Remigiusz Grzela: Irena Gelblum Stworzyła siebie na nowo. Stała się włoską poetką Ireną Conti Di Mauro
Magdalena Mikrut-Majeranek: Bohaterką Pana najnowszej książki jest Irena Conti Di Mauro, czy też Irena Gelblum - jak naprawdę się nazywała. W publikacji pojawia się znamienne zdanie, które brzmi następująco: „Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą, a prawda z roku na rok coraz bardziej się zaciera”. Jak zatem w skrócie można opisać tę intrygującą postać?
Remigiusz Grzela: Żeby zrozumieć, chociaż w części, kim była, trzeba zacząć od tego, że była bohaterką żydowskiego ruchu oporu, bardzo odważną, nawet brawurową, o której przez dziesięciolecia niczego nie wiedzieliśmy, bo zadbała o swoje wymazanie z historii. Zmieniła swoją tożsamość i z polskiej Żydówki Ireny Gelblum stała się włoską poetką Ireną Conti Di Mauro. Stworzyła siebie na nowo i bardzo pilnowała, aby tamto dawne życie nie dochodziło do głosu. To tak w największym skrócie.
To już druga, po „Wyborze Ireny” z 2014 roku, książka, której bohaterką jest Irena Gelblum. Dlaczego zdecydował się Pan przybliżyć akurat jej losy?
Znałem Irenę przez prawie piętnaście lat, właśnie jako włoską poetkę mieszkającą w Konstancinie. Poznaliśmy się u prof. Marii Szyszkowskiej, filozofki i Jana Stępnia, poety. Irena zawsze robiła wrażenie na ludziach, którzy pojawiali się na orbicie. Na mnie też takie wrażenie zrobiła. Szybko zainteresowała się moimi wierszami, napisała posłowie do jednego z moich tomików wierszy, niektóre przetłumaczyła na włoski. Zaprzyjaźniliśmy się i bywałem w jej domu.
Nie wiedziałem niczego o jej przeszłości. Tylko to, co sama mówiła. Mniej więcej półtora roku przed jej śmiercią przeczytałem wywiad Joanny Szczęsnej z Markiem Edelmanem o łączniczkach Żydowskiej Organizacji Bojowej. Jedną z nich nazwał „Irką Wariatką”, łączniczką doskonałą. To, jak ją określił, co o niej powiedział, nie podając nazwiska, zaintrygowało mnie. Byłem prawie pewny, że mówi o „mojej” Irenie. Zapytałem Szczęsną, potwierdziła. Ale nigdy nie odważyłem się zapytać samej Ireny. Wiedziałem przecież, że sobie tego nie życzy.
Pamiętam, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Znać kogoś, kto okazuje się kimś zupełnie innym. Nagle dowiedzieć się, że to w pewnym sensie była rola. Znakomicie zagrana. Po śmierci Ireny jej bliska przyjaciółka Irena Rybczyńska-Holland zaczęła mnie namawiać, abym napisał książkę. Zmotywowała mnie. Tak powstał „Wybór Ireny”.
Jak można rozumieć metaforyczny tytuł? To trzy wcielenia, trzy osobowości, trzy maski bohaterki Ireny Waniewicz - Ireny Gelblum - Ireny Conti Di Mauro?
Trzy życia to tytuł, który wypłynął w rozmowie z moją agentką, Renatą de La Chapelle. Szukaliśmy czegoś adekwatnego. Może trzy biografie? Renata podsunęła „życia” jak w grze komputerowej – bo w jakimś sensie Irena wygrywała sobie zawsze nowe życie. Przechodziła jakiś „level” i wskakiwała na wyższy – używając tej metafory gry. Urodziła się w zamożnej warszawskiej rodzinie jako Irena Gelblum. Kiedy w czasie wojny, przecież młoda dziewczyna, straciła najbliższych, szukała zemsty. Stąd jej przynależność do grupy Mścicieli. Wyjechała do Palestyny (nie było jeszcze państwa Izrael), skąd wróciła do Warszawy w 1948 roku już z nowym (fałszywym) nazwiskiem Irena Conti.
Jako Irena Conti identyfikowała się przez całe życie. Wybrała włoskie pochodzenie. Ale po Holocauście, po pogromie kieleckim, być może chciała być już tylko Polką. Bez jakiegokolwiek naznaczenia. Dlatego kiedy miała wyjść za mąż za Ignacego Weinberga, namówiła go na zmianę nazwiska na Waniewicz. Stała się Ireną Waniewicz. Gdyby nie okoliczności marca 1968 roku, być może by do tego włoskiego konceptu nie wróciła. Jednak nie chciała wyjeżdżać z Polski jako Żydówka. Rozwiodła się z Waniewiczem i wyszła za mąż za korespondenta włoskiej prasy Antonio Di Mauro. Tak stała się Ireną Conti Di Mauro. Słusznie zauważył prof. Norman Davies we wstępie do mojej książki, że miała więcej niż trzy życia. Jednak dzielę jej biografię na trzy części: „Znikanie”, „Pamięć”, „Zniszczenie”. I widzę Irenę Gelblum, Irenę Conti i Irenę Waniewicz.
Marek Edelman nazywał ją „Irką Wariatką”, Pan wskazuje, że jej wojenne czyny były odważne „a nie – jak to określali mężczyźni – szalone”. Jaka była naprawdę? Chyba nie zdradzała za wiele ze swoich wojennych dziejów?
W ogóle niczego nie zdradzała. Tylko jeden raz, w 1962 roku, została podstępem nagrana. Nie wiedziała, że to ma miejsce. Ktoś pytał ją o doświadczenia wojenne, rzekomo przygotowując się do audycji radiowej o powstaniu w warszawskim getcie. Mówiła, bo chciała pomóc. Tylko to świadectwo zostało. Jest jeszcze książka Heleny Balickiej-Kozłowskiej, której sama dużo opowiedziała. „Mur miał dwie strony” to opowieść o całej tej grupie młodych bojowników, w której była. Książka ukazała się po raz pierwszy w 1958 roku, czyli w czasie, kiedy Irena nie miała jeszcze zamysłu zupełnej transformacji. Opowiadała koleżance, która była świadkiem jej życia. Jeszcze się nie wypierała przeszłości. Jaka była naprawdę? Bardzo odważna. Jeżeli młoda kobieta, Żydówka, wchodzi do obozu, żeby wyprowadzić z niego inną Żydówkę – także łączniczkę, a sama zostaje na jej miejscu, bo wie, że się uwolni, to znaczy, że albo nie czuła strachu, albo nie miała nic do stracenia, albo… nie wiem. Po prostu podejmowała się zadań, które innym wydawały się szalone.
Norman Davies zaznaczył, że „Irka mogła łatwo zostać zredukowana do pozbawionej twarzy statystyki Holokaustu”. Tak się jednak nie stało. Pamięć o bohaterce tamtych dni przetrwała. Z kolei Pan wskazuje, że „ta książka to bunt przeciwko wymazywaniu”. Jak należy odczytywać to stwierdzenie? I czy odnosi się ono także do braku obecności nazwiska bohaterki na okładce pierwszej Pana książki?
Czy pamięć o bohaterce przetrwała? Odpowiedź na to jest złożona. Po wojnie Irena nie chciała dać świadectwa swoich czynów i chciała po prostu żyć, być może stąd pomysł życia na nowo. Wiele osób wówczas zmieniało tożsamość. Krystyna Budnicka, z którą jestem zaprzyjaźniony, przetrwała w bunkrze na Zamenhofa od stycznia do września 1943 roku, czyli długo po powstaniu w getcie warszawskim. Była w tym bunkrze, kiedy getto już nie istniało. Wyszła na aryjską stronę, z pomocą innych, jako Krysia, choć miała naprawdę na imię Hena. Potem była u różnych ludzi i kiedy znów zapytano ją o nazwisko, nie miała żadnych dokumentów, a jej bliscy zginęli – podała nazwisko ostatniej osoby, u której się ukrywała. Tak Hena Kuczer stała się Krystyną Budnicką. Jest nią do dzisiaj. U Ireny było dodatkowo zaprzeczenie. Nie chciała mówić, nie rozpoznawała ludzi, z którymi wówczas była blisko, oni wiedzieli, że ona nie chce i uszanowali jej decyzję. Pojawia się w różnych relacjach wyłącznie jako Irena Gelblum albo po prostu Irka. Pamiętajmy, że do pogrzebu, czyli do 3 listopada 2009 roku nikt – poza wtajemniczonymi – nie wiedział, kim jest. Dopiero Joanna Szczęsna przemawiając na uroczystości żałobnej, opowiedziała o jej bohaterstwie w żydowskim ruchu oporu. W kwietniu 2014 roku Szczęsna opublikowała w „Gazecie Wyborczej” duży tekst o niej, już zapowiadając moją książkę „Wybór Ireny”, która ukazała się pół roku później.
Od tych dwóch tekstów Irena Conti Di Mauro identyfikowana jest też jako Irena Gelblum. Gdyby do tego momentu naprawdę istniała o niej pamięć, nie miałbym takich trudności w pracy nad publikacją. A szedłem po nielicznych śladach, zresztą zacieranych. Np. jej teczki w IPN zostały zniszczone w 1989 roku. Pracując nad pierwszą książką o niej, stale słyszałem, że nie wolno mi tego robić, bo sobie nie życzyła. Książka miała tytuł „Wybór Ireny”, bo nawiązywała rzecz jasna do „Wyboru Zofii”, paralelnie widziałem obie postaci. A poza tym wówczas jeszcze byłem przekonany, że skoro nie chciała być Gelblum, to nie powinienem użyć tego nazwiska w tytule. Po latach zmieniłem zdanie. Buntowałem się przeciwko wymazywaniu, także przez samego siebie. Stąd drugie podejście do tej biografii.
W getcie warszawskim straciła wszystkich krewnych. Jak udało jej się przetrwać i przedostać do Palestyny?
Była po aryjskiej stronie, wspólnie z koleżanką z ŻOB-u prowadziły mieszkanie kontaktowe przy Pańskiej 5, ukrywały ważne postaci ruchu oporu. Kiedy poznała Kazika Ratajzera i dość szybko stali się parą, razem uczestniczyli w wielu akcjach. Walczyli też w Powstaniu Warszawskim. Związali się dość szybko z grupą żydowskim Mścicieli – tworzyło ją około 50 młodych ludzi z chęcią zemsty – sześć milionów Niemców za sześć milionów Żydów. Irena z Kazikiem byli jedynymi „mścicielami” w Warszawy. Kiedy tę akcję odwołano, bo Ben Gurion nie chciał budować państwa Izrael, zaczynając od zemsty, popłynęli do Palestyny, żeby rozmówić się ze swoim „szefem”, Abą Kownerem, późniejszym uznanym izraelskim poetą. Oczywiście, wszystko to mówię w dużym skrócie. Byli przecież uchodźcami. Na morzu porwali turecką barkę węglową. To wszystko to epicki film.
Irena Gelblum należała do grupy Mścicieli, tajnej antynazistowskiej organizacji. Jakie zadania jej powierzono?
Irena pojechała z Kazikiem do Dachau. Był to obóz jeniecki, w którym trzymano wówczas nazistów. Udawali rodzeństwo szukające swoich krewnych. Były właściwie dwa plany – zatrucia niemieckich wodociągów i zatrucia chleba w obozach jenieckich. To drugie akurat doszło do skutku, podobno zatruło się 1900 esesmanów, tak przynajmniej ogłaszał „New York Times”, nie było mowy o ofiarach śmiertelnych. Jak wspomniałem, akcja zatrucia wodociągów została odwołana. Znów opowiadam w dużym skrócie. Właśnie wyszła w Izraelu i w Ameryce monografia tej grupy - „Nakam” autorstwa izraelskiej historyczki Diny Porat. Wynika z niej również, że Irena przemycała duże pieniądze na działalność grupy z Włoch do Rumunii. Kiedy pracowałem nad „Trzema życiami Ireny Gelblum” ten fakt był mi nieznany.
Czy była też członkiem Brichy?
Bricha czyli ucieczka. Bricha czyli organizacja, której celem była nielegalna emigracja Żydów do Palestyny pozostającej pod mandatem brytyjskim. Mówi się, że wyjechało z Brichą 280 tysięcy ludzi. Tak, jest na liście działaczy Brichy jako „Gelblum Irenah”.
Marian Turski, który recenzował książkę zaznaczył: „Wiedziałem o jej obsesji, którą nazwałbym swoistym eliksirem młodości. Uszanowałem tę obsesję i gdy – jako redaktor naukowy – robiłem przypisy do wspomnień Cukiermana – nie ujawniłem jej tożsamości. Ale była to postać niezwykła”. Co było wspomnianą obsesją?
Irena Conti próbowała uciec Irenie Gelblum, dlatego się odmładzała, także w dokumentach. W papierach stawała się coraz młodsza, po to, aby nikt nie mógł zasugerować, że w ogóle brała udział w żydowskim ruchu oporu. Hannie Krall mówiła, że miała wtedy dwanaście lat. Pisała życiorysy, w których urodziła się w 1931 roku. Próbowała nawet z datą urodzenia 1938. Z powodu zmian w metrykach, nie skończyła studiów medycznych, bo kiedy je miała kończyć była w ogóle za młoda na studia. Odmładzała się do końca życia, przerodziło się to w coś, co mógłbym nazwać autodestrukcją.
Rok 1968 to ważna cezura w jej życiu. Po fali brutalnej kampanii antysemickiej rozpętanej przez władze i po zwolnieniu jej z pracy zdecydowała się na emigrację do Izraela. Chciała jednak zachować możliwość powrotu do Polski. Czy w realizacji tego celu pomogło jej małżeństwo z Antonio Di Mauro?
Dzięki temu małżeństwu mogła wyjechać na paszporcie konsularnym, nie na Dokumencie Podróży. W przeciwieństwie do emigrantów marcowych, Irena dość szybko mogła do Polski przyjechać. I przyjeżdżała. Aż tu zupełnie wróciła i zbudowała w Konstancinie dom. Małżeństwo z Di Mauro przypieczętowało jej włoską tożsamość. Irena z domu Conti stała się Ireną Conti Di Mauro.
Choć nie było to łatwe, po latach wróciła jednak do Polski. Jako Irena Conti, sycylijska poetka mieszkająca w Warszawie, pisała wiersze, chętnie chadzała na rozmaite wieczory poetyckie. Czym jeszcze się zajmowała?
Tłumaczyła na włoski polskich poetów, m.in. Jarosława Iwaszkiewicza. Była w Kapitule Orderu Uśmiechu, z czego była bardzo dumna. Została zresztą uhonorowana Orderem Uśmiechu. Działała na rzecz dzieci, co kiedy zna się jej wybory i decyzje, wydaje się osobliwe – sama nie umiała ułożyć relacji z własną córką. Janka Kaempfer Louis, w książce o rodzicach i o swoim doświadczeniu i konsekwencjach marca 1968 roku pt. „Adieu Varsovie”, nazywa mamę „oszustką doskonałą”, bo potrafiła jej nawet wmówić cudowne dzieciństwo, które w ogóle takie nie było.
Ciekawa historia związana jest też z pracą nad książką Ireny Gelblum „A Colloquio con Lech Walesa. Intervista-reportage su Solidarnosc e la Polonia”. Choć została za nią uhonorowana nagrodą Amnesty International, ta nadal nie ukazała się w Polsce?
Wałęsa był na ustach całego świata a Irena była dziennikarką. Rozumiała jego fenomen. Wsiadła z nim do samochodu i towarzyszyła w jego podróżach po Polsce. Z nich napisała ten reportaż. Książka nie wyszła w Polsce, bo może o to nie zadbała. A najpewniej dlatego, że tekst był pisany dla Włochów, objaśniał sprawy, które nam były znane. Po prostu skierowany był do innego czytelnika. Parę lat temu był pomysł wydania tej książki w Polsce, był wydawca i chyba nawet powstało tłumaczenie, nie wiem, dlaczego nie ukazała się. Co ciekawe, również jej córka przyjechała do Polski, była wówczas szwajcarską dziennikarką, przeprowadzić wywiad z Wałęsą. Prasa całego świata chciała mieć z nim wywiad. Może ta książka Ireny jeszcze się ukaże? Nawet jako pewne świadectwo czasu. Znów myślę o Irenie. Oddałem jej bez mała czternaście lat, bo zacząłem dokumentować jej historię, kiedy umarła. W tej podróży z jej biografią miałem wiele trudności, zwątpień, nawet rezygnacji, po których jednak w końcu się podnosiłem. Bardzo walczyłem, aby historia Ireny została w końcu opowiedziana. Walczyłem przeciwko jej nieistnieniu. Napisałem o niej dwie książki, często się z nią spierając. Ale kiedy postawiłem na półce egzemplarz „Trzech żyć Ireny Gelblum” obok książek Heleny Balickiej-Kozłowskiej, Władki Meed, Władysława Bartoszewskiego, Marka Edelmana, Adiny Blady-Szwajger, Kazika Ratajzera, wzruszyłem się. Bo teraz już zawsze będzie jedną z nich.
Dziękuję serdecznie za rozmowę!
Materiał powstał dzięki współpracy reklamowej z Wydawnictwem Bellona