieni, czytają. Niektórzy kiwają w milczeniu głowami. Inni wznoszą do góry pięść. „Święta prawda!”, krzyczą. Precz z carem samowładnym! Precz z czynownikami! Precz ze zbójeckim i złodziejskim caratem!
Tymczasem Pieńkowski gromadzi posiłki. Ściąga wojsko z pobliskich garnizonów. W końcu przydaje się złoto z miejskiej kasy. Trzydziestego stycznia Kozacy rozpoczynają swoje harce. Odziani w zielonkawe płaszcze i wysokie czapy przybysze ze stepów Ukrainy i dalekiego Kaukazu urządzają szarże na głównych ulicach miasta. Katują każdego, kogo napotkają. Biją nahajkami, kolbami i płazem szabel. Rozpędzają najmniejsze nawet zgromadzenia. Policja dzielnie stara się, by dotrzymać im kroku. Kilka osób jest rannych. W pasażu Meyera zabito chłopaka idącego po sprawunki. Grand Hotel przemieniono w małą twierdzę, gubernatora pilnuje bowiem paru stojących przed wejściem rewirowych z nahajami. Biją jak leci, niezależnie od płci, stanu, wieku. Przoduje wśród nich policmajster Hilary Chrzanowski, zapamiętale płazujący szablą każdego, kto znajdzie się w jego zasięgu.
Żołdacka czy policyjna przemoc to za mało, by wystraszyć łódzki proletariat. Gdy tylko patrol znika z pola widzenia, robotnicy gromadzą się znowu na ulicach. Rozdają odezwy. Nawołują do wytrwałości w boju. Za nic mają krzyki Chrzanowskiego, by się rozeszli. Za nic mają kozackie ciosy. Może jeszcze dziś carat jest silniejszy od nich. Może jutro przyjdzie zginąć lub iść do tiurmy. Nadejdzie jednak dzień zapłaty.
Listopad 1913 roku
Styczniowe wydarzenia 1905 roku roznieciły w Łodzi płomień rewolucji. Najgorętszym ogniem płonie czerwony Widzew i Widzewska Manufaktura. Fabryka należąca niegdyś do Juliusza Kunitzera, następnie Giuseppe Tanfaniego, a obecnie do Oskara Kona stała się prawdziwą kuźnią rewolucyjnych kadr. W halach, gdzie tkano bawełnianą popelinę, hartowała się stal charakteru łódzkich komunistów i socjalistów.
W lutym najważniejsi fabrykanci zebrali się w Grand Hotelu, pod okiem gubernatora Arcimowicza. Radzili, co zrobić ze zbuntowanymi robotnikami. Starsi byli skłonni do ustępstw. Siwy Karol Scheibler junior deklarował, że opieką zdrowotną obejmie także rodziny swoich pracowników i obniży o dwadzieścia pięć procent czynsze w famułach. Nie omieszkał poinformować o swych planach władz, które przyjęły je z aprobatą. W kolejnych dniach ustalono także, że dzień pracy zostanie skrócony do dziesięciu godzin, a pensje zostaną podniesione o dziesięć do piętnastu procent (mimo że, jak objaśniał Scheibler, już samo skrócenie czasu pracy oznaczało podniesienie wynagrodzenia). Nie wszyscy myśleli jednak w taki sposób, jak pan na Księżym Młynie. Uformowała się wcale liczna grupa fabrykantów, która stanowczo naciskała, by nie negocjować z robotnikami i radykalnie przeciwstawić się wysuwanym przez nich postulatom. Liderem zwolenników polityki twardej ręki był Juliusz Kunitzer.
Strajk powszechny skończył się 23 lutego. Ludzie mieli dość. Niektórzy głodowali. A stanowisko fabrykantów pozostawało nieprzejednane, bo stronnictwo Kunitzera, który przewodniczył zebraniom w Grand Hotelu, zyskało znaczącą przewagę. Wątpliwe, by on sam liczył na to, że opór robotniczy został złamany na zawsze. Musiał zdawać sobie sprawę, że kolejny strajk generalny może poważnie zachwiać pozycją nie tylko jego zakładów, ale i całej przemysłowej Łodzi. Wiedział, że sam nie będzie w stanie spacyfikować tłumu i usunąć ze swoich fabryk wichrzycieli. Potrzebował pomocy władz.
Zainteresował Cię ten fragment? Koniecznie zamów książkę Błażeja Ciarkowskiego „Łódź. Ziemia wymyślona” bezpośrednio pod tym linkiem!
Gdy w kwietniu 1905 roku rozpoczął się strajk okupacyjny w widzewskich zakładach, Kunitzer wystosował rozpaczliwy apel do władz. „Około dwustu ludzi już od 24 godzin siedzi nieprzerwanie w tkalni naszego Towarzystwa i nie chcą jej opuścić. Siedzą bez jedzenia, między nimi jest wielu podżegaczy. Czy nie uważa Pan za możliwe, by – odwołując się do prawa o specjalnej ochronie – aresztować ich wszystkich, a przy tym poprzez indywidualne przesłuchania bezwarunkowo zdemaskować wszystkich podżegaczy. Jestem przekonany, że takie stanowcze rozwiązanie nieuchronnie wywrze wpływ odstraszający na pozostałe fabryki Łodzi i uspokoi miasto przed świętami”. Gubernator przychylił się do prośby fabrykanta. Strajk spacyfikowano, a „podżegacze” trafili do więzienia na Długiej. Kunitzer mógł w spokoju cieszyć się świętami Wielkiejnocy. Nie doczekał jednak, biedaczysko, Bożego Narodzenia. Pewnego wrześniowego popołudnia, gdy w towarzystwie barona Giuseppe Tanfaniego i członka zarządu Widzewskiej Manufaktury, Maksa Wünschego, zmierzał tramwajem do swej willi przy Promenadzie, bojowcy PPS wpakowali w jego pierś trzy kule. Zanim doktor zdążył opatrzyć rany, Juliusz Kunitzer wyzionął ducha.
Po latach część historyków uzna go za „ludzkiego pana”, u którego „robotnicy nie mieli najgorzej”. W 1905 roku łódzka ulica nie płakała jednak po widzewskim fabrykancie. Dobrze pamiętano, że pod koniec czerwca wraz z Alfredem Biedermannem prosił władze w Warszawie, by przysłały „energicznego generała”, który stłumiłby robotnicze ruchawki.
Powtarzano więc z satysfakcją słowa anonimowego autora, który w częstochowskie rymy ubrał historię jego śmierci: „Z tyłu, na platformie dwaj bojownicy stali / I każdy pojedynczo z brauninga wali / Lud cię prosił daremnie, prosił ze łzami, / A tyś mu, łotrze, odpłacił kozakami […] Kończysz dziś swe życie – masz więc pozdrowienia / Od twych robotników wpakowanych do więzienia”.
Po śmierci Kunitzera jego interesy przejęli inni. Wdowa, Agnieszka Minna primo voto Meyer, spieniężyła nieruchomości i wyjechała na stałe do Drezna. Na Widzewie najpierw rządził Wünsche, niegdyś prawa ręka zastrzelonego fabrykanta, potem Tanfani, a w końcu absolutną władzę nad Widzewską Manufakturą objął Oskar Kon. Jego kariera była niemal równie niezwykła jak starego Izraela Kalmanowicza Poznańskiego. Był synem Lewiego Icchaka Kohna, o którym mówiono, że to największy znawca Talmudu, jaki stąpał po ziemi, a który zarabiał na skromny kawałek chleba dla siebie i siedmiorga dzieci, tkając chałupniczo przędzę. Oskar był wówczas Oszerem, Oszerem Kohnem. Potomkiem rodu wywodzącego się aż od Aarona, brata Mojżeszowego. Co z tego, że zaczynał od przyuczania się na zwykłego tkacza? Biada tym, którzy lekceważyli syna talmudysty! Gorzko przekonał się już o tym Maksymilian Wünsche, a kiedyś przekona się także sam baron Tanfani. Na razie bezwzględny i piekielnie inteligentny Kon pnie się po kolejnych szczeblach kariery, a tych, którzy stanowią dlań przeszkodę na drodze do upragnionych milionów, usuwa bez mrugnięcia okiem.
Łódzka ulica, która z taką satysfakcja słała Kunitzerowi pozdrowienia do piekła, Kona nienawidzi jeszcze mocniej. Nie cierpią tego self-made mana, tej kwintesencji lodzermenscha. Nie lubią go, ale odczuwają pewnego rodzaju szacunek, nabożny lęk, jaki wzbudzają ludzie władzy i silnego charakteru. Bojaźni nie można kupić, nawet za miliony. Dlatego jej uczucie towarzyszy łódzkim robotnikom, gdy mówią o Oskarze Konie, a zanika na wspomnienie jego synalka Maksa, zakompleksionego utracjusza, który udaje Bóg wie kogo. Gardzą nim. Patrzą na niego z góry (nie tylko z powodu nikczemnego wzrostu). A on nieudolnie i bezskutecznie próbuje wyjść z potężnego cienia własnego ojca.
Mecenas Piotr Kon wzdryga się na samą myśl o Oskarze Konie. Gładko ogolone policzki nabiegają mu purpurą. Dłonie, spoczywające dotąd spokojnie na marmurowym blacie kawiarnianego stolika w Grand Hotelu, nerwowo szukają czegoś, co przyniesie namiastkę ukojenia. Omijają filiżankę z resztką kawy i trafiają na kieliszek słynnego koniaku Szustowa. Unoszą szkło. Kon opróżnia je jednym haustem. W krtani czuje płonące dębowe drewno, które promieniuje ciepłem docierającym do wszystkich członków ciała. Słynny adwokat wprost nie znosi „widzewskiego królika”. Brzydzi go jego fortuna. Kon nie cierpi Kona i nie może być inaczej.